26.04.2023 – 06.05.2023
Skrócony plan podróży
Informacje praktyczne
OPIS PODRÓŻY
26.04.2023 r.
Kolejną naszą destynacją była Irlandia. Już od dawna chcieliśmy wybrać się na tę zieloną i tajemniczą wyspę, z mnóstwem monumentalnych zabytków i ciekawą przyrodą. Do Irlandii najprościej polecieć z rodzimym irlandzkim przewoźnikiem, czyli liniami Ryanair. Wybraliśmy lot z Gdańska o godzinie 18:55 (lot nr FR1909), a na miejscu byliśmy około 21:00. Po odebraniu bagaży i wypożyczeniu samochodu, mogliśmy pojechać na nocleg do Glashaus Hotel w odległej od centrum Dublina dzielnicy Tallaght. Mieliśmy zaledwie 25 km do hotelu, jadąc autostradą M50, będącą obwodnicą stolicy.
Autostrada była dla nas pierwszą niespodzianką w Irlandii, gdyż okazała się drogą płatną, ale bez bramek, tylko z kamerami. Dopiero w hotelu znaleźliśmy sposób jak za nią zapłacić :-) Drugą niespodzianką była lokalizacja hotelu, do którego nie można dojechać, a jedynie dojść pieszo. Zatrzymaliśmy się “na zakazie”. Około 23:00 było zupełnie pusto na ulicy, więc liczyliśmy, że nikt się do nas nie przyczepi. W hotelu powiedziano nam, że musimy zjechać do podziemnego, publicznego parkingu, skąd windą możemy wjechać do hotelu.
Tu czekała nas trzecia niespodzianka, gdyż wszystkie miejsca przypisane do hotelu były zajęte, a pozostałe były przewidziane na krótki postój lub przypisane do konkretnych tablic rejestracyjnych. Ostatecznie zostawiliśmy samochód “byle gdzie” i ruszyliśmy z walizkami na górę. W recepcji dopytaliśmy, czy możemy pozostawić pojazd w takim miejscu i okazało się, że tak… No cóż. Do dziś nie wiemy jak to działa :-) Zanim położyliśmy się spać, musieliśmy jeszcze odszukać stronę internetową https://www.eflow.ie/, na której zapłaciliśmy za przejazd M50 (odcinek z lotniska do Tallaght – 3,20€).
27.04.2023 r.
Jerpoint Abbey – Po śniadaniu zabranym z Polski w walizce, ruszyliśmy do pierwszej atrakcji, odległej o około 130 km od hotelu. Naszym celem było bardzo interesujące opactwo cysterskie Jerpoint Abbey. Zatrzymaliśmy się na bezpłatnym parkingu, przy którym znajduje się kasa z niewielkim muzeum i pięknie kwitnące na różowo drzewa. Nie musieliśmy płacić za bilety, gdyż jeszcze w Polsce kupiliśmy przez Internet karty OPW Heritage Card (40€ od osoby wraz z przesyłką listową do Polski), które pozwalają na darmowy wstęp do 45 atrakcji w całej Irlandii, w tym także wielu najważniejszych. Dzięki temu można całkiem sporo zaoszczędzić.
Jerppoint Abbey to imponujące ruiny, wśród których wyróżnia się okazały kościół z drugiej połowy XII w., krużganki wokół dużego wirydarza oraz cmentarz. W dwóch pomieszczeniach, z których jedno było kapitularzem, są obecnie niewielkie wystawy. W zbudowanym z szarego kamienia kościele znajdują się nagrobki, w tym wyjątkowo pięknie rzeźbione sarkofagi z XV w. Na terenie opactwa dostępna jest także zakrystia, resztki kuchni oraz refektarza, a dodatkowo po schodach można wejść na pierwsze piętro, dziś odkryte, a dawniej będące dormitorium, czyli wspólną sypialnią mnichów.
A propos mnichów, na początku istnienia klasztoru, żyło w nim dwunastu zakonników, niczym dwunastu apostołów oraz opat, będący ich przewodnikiem duchowym, tak jak Chrystus dla apostołów. Drugą ciekawostką są niezwykłe rzeźby wkomponowane w kolumny krużganka okalającego duży wirydarz. Są tu wyobrażenia rycerzy, zakonników, czy też herby szlacheckie. Ciekawe wrażenie na tle opactwa, robi cmentarz z krzyżami celtyckimi, pokrytymi typowo irlandzkimi plecionkami.
Kilkenny – Niedaleko od Jerpoint Abbey, bo zaledwie 20 km, znajduje się 25-tysięczne miasto Kilkenny z piękną zabudową oraz kilkoma atrakcyjnymi zabytkami. Dojechaliśmy do Bridge View B&B, czyli niewielkiego pensjonatu w starym domu nad rzeką Nore (parking przy ulicy 5€ za dobę). Byliśmy trochę za szybko, więc właścicielka poprosiła nas, abyśmy zaczekali w jadalni, gdzie przygotowała nam kawę i poczęstowała nas ciasteczkami. Chwilę później ulokowaliśmy się w małym, ale stylowym i przytulnym pokoiku z widokiem na rzekę.
Pierwsze swoje kroki skierowaliśmy do Kilkenny Castle, czyli zamku z czasów normańskich, zbudowanego w 1260 r. i zachowanego w stosunkowo pierwotnym kształcie. Bryła warowni jest widoczna z wielu miejsc w mieście, ale szczególnie wspaniale prezentuje się od strony rzeki. Trójskrzydłową budowlę z ciemnoszarego kamienia, z trzema masywnymi, oryginalnymi wieżami można zwiedzać (wliczone w kartę OPW). Wnętrza komnat są bogato zdobione, kolorowe, ich ściany pokrywają tapety, obrazy i arrasy, a do tego są wyposażone w historyczne meble. Na uwagę zasługuje pokój dziecięcy, klatka schodowa w stylu mauretańskim i niezwykła galeria z przeszklonym dachem. Na zewnątrz można zejść do ogrodu różanego z fontanną na środku. Niestety było jeszcze zbyt wcześnie, aby róże zakwitły…
Pora obiadowa zachęcała do poszukania restauracji. Poszliśmy do lokalu rekomendowanego przez naszą gospodynię, czyli Matt The Millers Bar & Restaurant, gdzie skusiliśmy się na specjalność kuchni, czyli Matt’s Famous Clonakilty Chicken (14,95€ za porcję). Był to kurczak nadziewany irlandzkim, czarnym puddingiem, czyli czymś w rodzaju kaszanki, podany na purre ziemniaczanym, z warzywami, polany sosem z sera cheddar. W kraju tym do obiadu nie mogło zabraknąć lokalnego piwa, w tym przypadku Kilkenny Red Ale (6,70€ za pintę, czyli niemal ½l). Obiad był po prostu pyszny.
Po obiedzie ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Poszliśmy w kierunku głównej ulicy zwanej Medieval Mile, czyli średniowiecznej mili. Minęliśmy kościół St. Mary’s, w którym znajduje się obecnie muzeum poświęcone temu 1600-metrowemu, zabytkowemu traktowi. Sama Mila to ciąg kamienic z szafowymi witrynami sklepów i warsztatów w jaskrawych barwach. Takie same zabudowania znajdują się w wielu bocznych uliczkach. Skręciliśmy do St. Mary’s Cathedral, czyli okazałej, rzymskokatolickiej, neogotyckiej katedry z kolorowym prezbiterium.
Wróciliśmy na Medieval Mile, na której końcu, w najstarszej części miasta, czy Irish Town, stoi druga katedra – St. Canice’s Cathedral (10€ od osoby wraz z wieżą), będąca siedzibą biskupa Kościoła Irlandii, czyli kościoła reformowanego, który powstał przez oderwanie od Kościoła anglikańskiego. Przed katedrą stoi wieża celtycka z 849 r. przypominająca komin, na którą można wejść pod warunkiem, że nie ma się klaustrofobii i lęku wysokości. Jest tak wąska, że na wysokość 30 m wchodzi się po stromych schodach, przypominających drabinę. Ze szczytu rozciąga się panorama na całe Kilkenny i okolicę. Wieża jest mocno odchylona od pionu, a schodząc z niej można usłyszeć głos “z zaświatów”, uspokajający turystów przed jej zawaleniem.
Katedra z XIII w. jest bardzo surowa i dość przysadzista jak na jej długość, drugą w Irlandii. Zbudowana została w stylu gotyku angielskiego z bloków wapiennych, a jej nawy są oddzielone masywnymi, ostrołukowymi przejściami. Wewnątrz znajdują się sarkofagi notabli, w posadzce epitafia, a w gotyckich oknach XIX-wieczne witraże. Wokół katedry znajdują się liczne i często bardzo stare nagrobki, dopełniające monumentalnego wrażenia.
Na koniec dnia postanowiliśmy zrobić coś nietypowego dla nas, ale bardzo typowego dla mieszkańców Irlandii, czyli spędzić wieczór w pubach. Bez problemu wyszukaliśmy pierwszy lokal z irlandzką muzyką na żywo. Był to pub The Field, w którym muzyk grał i śpiewał coś w rodzaju szant, a my zamówiliśmy Smithwick’s Red Ale (5,40€ za pintę) i siedzieliśmy chłonąc oryginalną atmosferę. Goście wchodzili, wychodzili, śpiewali wraz z grajkiem i ogólnie było wesoło. My musieliśmy jeszcze odwiedzić Hole In The Wall, czyli XVI-wieczną tawernę, ulokowaną w najstarszej użytkowanej kamienicy w Irlandii. Jest to naprawdę niewielki lokal, mieszczący zaledwie kilka – kilkanaście osób. Na szczęście czekał na nas wolny stolik w kącie pubu, przy którym wysączyliśmy kieliszek wybornego Jameson Irish Whiskey (5€).
28.04.2023 r.
Rock of Cashel – Po smacznym i obfitym śniadaniu udaliśmy się do okazałej twierdzy sakralnej Rock of Cashel (wstęp wliczony w kartę OPW), górującej nad miejscowością Cashel. Od V w. było to jedno z najważniejszych miejsc chrześcijańskich w Irlandii, związane bezpośrednio z patronem wyspy – Św. Patrykiem. To tu najważniejszy Święty Irlandii miał znaleźć koniczynę, na przykładzie której tłumaczył wyspiarzom istotę Trójcy Świętej. Znajduje się tu wielka i do tego nietypowa katedra z XIII w. Jest oryginalna, bo posiada większe prezbiterium niż nawę oraz olbrzymi transept (nawę poprzeczną). Strzelista bryła kryje w swoim wnętrzu ozdobne sarkofagi i liczne płyty nagrobne. Całość robi mroczne wrażenie, szczególnie podczas tak ponurej aury, jak ta, która panowała podczas naszej wizyty.
Po wyjściu z katedry obejrzeliśmy całe warowne założenie z okrągłą celtycką wieżą i rozległym cmentarzem wokół. Pokryte porostami nagrobki z monumentalnymi, celtyckimi krzyżami, idealnie kojarzącymi się z Irlandią, niesamowicie wyglądały na tle żółtozielonych pól w oddali. Wśród połaci rzepaku, w niedalekiej odległości stoją ruiny XIII-wiecznego klasztoru cysterskiego Hore Abbey, będące kapsułą czasu, przenoszącą widza w średniowiecze pełne mnichów, rycerzy oraz ówczesnego pospólstwa.
Świetnie zachowanym budynkiem jest tzw. Salon Kantorów, czyli miejsce, w którym mieszkało ośmiu śpiewaków służących podczas mszy. W środku zobaczyć można piękne, drewniane stropy i skromne wyposażenie.
Na koniec planowaliśmy zwiedzić Kaplicę Cormaca, która dostępna jest tylko podczas wycieczki z przewodnikiem. Stawiliśmy się o wyznaczonym czasie przed Katedrą i myśleliśmy, że pójdziemy od razu do Kaplicy z pozostałościami fresków. Przewodnik szybko rozwiał nasze nadzieje, mówiąc, że kaplicę odwiedzimy na samym końcu. No cóż po kilkunastu minutach wysłuchiwania tego co już wiedzieliśmy i widzieliśmy, nasza cierpliwość wyczerpała się i “po angielsku” wycofaliśmy się.
Bunratty Castle & Folk Park – W drodze do Bunratty Castle musieliśmy przejechać przez Limerick Tunnel pod rzeką Sahnnon (2€ za przejazd, płatne tylko w jedną stronę). Zanim zaczęliśmy zwiedzać zamek wraz ze skansenem musieliśmy “wrzucić coś na ruszt” w barze. Wybór padł na Chicken Bap, czyli bułkę z kurczakiem, kapustą czerwoną i majonezem (6,95€). Posileni, weszliśmy do naprawdę dużego kompleksu Bunratty Castle & Folk Park (16,95€ od osoby) składającego się z XV-wiecznej obronnej wieży mieszkalnej oraz parku etnograficznego będącego żywą wsią.
Idąc do zamku, weszliśmy do dość bogatego domu, następnie do chaty kowala i domów rybaków, ze skromnymi sprzętami. Zamek zaskoczył nas zarówno oryginalną bryłą, jak i niezwykłym wyposażeniem oraz ciekawymi rozwiązaniami architektonicznymi. Centralna wieża to w zasadzie trzy duże sale na trzech kondygnacjach: w piwnicy znajduje się magazyn i zarazem stajnie, wyżej salon dla żołnierzy i służby właściciela zamku, a najwyżej salon bankietowy i jednocześnie sala sądowa. Zamek posiada cztery narożne kwadratowe wieżyczki kryjące sypialnie, apartamenty, kuchnię, kaplicę, zakrystię, pokój księdza oraz inne pomieszczenia użytkowe. Wszystko jest połączone skomplikowanym systemem korytarzy i klatek schodowych.
Dotąd nie mieliśmy okazji widzieć warowni z takimi rozwiązaniami technicznymi, a przede wszystkim układem pomieszczeń. Dlatego zamek wywarł na nas duże wrażenie i poczuliśmy się trochę jak w czasach średniowiecza. W trakcie zwiedzania weszliśmy także na dwie wieżyczki, skąd rozpościerał się widok na okolicę, w tym także na rozlewiska rzeki Shannon oraz na dach zamku.
Po wyjściu z warowni przeszliśmy drogą, wzdłuż której stoją wiejskie domy o różnym przeznaczeniu. Co charakterystyczne, domy składały się z dość dużego salonu z piecem przypominającym pokaźny kominek oraz antresoli będącej sypialnią. Do tego chałupy miały dużo bogatsze i barwne wnętrza niż domy w polskich skansenach. Doszliśmy do wiejskiej ulicy, która kojarzyła się nam bardziej jako uliczka małego miasteczka. Stoją tu różnego rodzaju warsztaty, sklepy, szkoła, puby, a nawet lombard. Szkoła miała dwie izby, jedną dla chłopców, a drugą dla dziewczynek. Z kolei jeden z piętrowych domów był mieszkaniem lekarza, który w swoim salonie zaaranżował gabinet i zarazem salę operacyjną.
Nie omieszkaliśmy przysiąść przez parę chwil przed pubem, aby w spokoju rozkoszować się jakże charakterystycznym dla Irlandii piwem Guinness (5,20€ za pintę) :-) Kawałek dalej zwiedziliśmy okazały dom braci Hazelbrook, którzy wzbogacili się na produkcji lodów, których marka do dziś jest jedną z najpopularniejszych w Irlandii, a może wręcz na świecie, gdyż w Polsce lody HB są sprzedawane jako Algida. Nieco dalej zobaczyliśmy dom Bunratty wraz z ogrodem, duży, ale mniej efektowny. W skansenie stoi także stary, kamienny kościół, dwa młyny wodne oraz siermiężne chaty z okolic Moheru.
Po drodze na nocleg, nie mogliśmy znaleźć sensownej restauracji. Ostatecznie zatrzymaliśmy się przy dość obskurnym barze Roma Take Away w Abbeyfeale, gdzie dostaliśmy niezbyt górnych lotów rybę z frytkami i colą (10€ za porcję jedzenia i picia). Zaspokoiliśmy głód i w końcu dojechaliśmy na kolejny nocleg, tym razem w obiekcie Wild Atlantic Stays w niewielkiej miejscowości Ardcanaught. Pokój był bardzo przestronny, ale z wieloma mankamentami i niedoróbkami. Do dyspozycji mieliśmy też wspólną kuchnię i jadalnię, aczkolwiek także słabo wyposażoną. No cóż, czasem trafia się na coś gorszego…
29.04.2023 r.
Portmagee i Skellig Michael – Kolejną wybraną przez nas atrakcją w Irlandii był rejs do skalistych, niewielkich wysepek Skellig Michael, które są ostoją ptactwa i mieszkaniem fok. Do Portmagee mieliśmy około 70 km, czyli nieco ponad godzinę jazdy. Wyruszyliśmy z dużym zapasem, więc mieliśmy jeszcze czas na poranne cappuccino w porcie (3,80€ za duży kubek). Na wyspy popłynęliśmy o 10:00 z firmą Paul Devane Skellig Michael Cruises (50€ od osoby) w 2,5-godzinny rejs niewielką łodzią, która zabrała na swój pokład 10 pasażerów z nami włącznie. Wygodnie usiedliśmy na plastikowych siedzeniach, ale prędko musieliśmy się ewakuować na drugą stronę łodzi, gdyż rozbijane fale zaczęły nas mocno ochlapywać.
Pierwsza, mniejsza z wysepek to jedna wielka kolonia głuptaków zwyczajnych, nurzyków zwyczajnych i alek zwyczajnych, których są tu tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy. Ma się wrażenie, że ptaki zagospodarowały każdy skrawek skalistego lądu. Nie jest to jednak prawda, bo na najniższym poziomie wylegiwały się leniwie foki szare, które pozowały nam do zdjęć, nic nie robiąc sobie z obecności człowieka. Zatrzymaliśmy się kilkakrotnie, aby z różnej perspektywy obserwować zwierzęta.
Druga wyspa, nieco większa, to zarówno rezerwat ptactwa, jak i dawny klasztor wpisany na listę Unesco. Z uwagi na okres ochronny, nie mogliśmy zatrzymać się na wyspie i wspiąć po 640 stopniach na szczyt skały, do ruin wczesnośredniowiecznego klasztoru. Ciekawostką jest to, że wysepki “zagrały” odległą planetę w kilku częściach Gwiezdnych Wojen.
Po powrocie, postanowiliśmy zjeść lunch w The Moorings. Zamówiliśmy niezwykłą, gęstą zupę rybną – Sea Food Chowder, zawierająca w swoim składzie ryby, krewetki, inne owoce morza i ser (9,50€ za porcję zupy oraz chleb).
Slea Head Drive – Drugim naszym celem była trasa widokowa Slea Head Drive wokół półwyspu Dingle. Po drodze można zatrzymać się przy licznych, różnorodnych atrakcjach. Najpierw zatrzymaliśmy się przy ufortyfikowanej osadzie z epoki brązu, zwanej Fairy Fort (2,50€ za osobę). Prócz pozostałości prehistorycznych, dość nikłych zabudowań, na majdanie otoczonym kolistym wałem, pasą się kozy i owce, które można karmić prosto z ręki, otrzymaną w kasie paszą.
Parę kilometrów dalej zrobiliśmy przystanek przy Beehive Huts (3€ od osoby), czyli chatach ulowych mających około 1.400 lat, zbudowanych z kamienia bez użycia zaprawy. Co ciekawe, technika ich budowy jest znacznie starsza, bo sięga czasów neolitycznych. Dziś na stanowisku archeologicznym otoczonym prehistorycznym murem, zobaczyć można trzy okrągłe domy, w tym jeden nadal przykryty kamiennym stropem. Z ruin rozciąga się piękny widok na klifowe wybrzeże półwyspu.
Kolejne miejsce to Coumeenoole Beach, mała, piaszczysta plaża, którą doskonale widać z góry, z dość wysokiego klifu. Czwartym przystankiem były wystawy w The Blasket Centre obrazujące życie na widocznym z brzegu archipelagu wysp Blasket (wstęp w ramach karty OPW). Za futurystycznym budynkiem muzeum biegnie ścieżka do punktu widokowego, z którego w dali widać wyspy oraz kolejne skaliste klify.
Najpiękniejszy widok oferuje kolejny punkt widokowy – Clogher Head, z którego widać piękną plażę Clogher Strand, trawiastą równinę powyżej klifu oraz malownicze wzgórza w oddali. Pozostał nam tylko przejazd do Oratorium Galarusa (4€ od osoby), będącego najlepiej zachowanym kościołem wczesnochrześcijańskim w Irlandii. Świątynia datowana na VI-IX w. ma kształt odwróconej dnem do góry łodzi i zbudowana została z precyzyjnie ułożonych płaskich kamieni.
Dingle – Po zakończeniu pętli o długości nieco ponad 40 km, wróciliśmy do początku, czyli do miasteczka Dingle, w którym pierwsze swoje kroki skierowaliśmy do James Long Gastro Pub na obiad. Byliśmy nad morzem, więc oczywistym wyborem było danie Fish&Chips, czyli ryba z frytkami, surówka z czerwonej kapusty, purre z zielonego groszku i sos tatarski (19,90€ za porcję) plus oczywiście pyszne lokalne piwo Dick Mack’s IPA (6,90€ za pintę). Ryba w tym daniu była usmażona w głębokim oleju, w tempurze, co spowodowało, że była chrupiąca z wierzchu i miękka w środku. Pycha.
Wybraliśmy się oczywiście na spacer po tym niewielkim, ale kolorowym miasteczku portowym. Niewysokie, zabytkowe domy pomalowane są w bardzo różne, wyraziste barwy, a niektóre fasady zdobią staroświeckie witryny i szyldy. Ciekawą ozdobą w postaci płaskorzeźbionych delfinów, wyróżnia się turkusowy The Dolphin Shop. Dodatkowo Dingle jest oczywiście malowniczo położone nad zatoką Oceanu Atlantyckiego. Miejscowość choć składająca się z zaledwie kilku uliczek, jest bardzo sympatyczna i trzeba się tu koniecznie zatrzymać na parę chwil.
30.04.2023 r.
Park Narodowy Killarney – Ten dzień postanowiliśmy spędzić w całości w Kilarney National Park (wstęp bezpłatny), chroniącym trzy jeziora polodowcowe otoczone górami, wraz z bogatą florą i fauną. Park Narodowy został wpisany na Listę Rezerwatów Biosfery UNESCO, a to samo w sobie jest rekomendacją do jego odwiedzenia. Na terenie Paku Killarney wytyczono kilka szlaków pieszych i rowerowych, z których wybraliśmy dwa.
Najpierw zatrzymaliśmy się na parkingu nieopodal Ross Castle (parking bezpłatny), czyli późnośredniowiecznej, kamiennej i do tego warownej wieży mieszkalnej na brzegu jeziora Lough Leane. Poszliśmy ścieżką przez las, wiodącą dookoła półwyspu. Początkowo trasa prowadziła wzdłuż podmokłych terenów z niewysokimi drzewami oraz poszyciem przypominającym zielony dywan z traw. Czuliśmy silny zapach czosnki, który unosił się ponad połaciami białych niewielkich kwiatów. Okazało się, że była to pora kwitnienia czosnku niedźwiedziego, rozsiewającego woń, która nijak nie pasuje do kwiatów :-)
Ścieżka wiodła przez kilka punktów. Najpierw trafiliśmy na niewielkie, odkrywkowe kopalnie miedzi z XVIII w., wypełnione dziś brunatną wodą, obok których znajduje się pierwszy punkt widokowy na pobliskie góry. Nieco dalej jest wysunięty cypel – Governor’s Rock oferujący wspaniałe widoki na okolicę. Idąc dalej na sam koniec cypla, czyli O’Donohoe’s Library, mijaliśmy omszałe drzewa i skały, aby na samym końcu dojść do miejsca, z którego widać wyspę Innisfallen. Wróciliśmy pod Zamek Ross, gdzie w małej kawiarni z widokiem na warownię, zjedliśmy bardzo smaczne ciasto kawowe i czekoladowe (4,50 € za szt.) popijając porannym cappuccino (3,80€).
Po powrocie postanowiliśmy przejechać na drugi parking, z którego mieliśmy zamiar wejść na pobliskie wzgórza, aby z góry popatrzeć na Park Narodowy. Wyjeżdżając na główną drogę, okazało się, że trwa jakiś wyścig samochodowy. Zostaliśmy skierowani pod Muckross House, czyli rezydencję w stylu Tudorów, zbudowaną na początku XIX w. (parking bezpłatny). Stąd wybraliśmy się na bardzo długą, pieszą wycieczkę wokół mniejszego z jezior, czyli Muckross Lake. Początek to asfaltowa droga dla rowerów wśród jeszcze bardziej omszałego, tajemniczego i mrocznego lasu. Z drogi tej zeszliśmy nad malutki zbiornik Doo Lough i dalej przesmykiem nad większe z jezior.
Malownicza trasa przywiodła nas z powrotem na drogę wiodącą do kanału łączącego dwa jeziora. Nad kanałem znajduje się zabytkowy, kamienny most Brickeen. To kolejne, niezwykłe miejsce z pięknymi panoramami na jeziora i góry. Trochę dalej dochodzi się do Dinish Cottage, domu otoczonego wspaniałymi kwiatowymi krzewami kamelii i rododendronami.
Następnym celem stał się Old Weir Bridge, most który widać ze ścieżki blisko Dinish Cottage. Skręciliśmy w dróżkę po kładkach, która wiedzie aż na sam stary most przerzucony nad kanałem wiodącym do trzeciego z jezior. Sam Old Weir Bridge jest budowlą jakby zagubioną w lesie, a może wręcz w czasie. Idąc w kierunku szosy, na której odbywał się wyścig, słyszeliśmy warkot silników i obawialiśmy się, że nie będzie nam dane przejść na druga stroną, na ścieżkę wzdłuż góry Torc. Nasze obawy były na szczęście bezpodstawne.
Trasa ta była mniej atrakcyjna, gdyż z wyjątkiem kilku małych prześwitów, nie było tu ciekawych widoków. Atrakcją, do której zdążaliśmy był Torc Waterfall składający się z kilku kaskad o łącznej wysokości 20 m. Pozostał nam sympatyczny spacer wzdłuż Muckross Lake do Muckross House, a w szczególności do ogrodów otaczających rezydencję. Była wiosna, więc w ogrodach kwitły najróżniejsze krzewy, a na rabatach tulipany.
W Muckross House jest mała jadłodajnia serwująca kanaki i inne przekąski, ale my mieliśmy ochotę na prawdziwy obiad. Zatrzymaliśmy się w Gastropub Colgans przy Muskross Park Hotel & Spa. gdzie zaserwowano nam irlandzki przysmak – Guinness Irish Beef Stew, czyli potrawkę z prawdziwej, irlandzkiej wołowiny, w ciemnym, piwnym sosie z marchewką i selerem oraz purre z zieloną cebulką (20€ za porcję), do której nie mogło zabraknąć rzeczonego piwa Guinness (6,50€ za pintę). Obiad bardzo, bardzo smaczny :-)
01.05.2023 r.
Klify Moheru – Do Cliffs of Moher mieliśmy dość daleko, bo około 180 km. Wybraliśmy dłuższą trasę, żeby uniknąć promu przez estuarium rzeki Shannon, czyli jej szerokie na kilka kilometrów ujście do Oceanu Atlantyckiego. Zaparkowaliśmy na wielkim parkingu w pobliżu centrum turystycznego Klifów Moheru (parking wraz z dwoma biletami 12€) i ruszyliśmy w kierunku XIX-wiecznej O’Brien’s Tower, do której można wejść i obejrzeć niewielką wystawę, a potem zerknąć spomiędzy blanków na klif. Do wieży ciągną tłumy, więc trzeba cierpliwie poczekać na swoją kolej, a prawdę mówiąc nie za bardzo jest na co czekać, bo widok z góry niczym nie różni się od tego z brzegu klifu.
Klify Moheru przyciągają mnóstwo turystów, są niezwykle imponujące, bo ich wysokość sięga 214 m i rozciągają się na długości aż 14 km. Skalna ściana jest ostoją ptactwa, zamieszkałą przez 20 gatunków ptaków, z których my zaobserwowaliśmy głównie mewy i alki. Wzdłuż klifu, w obie jego strony ciągną się ścieżki turystyczne, które pozwalają na dokładne przyglądnięcie się poszczególnym załomom skalnym i iglicom wystającym z Oceanu. Większość trasy jest zabezpieczona kamiennymi płytami na wysokość około metra, które mocno ograniczają możliwość patrzenia w dół klifu, aczkolwiek przy takim tłumie odwiedzających jest to całkowicie zrozumiałe.
Sporo czasu spędziliśmy na podziwianiu wspaniałych widoków na monumentalne klify. W centrum turystycznym są sklepiki z pamiątkami oraz bistro, w którym zatrzymaliśmy się na cappuccino i ciastka z jagodami oraz kawowe (kawa 4,20 €, ciastko 5,95€). Ruszyliśmy na nasz kolejny nocleg koło Rosscommon, do którego mieliśmy dość daleko, bo około 150 km.
Rosscommon – Dotarliśmy do The Little Flock Farm w niewielkiej miejscowości Fearagh. Pokój na prawdziwej irlandzkiej farmie był jednym z najładniejszych na tym wyjeździe, a do szczęścia brakowało nam tylko obiadu. Przemiła rodzina poleciła nam restauracje w nieodległym miasteczku Rosscommon. Zaparkowaliśmy blisko głównego placu i poszliśmy do Regan’s Gastro Pub and Restaurant na pyszne Beef Burgery z frytkami (17,95€ za szt.). Po obiedzie przeszliśmy uliczkami tego bardzo przyjemnego miasteczka.
02.05.2023 r.
Rano zostaliśmy zaproszeni do jadalni na wspólny posiłek z gospodarzami. Mieliśmy okazję spróbować prawdziwego irlandzkiego śniadania, na które składało się m.in. irlandzkie placki ziemniaczane, fasola, smażony bekon, jajka, kiełbaski, ser owczy, wędliny, dżemy, ciepłe bułeczki i do wyboru kawa i herbata. Podczas śniadania ucięliśmy sobie miłą pogawędkę i najedzeni mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę.
Boyle Abbey – Zatrzymaliśmy się na niewielkim parkingu wzdłuż ulicy, naprzeciwko szklanej ściany chroniącej pozostałości kościoła Boyle Abbey (wstęp w ramach karty OPW). Opactwo Boyle zostało założone przez cystersów w XII w. i funkcjonowało do XVI w., by później służyć jako garnizon i koszary. Co interesujące, opactwo powstało poprzez rozbudowę wcześniejszego, celtyckiego klasztoru, a w jego największym rozkwicie, mieszkało tu 400 mnichów.
Główną atrakcją opactwa są okazałe ruiny kościoła z dwoma rodzajami łuków oddzielających nawę główną od bocznych. Po jednej stronie są to łuki romańskie, a po drugiej gotyckie. Prócz kościoła zachowała się zakrystia, refektarz, częściowo kuchnia, mała baszta narożna i dom bramny, w którym znajduje się niewielka wystawa z makietą przedstawiającą klasztor w czasach świetności. Dodatkowym walorem tego miejsca było to, że byliśmy tam zupełnie sami i mogliśmy w zupełnym spokoju podziwiać mroczne mury opactwa.
Clonmacnoise – Zupełnie innym obiektem turystycznym jest kompleks klasztorny Clonmacnoise (wstęp bezpłatny z kartą OPW), którego początki datowane są na VI w. W miejscu tym swój pierwszy klasztor założył Św. Kiaran, jeden z dwunastu tzw. apostołów Irlandii. Miasto klasztorne było stopniowo rozbudowywane, czego dowodem są zabytki z różnych wieków. Są tu trzy wysokie, celtyckie krzyże, z których najstarszy – północny pochodzi z 800 r. Za krzyżami stoi katedra z X w., a w narożniku murów wysoka, okrągła, celtycka wieża O’Rourke’s z początku XII w. Są tu też pomniejsze zabytki oraz stary cmentarz.
Po przekroczeniu murów klasztoru w pierwszej kolejności rzuca się w oczy Krzyż Pisma z X w. pokryty płaskorzeźbami ze scenami z Nowego Testamentu. Tuż za nim widać okazały portal katedry, z której zachowała się w znacznej części nawa główna z licznymi płytami nagrobnymi w podłodze oraz zakrystia. Po wyjściu z katedry świetnie widać zachowany w całości kościół Connora, kolejną okrągłą, celtycką wieżę i rozlewisko rzeki Shannon, która jest najdłuższą rzeką w Irlandii.
Z ciekawszych obiektów, na uwagę zasługuje maleńki kościółek z X w. p.w. Św. Kiarana, w którym święty został pochowany. Z drugiej strony katedry stoi ciekawy, podwójny kościół, a tak naprawdę dwa kościoły mające wspólną ścianę szczytową, w której jest niewielkie okienko pozwalające oglądać wnętrze pierwszego kościoła stojąc w drugim. Niezwykłe wrażenie robi cmentarz zajmujący niemal każdy skrawek powierzchni dawnego miasta klasztornego. Są tu dziesiątki, a może nawet setki charakterystycznych, celtyckich krzyży. Jako ciekawostkę można dodać, że w Clonmacnoise pochowano wielu królów, w tym w XII w. ostatniego wielkiego króla Irlandii. Ściany budynków porastają kępy fioletowych kwiatów –
rynusów alpejskich, które pięknie komponują się z szarym kamieniem.
Wizyta w Clonmacnoise była dla nas dużym przeżyciem, gdyż miejsce to w pełni oddaje ducha Irlandii i dokładnie odzwierciedlało nasze wyobrażenie o tym kraju, które wynieśliśmy z książek i filmów. Na koniec odwiedziliśmy ciekawe muzeum, w którym głównymi eksponatami są oryginały trzech celtyckich krzyży. Na tablicach mogliśmy zobaczyć, że w dawnych czasach krzyże nie były szare, lecz pokryte wieloma barwami. W muzeum zobaczyć można także inne eksponaty związane z historią Clonmacnoise.
Jadąc na kolejny nocleg, próbowaliśmy znaleźć jakąś przydrożną restaurację, pub lub jakikolwiek bar, w który moglibyśmy zjeść obiad. Nie jest to takie prostu w Irlandii, gdyż knajp jest bardzo mało, a do tego część lokali to puby, które nie serwują jedzenia. W jednym z pubów dostaliśmy instrukcję jak dojechać do Furey’s Bar w Moyvally. Mimo, że musieliśmy nadłożyć drogi, to skorzystaliśmy z propozycji, gdyż inaczej ominęlibyśmy jedyną jadłodajnię w okolicy :-) W nagrodę obiad był przedni. Wyśmienity Stek Surf&Turf podany na prażonej cebuli z świetnie przyprawionymi krewetkami na wierzchu, a do tego frytki, surówka i sos limonkowo- winny (25,95€ za porcję), do którego nie mogło zabraknąć kufla Guinnessa. Pycha!
Navan – Zajechaliśmy do ładnego, ale niepozornego domku przy głównej ulicy Navan, czyli do Kyllion Guest House. Przywitał nas ekscentrycznie wyglądający starszy pan, bardzo oszczędny w słowach. Zszokowało nas wnętrze wypełnione starymi meblami i tysiącem bibelotów. Nasz pokój wyglądał jak sypialnia w jakimś muzeum lub bardziej pałacu z mnóstwem ozdobnych drobiazgów w staroświeckich witrynach, staromodną kapą na łóżko, wymyślnym fotelem i kanapą oraz obrazami na ścianach. Do tego wszystkiego mieliśmy balkon z widokiem na ogród i rzekę Boyne. Całość sprawiała dość tajemnicze wrażenie, wyjęte wprost z jakiegoś slashera. Śmialiśmy się, że nasz gospodarz z lekkim uśmiechem na twarzy, przypomina bohatera tandetnego horroru, który zabija turystów i zakopuje w pokaźnym ogrodzie :-D
03.05.2023 r.
Śniadanie, które zaserwował nam właściciel było iście królewskie. Stoły uginały się od jedzenia i pięknej zastawy. Tak udekorowanej jadalni trudno byłoby się doszukać nawet w apartamentach królewskich ;-) Śniadanie było wyśmienite, a gospodarz dodatkowo serwował do wyboru różne wymyślne dania na ciepło.
Brú na Bóinne – Przez Internet zarezerwowaliśmy bilety na godzinę 9:00, do kompleksu grobowców megalitycznych Brú na Bóinne, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO (wstęp w ramach karty OPW, ale warto wcześniej zarezerwować bezpłatne wejściówki). Była to najwcześniejsza godzina wstępu, więc musieliśmy jeszcze chwilę poczekać, a potem wpuszczono nas na bardzo interesującą, multimedialną wystawę, która przenosiła nas w czasy neolitu i pozwoliła zapoznać się z konstrukcją grobowców. O wyznaczonej porze poszliśmy przez most na rzece Boyne na niewielki parking, z którego odjeżdżają autobusy, zawożące turystów do dwóch megalitów: Knowt i Newgrange, mających ponad 5.000 lat, więc starszych niż Wielka Piramida w Gizie oraz Stonehenge.
Rozpoczęliśmy od starszego z grobowców, czyli wielkiego Knowth, otoczonego siedemnastoma mniejszymi kopcami. Grobowiec jest datowany na około 3.200 lat p.n.e, ma wysokość 12 m i średnicę 67 m. Wszystkie grobowce porośnięte są systematycznie koszoną trawą i posiadają obstawę z dużych kamieni, z których większość ma wyryte różne wzory.
Kompleks Knowth w zasadzie zwiedza się z przewodnikiem, który oprowadza całą grupę wokół głównego megalitu. Nie jest to obowiązkowe, więc postanowiliśmy sami spenetrować cały teren. Weszliśmy na górę największego z grobowców, skąd widać było całą okolicę, a przede wszystkim drugi nasz cel – Newgrange. Jeden z pomniejszych grobów nie posiadał nasypu, dzięki czemu można było przyjrzeć się konstrukcji w postaci korytarza z płyt i głównej komory grobowej. Samodzielne odkrywanie Knowth miało dodatkową zaletę, pozwalało w spokoju napawać się tajemniczą aurą miejsca o ponad pięciu tysiącach lat historii. Na koniec przewodnik zaprowadził nas do małej salki, w której wyświetlano film o przeszłości Brú na Bóinne. Zwiedzanie zajęło 1 godzinę.
Wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas do najsłynniejszego z grobowców, czyli Newgrange, pochodzącego z mniej więcej tego samego czasu co Knowth. Jego charakterystyczna sylwetka o wysokości 12 m i 76 m szerokości, pokryta jest z przodu mozaiką białych i ciemnoszarych kamieni. Wejście do grobowca poprzedzone jest dużymi, kamiennymi płytami i znajduje się nieco we wgłębieniu. Przewodnik podzielił nas na dwie grupy, z których pierwsza weszła do grobowca, gdy w tym czasie druga mogła podziwiać go z zewnątrz.
Do wnętrza weszliśmy jako pierwsi. Mieliśmy do pokonania 19-metrowy korytarz z kamiennych szarych płyt o wysokości około 1,5 m, na końcu którego znajduje się komora grobowa z trzema wnękami. Megalit uznawany jest za grób królewski, a to za sprawą DNA człowieka pochowanego w najbardziej ozdobnej komorze. Okazało się, że rodzice pochowanej osoby byli rodzeństwem, co jest charakterystyczne dla rodów królewskich, dbających o czystość krwi.
Około 23 grudnia, czyli podczas przesilenia zimowego, przy słonecznej pogodzie można obserwować niezwykłe zjawisko, jakim jest promień słońca wpadający przez otwór powyżej wejścia, sięgający aż do końca korytarza i podświetlający znajdujące się tam płaskorzeźby. Żeby nie czekać aż do grudnia, przewodnik włącza iluminację imitującą to zjawisko. Pozostało nam obejście megalitu dookoła, który od tyłu znacznie bardziej przypomina Knowth. Odwiedzenie drugiego z megalitów zajęło nam 45 minut. Po trzech godzinach wróciliśmy do Centrum Turystycznego na kawę i ciastka – kremówkę i jabłecznik.
Loughcrew – Około 50 km dalej znajduje się drugie stanowisko archeologiczne ze skupiskiem grobów megalitycznych, datowane na podobny okres czasu jak Knowth i Newgrange. Grobowce znajdują się na kilku wzgórzach, z których jedno przystosowano do zwiedzania. Ścieżka na górę prowadzi po zielonej, soczystej trawie, wśród kwitnących o tej porze kolcolistów, czyli kolczastych krzewów obsypanych drobnymi, żółtymi kwiatami.
Stanowisko obejmuje 20 grobowców, z których największy Cairn T ma 35 m średnicy i 7 m wysokości. W odróżnieniu od grobowców na stanowisku Brú na Bóinne, nie jest porośnięty trawą, lecz usypany z kamieni. W środku kryje grób korytarzowy, do którego można zerknąć, ale nie można wejść, gdyż od kilku lat grozi zawaleniem. Obok znajduje się całkowicie odkopany, mniejszy Cairn S, który pozwala zapoznać się z konstrukcją komory grobowej.
Trim – Na ten dzień przewidzieliśmy jeszcze typową średniowieczną wieżę mieszkalną, czyli Trim Castle. Zatrzymaliśmy się na parkingu tuż pod zamkiem (1€ za 2h) i chcieliśmy zapłacić za parkowanie. Na parkingu były dwa parkometry, jeden na bilon, drugi na kartę. Nie mieliśmy monet, więc pozostała opłata kartą i tu spotkała nas niespodzianka, ponieważ maszyna nie chciała przyjąć naszej karty. Podobny problem mieli także Irlandczycy. Pech chciał, że na parkingu pojawiła się kontrolerka, która wlepiała mandaty za brak opłaty. Miła parkingowa widząc naszą konsternację, wyjęła z kieszeni 1€ i po prostu zapłaciła za nas… Podobnie zrobiła z innymi turystami, więc mamy nadzieję, że awaria nie trwała zbyt długo, bo chyba tego dnia nic by nie zarobiła :-)
Z zewnątrz widać solidne mury zamku z XII w., które kryją w sobie dość dobrze zachowany budynek główny, bramny i wieżę z barbakanem (wstęp w ramach karty OPW). Wieżę mieszkalną można zwiedzać z przewodnikiem, ale wycieczek jest bardzo niewiele, więc nie chcieliśmy czekać, zwłaszcza, że jest to w zasadzie sama skorupa bez wyposażenia. Ciekawym budynkiem jest barbakan, do którego można zajrzeć przez kraty.
Na koniec poszliśmy do centrum miasteczka Trim do Monto’s Cafe&Bistro Restaurant na obiad, na który zamówiliśmy rybę z rusztu z sosem winno-limonkowym, do tego frytki i gotowane warzywa. Pomimo, że na wygląd bar nie budził zaufania, to zaserwowany nam całkiem elegancko okoń morski, był po prostu pyszny.
04.05.2023 r.
Malahide Castle – Po śniadaniu opuściliśmy nasze oryginalne, pełne bibelotów lokum w Navan i ruszyliśmy w 50-kilometrową trasę do Malahide Castle. Zamek Malahide swoje początki ma w średniowieczu, datowany jest na XII w. i otacza go interesujący park o powierzchni ponad 1 km². Zaparkowaliśmy na dużym, bezpłatnym parkingu i ruszyliśmy w kierunku warowni, mijając po drodze ruiny Mainistir Abbey, czyli opactwa pochodzącego z XV-XVI w.
Malahide Castle można zwiedzać wyłącznie z przewodnikiem (14,50€ od osoby), aczkolwiek w oczekiwaniu na niego można obejrzeć wystawę o historii zamku. Po warowni oprowadziła nas nietuzinkowa pani, mająca coś w sobie z arystokratki, która w bardzo ciekawy sposób wprowadziła nas w atmosferę tego miejsca. Zamek był zamieszkały przez ostatniego właściciela aż do 1973 r., a wewnątrz można zobaczyć bardzo bogato urządzone komnaty, spośród których wyróżnia się pokój dzienny z rzeźbioną, niemal czarną boazerią, pomarańczowy salon, sypialnie, pokój dziecięcy, bogato wyposażona jadalnia i biblioteka.
Z warownią związane są ciekawostki. Pierwsza to rycina wisząca na jednym z korytarzy, przedstawiająca Sir Jamesa Bonda, który na przełomie XVIII i XIX w. był członkiem Irlandzkiej Izby Gmin i synem pastora, wielebnego Jamesa Bonda. Kolejne historie dotyczą duchów zamieszkujących zamek. Jednym z duchów jest nadworny błazen Puck, który nie zaznał szczęścia w miłości i dlatego do dziś błąka się po komnatach poszukując odpowiedniej kandydatki wśród turystek. Podobno, gdy znajdzie właściwą kandydatkę, pojawia się na zdjęciach :-) Na naszych fotografiach na szczęście ducha brak… Zamek ma oczywiście swoją damę w bieli, którą można spotkać na korytarzach i w komnatach. Nie mieliśmy okazji poznać także tej zjawy :-)
Po zwiedzeniu zamku, poszliśmy do rozległych ogrodów, które składają się z dwóch części. Pierwsza z nich to bajkowy park angielski z różnymi instalacjami. Są tu smoki, domki skrzatów, a także Leprehhaun, ubrany na zielono gnom, będący symbolem Irlandii. Z postacią tą związana jest legenda o złocie, które ukryte jest po drugiej stronie tęczy.
Drugą część stanowi tzw. Walled Garden, czyli znacznie bardziej uporządkowany ogród z licznymi zakamarkami. Bardzo atrakcyjna jest motylarnia, w której fruwają egzotyczne motyle wśród tropikalnych kwiatów. Ciekawie prezentuje się dawny ogród różany, ogród z sadzawką, secret garden otoczony murem i ogród alpejski. Centralną część zajmuje wiktoriańska szklarnia, będąca swego rodzaju niewielką palmiarnią z ciepłolubnymi roślinami. Wychodząc zobaczyliśmy malutkiego królika biegającego swobodnie wśród roślin.
Półwysep Howth Head – Kolejną atrakcją położoną kilkanaście kilometrów dalej, była ścieżka przyrodnicza wokół Półwyspu Howth Head. Zielony szlak startujący z parkingu nieopodal latarni morskiej skierował nas na trasę wiodącą przez równinę porośniętą soczystozieloną trawą i pięknie kwitnącymi na żółto kolcolistami. Ciekawym, historycznym miejscem, które minęliśmy jest znak EIRE 6, czyli wielki znak nawigacyjny z II Wojny Światowej informujący lotników sił alianckich, że jest to terytorium neutralnej wówczas Irlandii.
Ścieżką dotarliśmy do głównej miejscowości półwyspu, czyli wioski Howth, stanowiącej przedmieścia Dublina. Już z góry widać było zabudowania przypominające niewielkie miasto oraz duży port rybacki i jachtowy. Przeszliśmy przez całą wieś wzdłuż portu i plaż Morza Irlandzkiego, widząc w dali skalistą wyspę Irleand’s Eye, a następnie wkroczyliśmy na ścieżkę wiodąca brzegiem stromego klifu. Co prawda trwały jakieś prace drogowe, więc trasa w początkowej części była teoretycznie zamknięta, ale widzieliśmy turystów przechodzących między maszynami, więc zrobiliśmy tak samo :-)
Klif obejmujący większą część półwyspu osiąga ponad 100 m wysokości i jest bardzo poszarpany. Rozbijały się o niego wysokie fale, a do tego wiał wiatr, który zmusił nas do ubrania czapek. Cały szlak to ośmiokilometrowy spacer.
Dublin – Pojechaliśmy na dublińskie lotnisko, aby oddać samochód do wypożyczalni, skąd shuttle bus zawiózł nas na terminal, z którego autobusem nr 700 pojechaliśmy do centrum Dublina (8€ od osoby). Wysiedliśmy na uliczce Kildare blisko dużego parku – St Stephen’s Green, skąd mieliśmy niecały kilometr do Russell Court Hotel, w którym zarezerwowaliśmy następne dwie noce.
Były imieniny Moniki, więc trzeba było trochę poświętować. Nieopodal hotelu, na Camden Street Lower znaleźliśmy klimatyczny, prawdziwie irlandzki Devitt’s Pub, a w nim cudem dostaliśmy dwa miejsca przy stoliku. Wieczorami wszystkie puby w Irlandii wypełnione są po brzegi wesołym tłumem, a mimo to obsługa uwija się bardzo sprawnie. Zamówiliśmy Beef & Guinness Stew (19,95€ za porcję), do tego piwo Guinness (6,20€). Obiad zjedliśmy wśród gwaru i muzyki na żywo, ucinając sobie pogawędkę z siedzącymi obok Amerykankami, a potem zamówiliśmy jeszcze imieninowego drinka Whiskey Sour (14€).
05.05.2023 r.
Dublin – Z samego rana poszliśmy na Camden Street na przystanek autobusu nr 68, jadącego na Suir Road (20 minut, 2,60€). Stojąc na przystanku wyczytaliśmy na jednym z autobusów, że bilety kupuje się u kierowcy i trzeba mieć odliczoną gotówkę. Weszliśmy do kilku pobliskich sklepików, aż w końcu w aptece zdobyliśmy upragnione drobne na autobus. Z docelowego przystanku blisko było do Kilmainham Gaol Museum, do którego wstęp jest w ramach karty OPW, ale koniecznie trzeba wcześniej rezerwować wejściówki. Przed dawnym więzieniem, a obecnie muzeum przywitali nas ochroniarze przypominający strażników więziennych. Byliśmy sporo przed 10:45, poszliśmy więc do kawiarni na cappuccino.
Kilmainham Gaol to duże więzienie, w którym począwszy od 1796 r. przez 128 lat więziono tysiące osób bez względu na płeć i wiek. Więziono tu bez skrupułów kobiety w ciąży, a najmłodszym skazańcem było siedmioletnie dziecko. W czasach tzw. Wielkiego Głodu Ziemniaczanego w połowie XIX w., gdy zaraza ziemniaczana pozbawiła mieszkańców Irlandii podstawowej żywności, biedota popełniała drobne przestępstwa, aby dostać się do więzienia i tym samym zdobyć choć odrobinę jedzenia, które przysługiwało więźniom. W więzieniu było tak duże przeludnienie, że cela jednoosobowa, służyła pięciu więźniom, którzy dostawali zaledwie jedną świecę na dwa tygodnie. Było to jedyne źródło światła i ciepła. Do tego tylko mężczyźni spali na łóżkach, a kobiety i dzieci na podłodze.
W Kilmainham Gaol wykonywano wiele wyroków śmierci, a w końcowej fazie funkcjonowania stało się więzieniem, w którym przetrzymywano przeciwników politycznych podczas irlandzkiej wojny o niepodległość. Wycieczkę rozpoczyna się podobnie jak dawni więźniowe w sali sądowej, by następnie przejść do kaplicy. Największą grozę budzą niewielkie cele, do których można zajrzeć przez wizjer oraz wielki owalny dziedziniec z trzema kondygnacjami cel. Podczas zwiedzania, przewodniczka opowiadała wiele historii przybliżających funkcjonowanie więzienia i trudne losy osadzonych tu ludzi. Na koniec, samodzielnie można obejrzeć wystawę w multimedialnym muzeum.
Po ciekawej, aczkolwiek przygnębiającej wizycie w ciężkim więzieniu, potrzebowaliśmy odmiany, więc poszliśmy do Guinness Storehouse, czyli muzeum piwa Guinness w dawnym, wielkim magazynie najsłynniejszego irlandzkiego browaru (w maju wstęp 30 € od osoby, w cenie pinta piwa Guinness). W muzeum w bardzo ciekawy sposób, na kilku poziomach zaprezentowano cały proces produkcji, dystrybucji i reklamy Guinnessa, czyli typowego dla Irlandii piwa typu stout. Nie możemy nie dodać kilku ciekawostek.
Do produkcji piwa Guinness wykorzystuje się rocznie 100.000 t jęczmienia, który palony jest w temperaturze 232ºC. Cały proces produkcji obejmuje 10 faz, a na koniec dostajemy piwo o wyjątkowej, bardzo drobnej i długo utrzymującej się pianie. W każdej pincie piwa znajduje się ponad 300 milionów bąbelków! Dawniej browar posiadał własne pociągi, a nawet flotę statków transportowych. Zwiedzanie kończy się w szklanym barze na dachu Guinness Storehouse, gdzie każdy otrzymuje pintę przepysznego piwa.
Poszliśmy w kierunku rzeki Liffey, gdyż liczyliśmy, że znajdziemy tam jakąś restaurację. Zatrzymaliśmy się w Pilsner Pub, czyli czeskiej knajpce, gdzie zamówiliśmy średnich lotów Beef Burgery z frytkami (17€ za porcję). Ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki, aż do Lower Bridge St, gdzie skręciliśmy w kierunku Christ Church Cathedral. Po drodze minęliśmy monumentalny kościół Św. Audoena w tym samym stylu, co wiele kościołów w Irlandii. W końcu doszliśmy do efektownej kamiennej katedry będącej siedzibą zarówno biskupa Kościoła irlandzkiego, jak i biskup Kościoła rzymskokatolickiego.
W Dublinie są trzy katedry, przy czym Christ Church (wstęp 10,5€ od osoby), a raczej Katedra Św. Trójcy jest najstarsza i została zbudowana w XII w. Wnętrze świątyni jest bardzo surowe z wyjątkiem niezwykłej posadzki z 64 wzorów kafelków, wśród których wyróżniają się płytki z wyobrażeniem tzw. lisich braci. Prócz tego do ciekawych elementów katedry należą ozdobne witraże i baptysterium wykonane ze wszystkich rodzajów marmuru jakie występują w Irlandii. Na koniec zwiedzania zeszliśmy do krypty, w której znajduje się skarbiec i oczywiście sklepik z pamiątkami :-)
Stąd udaliśmy się do zamku, który obejrzeliśmy z zewnątrz, gdyż nie było już biletów (wstęp w ramach karty OPW). Nieco dalej obejrzeliśmy neoklasycystyczny Ratusz z końca XVIII w. Dzień zakończyliśmy w St Stephen’s Green, czyli malowniczym parku z sadzawkami. Dzień był słoneczny, więc przyjemnie było przysiąść na parę chwil wygrzewając się w wiosennym słońcu.
Noc z piątku na sobotę była ciężka, bo na zapleczu naszego hotelu znajduje się klub nocny Dicey’s Garden Club. Gwar przetaczających się ulicą tłumów nie był jednak najgorszy. Około północy załączył się alarm, a my obudziliśmy się zastanawiając, czy nie należy się pilnie ewakuować. Zjechało się sporo policji i innych służb, ale przez okno widzieliśmy, że jest to raczej fałszywy alarm, a na korytarzu nie słyszeliśmy jakiegokolwiek ruchu ze strony innych gości hotelowych. No cóż, trudno było zasnąć, ale w końcu się udało…
06.05.2023 r.
Dublin – Rankiem udaliśmy się do Iveagh Gardens naprzeciwko naszego hotelu, czyli parku, który sprawiał wrażenie, jakby dopiero budził się ze snu zimowego. Najfajniejsza atrakcja w postaci kaskady była nieczynna, a w wielu miejscach kręcili się pracownicy przygotowujący park do sezonu.
Drugim celem była Katedra Św. Patryka (9€ od osoby). Jest to najważniejsza i największa świątynia w Irlandii i ma status Katedry Narodowej Kościoła irlandzkiego. Katedra Św. Patryka została zbudowana w XIII w. w miejscu studni, w której patron Irlandii chrzcił pierwszych wyznawców na wyspie. Prócz znacznie ciemniejszego wnętrza, katedra nie wyróżnia się zbytnio jako całość. Tu także ciekawe są kolorowe podłogi z kafelków, stalle, czy też różne detale architektoniczne.
Ciekawe są spiralne schody prowadzące do organów, galeria rzeź znamienitych osób, związanych ze świątynią i wielkie epitafium rodziny Boyle na samym końcu. Ciekawostkę stanowi jeden z dziekanów katedry, czyli Jonathan Swift, autor słynnej także w Polsce książki – Podróże Guliwera, któremu poświęcono jedną z gablot. Z katedry wyszliśmy do St. Patrick’s Park, czyli ogrodów na tyłach katedry, w których wypiliśmy obowiązkową o tej porze kawę i zjedliśmy coś słodkiego :-)
Przeszliśmy urokliwymi uliczkami Dublina aż do Trinity College, czyli najstarszej uczelni w Irlandii, założonej w 1592 r. przez królową angielską Elżbietę I. Uniwersytet, na którym studiuje około 12.000 studentów, jest uczelnią bliźniaczą dla uczelni angielskich, takich jak Oxford, czy też Cambridge. Na główny plac Trinity College, czyli Parlament Square wchodzi się przez główny budynek z klasycystycznym frontem. Cały kompleks obejmuje budynki z różnych okresów historycznych okalające liczne tereny zielone i boiska. Ciekawym miejscem na terenie colleg’u jest Old Library, czyli Stara Biblioteka z mnóstwem manuskryptów, niezwykłą, drewnianą zabudową i licznymi popiersiami irlandzkich twórców. Niestety nam się nie udało dostać do środka, bo bilety trzeba kupować z dużym wyprzedzeniem.
Wyjazd do Irlandii byłby niepełny bez odwiedzenia Muzeum Irlandzkiej Whiskey, znajdującego się naprzeciwko Trinity College (bilet wstępu przed godziną 12:00, obejmujący degustację trzech gatunków whiskey – 18,70 €, dodatkowo 7,50€ za kawę po irlandzku w muzealnym barze). Podczas wycieczki z przewodnikiem po muzeum odwiedza się kolejno cztery pomieszczenia. W pierwszym ogląda się film, który w zabawny sposób opowiada historię wynalezienia whiskey, a przewodnik nawiązuje kontakt z turystami.
Drugie pomieszczenie przybliża dawną produkcję alkoholu w warunkach domowych, a przewodnik opowiada bardzo ciekawe historie związane z tym jakże zacnym trunkiem. Nam zapadła w pamięć opowieść o ludziach, którzy zatruli się metanolem i wyleczono ich podając whiskey, czyli alkohol etylowy. Co ciekawe, jest to do dziś stosowana pierwsza pomoc w zatruciach metanolem. Trzecie pomieszczenie imituje pub, w którym ze ścian przemawiają obrazy przedsiębiorców opowiadających o swoich fabrykach whiskey, gdy produkcja trunku osiągnęła ilości przemysłowe
Przewodnik opowiada o wyższości irlandzkiej whiskey nad jej szkockim i amerykańskim odpowiednikiem. Ostatni pokój to miejsce degustacji trzech lub nawet pięciu gatunków alkoholu (w zależności od wykupionego biletu). Trudno dokładnie powiedzieć ile whiskey wypiliśmy, ale w każdej szklaneczce było nie mniej niż 30 ml, a najsłabszy alkohol miał 40%. Do tego tempo picia było jak na suto zakrapianej imprezie :-) Po zakończeniu zwiedzania poszliśmy do baru na Irish Coffee, w której zaserwowano nam kolejną porcję zacnego trunku. Ostatecznie z muzeum wyszliśmy całkiem tanecznym krokiem ;-)
Nie da się ukryć, że zgłodnieliśmy. Poszliśmy na obiad do Devitt’s Pub na charakterystyczną, sycąca dublińską zupę Dublin Coddle (16,95€) na bazie białych kiełbasek, boczku wędzonego, grubo krojonych ziemniaków, cebuli, marchewki oraz szczypiorku i zielonej pietruszki. Do tego dostaliśmy chleb i masło. Danie proste, ale pyszne!
Wieczorem dnia poprzedniego udało nam się zarezerwować wejściówki na Zamek w Dublinie, którego początki sięgają XIII w. (wstęp w ramach karty OPW). Była to ostatnia nasza atrakcja w Irlandii. Wnętrza są dość bogate z dużą ilością dzieł sztuki i mebli. Najciekawszymi pomieszczeniami są sala tronowa – audiencyjna i hall Św. Patryka będący jednocześnie salą balową z czarnymi ścianami i złotymi pilastrami. Po zakończeniu zwiedzania odpoczywaliśmy w ogrodach na zapleczu dublińskiej warowni.
Wylot do Polski mieliśmy o 20:20 (linie Ryanair, lot nr FR 1908), więc spokojnie mogliśmy dojechać na lotnisko autobusem nr 700, którego przystanek jest tuż przy parku St Stephen’s Green. Czekając na samolot zjedliśmy pizzę z frytkami, bo czekał nas jeszcze lot do Polski (przylot do Gdańska o 23:55). Pozostał nam krótki powrót do domu do Torunia.
Irlandia nas nie zawiodła, były dokładnie taka jak ją sobie wyobrażaliśmy :)