07.09.2019 – 15.09.2019 r.
07.09.2019 r.
Ten wyjazd był nieco nietypowy, gdyż postanowiliśmy zabrać Naszych Rodziców w najciekawsze zakątki południowo-wschodniej Polski. Dla nas był to powrót do miejsc, które szczególnie zapadły nam w pamięć, a dla Rodziców możliwość poznania tej jakże pięknej części naszego kraju. Była to również świetna okazja do spędzenia wspólnie dziewięciu dni wypełnionych niecodziennymi atrakcjami.
Kazimierz Dolny – W trasę wyruszyliśmy wcześnie rano, gdyż mieliśmy do pokonania niemal 400 km. Do Kazimierza Dolnego dojechaliśmy tuż przed południem (parking 15 zł za cały dzień) i od razu ruszyliśmy na zwiedzanie tego pięknego miasteczka (około 2.600 mieszkańców).
Po paru krokach, z daleka zobaczyliśmy farę górującą nad starówką, a chwilę później wspaniały Rynek, na którym od razu wyróżniają się dwie niezwykle ozdobne renesansowe kamienice. Są to dawne siedziby dwóch braci Przybyłów – Krzysztofa i Mikołaja, którzy w 1615 r. zbudowali najpiękniejsze obiekty w całym mieście. Bracia przyozdobili fasady kamienic wizerunkami swoich patronów, a także wspaniałymi attykami oraz bogatymi stiukami. Poza tym na środku Rynku znajduje się przykryta drewnianym zadaszeniem studnia oraz wiele ładnych kamienic wokół, w tym podcieniowe. Następnie poszliśmy w kierunku ulicy Senatorskiej, mijając po drodze kamienicę Górskich, Celejowską i Białą, a nieco dalej także dawną Łaźnię Miejską, aż doszliśmy nad Wisłę, która pięknie opływa miasto.
Wracając Senatorską musieliśmy spróbować lokalnego specjału, czyli Podpiwka Rycerskiego – Tradycyjnego. Delektując się tym niskoprocentowym trunkiem, dotarliśmy do klasztoru ojców reformatów na niewielkim wzgórzu. Musieliśmy się wspiąć doń po 65 litych, dębowych stopniach, pochodzących z końca XVII-wieku. Na górze, z uwagi na kończącą się mszę, obejrzeliśmy najpierw kazimierską panoramę ze wzgórzem zamkowym oraz Górą Trzech Krzyży w tle. Sam kościół jest niewielki i nie wyróżnia się niczym szczególnym, za to ciekawsze są klasztorne krużganki, a zwłaszcza wirydarz (wewnętrzny ogród) z XVII-wieczną studnią, której głębokość wynosi 25 m.
Kolejnym naszym celem było wzgórze zamkowe z ruinami średniowiecznej warowni. Właściwy zamek z czasów Kazimierza Wielkiego, czyli I-szej połowy XIV w. był zamknięty z uwagi na przygotowania do jakiegoś przedstawienia, za to mogliśmy swobodnie wejść na starszy, bo XIII-wieczny stołp, czyli wieżę ostatniej obrony (wstęp 2,50 zł), skąd rozciągała się piękna panorama. Dalej udaliśmy się na pobliską Górę Trzech Krzyż (4 zł od osoby), skąd najlepiej prezentuje się Kazimierz Dolny oraz nasza poczciwa Wisła. Zachwycona widokami familia zgłodniała, więc czas był, aby udać się na obiad.
Wybraliśmy niewielki lokal Przy Farze, gdzie zamówiliśmy zestaw dnia, czyli ogórkową plus placki po węgiersku (30 zł) oraz kotlet de volaille (30 zł). Na koniec zwiedzania starówki przeszliśmy jeszcze pod XVIII-wieczną synagogę oraz na Mały Rynek z XIX-wiecznymi, drewnianymi jatkami. Po drodze obserwowaliśmy dorożki, wożące turystów uliczkami Kazimierza, a na Małym Rynku jak od wieków odbywał się pchli targ :-) Wracając do samochodu obejrzeliśmy jeszcze dwa z jedenastu zachowanych do dziś XVI i XVII-wiecznych okazałych spichlerzy.
Zwiedzanie miasta nie byłoby kompletne bez odwiedzenia najsłynniejszego wąwozu lessowego zwanego Korzeniowym Dołem. Ten 500-metrowy piaszczysty wąwóz, którego zbocza zdobią odkryte korzenie drzew, jest bardzo efektowny i powstał w wyniku działalności człowieka. Otóż w miejscu tym od wieków przebiegała droga, a dziś jest to duża atrakcja turystyczna i wspaniały plener dla zdjęć ślubnych :-) Nie da się ukryć, że spacer wąwozem dostarczył całej naszej rodzinie niezwykłych wrażeń.
Późnym popołudniem, około 18-tej dotarliśmy na nocleg w Pensjonacie Sandomierskim, czyli bardzo nowoczesnym i wygodnym obiekcie, zlokalizowanym po drugiej stronie Wisły w stosunku do starówki. Zrobiliśmy zakupy w pobliskim markecie i w gronie rodzinnym spędziliśmy bardzo miły wieczór.
08.09.2019 r.
Sandomierz – Po obfitym i bardzo urozmaiconym śniadaniu w naszym pensjonacie, pojechaliśmy do centrum Sandomierza (około 23 tys. mieszkańców). Zaparkowaliśmy w jednym z bardziej charakterystycznych miejsc w mieście, bo pod furtą dominikańską zwaną Ucho Igielne. Stąd już niedaleko było na przepiękny, pochyły Rynek. Nad rozległym placem dominuje ceglany XIV-wieczny ratusz z wysoką wieżą, przebudowany w wieku XVI w formę renesansową z charakterystyczną attyką. Wokół ratusza znajdują się liczne kamienice z różnych epok, wśród których wyróżnia się najpiękniejsza Kamienica Oleśnickich z podcieniami wystającymi przed szereg pozostałych budynków.
Następnie poszliśmy ulicą Opatowską w kierunku bramy o tej samej nazwie, ale wcześniej skręciliśmy na Mały Rynek obstawiony kramami z pamiątkami, wśród których królują wyroby z krzemienia pasiastego wydobywanego w okolicach. Cofnęliśmy się na Opatowską i doszliśmy do wysokiej, 30-metrowej, XIV-wiecznej bramy, ostatniej zachowanej w Sandomierzu. Ulicą Żydowska, wzdłuż resztek murów miejskich, obok synagogi, wróciliśmy do Kamienicy Oleśnickich, aby przez Rynek przejść na ulicę Mariacką. Ulica ta posiada kilka ważnych zabytków: Pałac Biskupi z XIX w., dawny Dom Księży Emerytów, XVIII-wieczną, barokową dzwonnicę, w której za caratu mieściło się więzienie dla księży nieposłusznych władzy rosyjskiej oraz XIV-wieczną katedrę.
Katedra była właśnie w remoncie, więc tylko niewielka część ze wspaniałych bizantyjsko-ruskich fresków oraz wielu rzeźb była dostępna dla naszych oczu. Obok bazyliki katedralnej znajduje się też sufragania (dawna siedziba biskupa) i wikariat. Stąd przeszliśmy do gotyckiego domu Długosza, czyli budynku zbudowanego w XV w. z fundacji słynnego polskiego kronikarza Jana Długosza. Stąd już było blisko na brzeg skarpy, z której rozpościerał się piękny widok na Wisłę i Góry Pieprzowe w oddali. Przechodząc obok XVII-wiecznego Collegium Gostomianum, czyli jednej z najstarszych szkół średnich w Polsce wróciliśmy na Rynek, aby na ulicy Opatowskiej zjeść pyszne gofry z bitą śmietaną oraz kupić kraftowe piwa z Browaru Sandomierz (warto spróbować).
Przez Ucho Igielne zeszliśmy na Podwale, które jest obecnie parkiem, aby przez uliczkę Piszczele dojść na ulicę Staromiejską i do kościoła Św. Jakuba będącego jednym z najstarszych całkowicie ceglanych kościołów w naszym kraju. Stąd wzdłuż winnicy zeszliśmy pod zamek. Niestety z okazałej czteroskrzydłowej, XIV-wiecznej warowni, pozostało zaledwie jedno skrzydło, górujące na niewielkim wzniesieniu, na którym już w X wieku było grodzisko. Mimo wszystko zamek wygląda bardzo malowniczo, a sąsiadująca z nim winnica przypomina o tradycjach winiarskich regionu, wskrzeszanych obecnie przez pasjonatów. Nieco dalej, idąc Krakowską, znajduje się Wąwóz Królowej Jadwigi, czyli naturalny wąwóz lessowy o długości niemal pół kilometra i wysokości ścian do 10 m. Przyroda dzięki wodzie wyrzeźbiła bardzo ciekawy kanion, z którego ścian wystają liczne korzenie drzew, a każdy deszcz kształtuje ciągle na nowo miękki less.
Zwiedzanie Sandomierza nie byłoby kompletne bez odwiedzenia słynnych podziemi. Podziemna Trasa Turystyczna (13 zł bilet normalny i 9 zł bilet ulgowy) zaczyna się pod Kamienicą Oleśnickich i wiedzie przez ciąg piwnic oraz magazynów kupieckich na długości 500 m, na głębokości nawet 12 m pod powierzchnią Rynku. Dzięki pracom górników, którzy zabezpieczali piwnice, starówka Sandomierza nie zapadła się, a to co uratowano, dziś służy turystom. Wewnątrz zobaczyć można jak wyglądało życie dawnych mieszkańców i zapoznać się z historią miasta. Wycieczkę ubarwił ciekawy komentarz przewodniczki, z którego najbardziej zapadła nam w pamięć historia mężczyzny, który przyszedł do kiosku po gazetę i nagle zapadł się kilka metrów pod ziemię. Na szczęście spadł na zgromadzone niżej wytłaczanki do jaj i nic mu się nie stało. Jednakże oznaczało to, że należy pilnie zająć się zabezpieczaniem sandomierskich podziemi. Pełni wrażeń udaliśmy się na obiad do Restauracji Trzydziestka na sandomierskim Rynku, gdzie zamówiliśmy polędwiczki z kurczaka z dodatkami w zależności od gustu: pieczarkami lub śliwkami, a do tego surówki, frytki i kaszę gryczaną z sosem czosnkowym, całość popijając lubelską Perłą. Pyszny obiad w miłej atmosferze zakończył zwiedzanie tego dnia.
09.09.2019 r.
Zalew Soliński – Po kolejnym pysznym śniadaniu wyjechaliśmy z Pensjonatu Sandomierskiego, aby dotrzeć do oddalonego o około 230 km Zalewu Solińskiego. Miejsce to mocno zmieniło się w ciągu 12 lat, gdy byliśmy tu po raz pierwszy. Znacznie zwiększyła się infrastruktura, ilość kramów z pamiątkami, barów, a także rozbudowano port. Tym razem mogliśmy przejść przez całą tamę i dzięki temu dojść pieszo do portu. Poprzednio musieliśmy przejechać samochodem pokaźny kawał drogi, żeby dostać się na drugą stronę tamy oraz na rejs. Sama tama to największa tego typu budowla w Polsce o wysokości 82 m, zamykająca zalew o powierzchni 22 km². Zbudowana tam elektrownia jest trzecią co do wytwarzanej mocy elektrownią wodną w Polsce i produkuje jej 200 MW.
Przyglądając się zielonym wzgórzom, żaglówkom i rybom pływającym w Zalewie przeszliśmy przez całe 664 m tamy i dotarliśmy do przystani, gdzie po zakupie biletów na 50-minutowy rejs (20 zł od osoby), robiliśmy sobie zdjęcia z rzeźbami wielkich zwierząt wodnych. Sama wycieczka statkiem na górnym, otwartym pokładzie to czysta przyjemność. Przy dźwiękach różnej muzyki i ciekawym komentarzu, podziwialiśmy okolicę usianą wzgórzami i nielicznymi ośrodkami wypoczynkowymi. Statek służy nie tylko na potrzeby wycieczek, ale także pozwala na przemieszczanie się między ośrodkami, gdyż zatrzymuje się także w Polańczyku i przy ośrodku Revita. Oczywiście obowiązkowo wysłuchaliśmy najsłynniejszej solińskiej piosenki – „Zielone wzgórza nad Soliną”… Zgłodniawszy, po dopłynięciu do portu udaliśmy się do smażalni „Złota Rybka” (10% rabatu na podstawie biletu na rejs) na bardzo smacznego sandacza z frytkami i surówkami.
Wetlina – Po przejechaniu nieco ponad 40 km, dotarliśmy na nocleg w Hnatowej Chacie. Do dyspozycji mieliśmy pół drewnianego, góralskiego domu z dwiema sypialniami i łazienką u góry oraz salonem z kominkiem, aneksem kuchennym i toaletą na dole. Do tego mieliśmy taras, piękny ogród z kwiatami i widok na góry dookoła. Wspaniale było spędzać wieczory w rodzinnym gronie, przy płonącym kominku i dźwiękach nastrojowej muzyki. Żyć nie umierać :-)
10.09.2019 r.
Połonina Wetlińska – Rano udaliśmy się z Wetliny busem (7 zł od osoby) na Przełęcz Wyżną (872 m n.p.m.), skąd żółtym szlakiem ruszyliśmy w górę na Połoninę Wetlińską. Musieliśmy przekroczyć granicę Parku Narodowego i uiścić opłatę (7 zł bilet normalny, 3,50 zł ulgowy). Według mapy mieliśmy do pokonania 350 m w górę w czasie 1 godziny i 10 minut. Szlak wiódł przez ładny las, a następnie wyszliśmy na górska łąkę, zwaną połoniną, która wiodła na samą górę. Pokonaliśmy tę trasę w 1 godzinę i 20 minut z czego dumni byli nasi Rodzice. Dotarliśmy do Chatki Puchatka, czyli najsłynniejszego bieszczadzkiego schroniska (1215 m n.p.m.), gdzie wypiliśmy kawę siedząc na drewnianych ławach, za podłogę mając glinianą polepę.
Po takim wysiłku zwykła, sypana kawa w papierowym kubku, smakowała jak w najlepszej kawiarni :-) Po krótkim odpoczynku poszliśmy wzdłuż Połoniny Wetlińskiej, w kierunku najwyższego wzniesienia na szlaku, czyli Osadzkiego Wierchu (1253 m n.p.m.). Pogoda była piękna, świeciło słońce i tylko początkowo wiał dość silny wiatr. Wszędzie dookoła rozciągały się góry, a wzdłuż ścieżki rosły jagody oraz rożne krzewy. Idąc raz do góry, raz trochę w dół, co chwilę natykaliśmy się na różne skały. Szliśmy 2,5 godziny aż do Przełęczy Orłowicza, gdzie zatrzymaliśmy się przez dłuższą chwilę, gdyż czekała nas długa i męcząca droga na dół (ponad dwie godziny).
Za to na dole czekała nas nagroda w postaci obiadu w „Chacie Wędrowca”. Restauracja jest bardzo oblegana przez turystów, więc musieliśmy trochę poczekać na stolik. Było jednak warto, gdyż dania były wyborne: naleśnik gigant z jagodami (43 zł za ogromny, 32 cm naleśnik o wadze około 1 kg), pierogi „od sąsiada ze wschodu” (26 zł porcja) oraz placki z Tarnopola z mieloną cielęciną (37 zł), a do tego ciemne słowackie piwo Šariš. Przemiła obsługa zadbała o odpowiednią ilość naczyń, abyśmy mogli spokojnie podzielić się każdym daniem i spróbować tych znakomitych specjałów.
11.09.2019 r.
Krywe i Hulskie – Krywe i Hulskie to dawne bieszczadzkie wsie wysiedlone w pierwszych latach po II Wojnie Światowej w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach. Dziś dość łatwo jest dojechać do obu wsi. Chcieliśmy zacząć od Hulskiego, które znajduje się bliżej istniejącej do dziś wsi Zatwarnica, jednakże z braku jakiegokolwiek oznaczenia minęliśmy to miejsce i dojechaliśmy aż do prowizorycznego parkingu, z którego można dojść do resztek wsi Krywe. Już z daleka widać ruiny greckokatolickiej cerkwi z połowy XIX w. p.w. Św. Paraskiewii, która wraz z cmentarzem jest główną pozostałością wsi.
Aby się do niej dostać, trzeba zejść w dół, mijając dawne sady, z których do dziś pozostały zdziczałe jabłonie, grusze oraz krzewy tarniny. Wśród traw zobaczyć można także zioła, jak choćby miętę, czy też lubczyk. Ponoć w okresie zimowym i wiosennym, gdy roślinność obumiera, można wypatrzeć podmurówki domów, których było we wsi aż 82. Dodać należy, że miejscowość zamieszkiwało niemal 600 osób, a dziś jest tu zaledwie jedno gospodarstwo agroturystyczne. Pobliski cmentarz zmusza do głębokiej refleksji. Gdy patrzy się na nagrobki zauważyć można ten sam rok śmierci, co wskazuje, że nie była to śmierć naturalna, a jedynie jedna z brutalniejszych przyczyn zniknięcia tej wsi z mapy, prócz wysiedlenia mieszkańców do ZSRR i na ziemie odzyskane.
Wracając do Zatwarnicy, za punkt honoru postawiliśmy sobie namierzenie Hulskiego. Zatrzymaliśmy się w miejscu, które najbardziej pasowało do opisu i weszliśmy w boczną drogę. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, gdyż po jakichś stu metrach zobaczyliśmy resztki cmentarza i stopniowo zarastające pozostałości cerkwi greckokatolickiej z 1820 r. również pod wezwaniem Św. Paraskiewii. Aż trudno uwierzyć, że przed wojną znajdowały się tu 62 gospodarstwa, młyn, tartak, dwór, karczma, cegielnia, kopalnia ropy, a swoje warsztaty mieli tu garncarz, stolarz i dwóch kowali. Mimo, że tak niewiele pozostało z obu wsi, to ich resztki zapadają głęboko w pamięć.
Następnie zatrzymaliśmy się jeszcze nad Sanem, aby choć przez chwilę popatrzeć na tę słynną polską rzekę, która w tym miejscu jest jeszcze dość wąska i bardzo płytka. Po ciekawej, sentymentalnej wycieczce, przyszedł czas na obiad. Nie mogliśmy odmówić sobie wizyty w „Chacie Wędrowca” i skosztowania kolejnych rarytasów. Tym razem zamówiliśmy pieczeń z karkówki otuloną plackami ziemniaczanymi (36 zł), placki z Tarnopola z cielęciną (37 zł), leniwe gołąbki (31 zł) oraz smażony ser (32 zł), czyli specjalność Słowaków i Czechów, a do tego oczywiście ciemne piwo Šariš.
12.09.2019 r.
Tarnica – Nasi Rodzice musieli odpocząć po pięciu wyczerpujących dniach zwiedzania i chodzenia po górach, a my postanowiliśmy zdobyć po raz drugi najwyższy szczyt polskich Bieszczadów, czyli Tarnicę (1346 m n.p.m.). Chcieliśmy pojechać busem do Wołosatego, ale chętni byli tylko do Ustrzyków Górnych (10 zł od osoby). Kierowca za dodatkowe 20 zł dał się namówić na podwózkę do samego Wołosatego, więc mogliśmy zrealizować nasz plan dnia. Ruszyliśmy niebieskim szlakiem, mając przed sobą 600 m podejścia. Zgodnie z tabliczkami mieliśmy na to 2 godziny i 15 minut. Nam udało się dotrzeć na sam szczyt po 1 godzinie i 35 minutach.
W odróżnieniu od tego co było w 2007 r., szlak jest dużo bardziej przygotowany, a przede wszystkim oblężony przez turystów. Widać, że Bieszczady stały się bardzo popularnym celem wycieczek. Pogoda była piękna i sprzyjała podziwianiu rozległych gór i przyrody wokół nas. Zeszliśmy z Tarnicy przez Szeroki Wierch wprost na parking w Ustrzykach Górnych, skąd po niedługim czasie złapaliśmy busa do Wetliny. Z Rodzicami umówiliśmy się na parkingu dla busów i wspólnie poszliśmy na kolejny obiad do „Chaty Wędrowca”. Na niezmiennie pyszne jedzenie składała się tym razem: pieczeń barania (38 zł), leniwe gołąbki (31 zł), ser smażony (32 zł) i naleśnik mix mały (34 zł), a do tego czeski Bernard ciemny.
13.09.2019 r.
Skansen w Sanoku – Z ciężkim sercem opuściliśmy naszą piękną chatę w Wetlinie i udaliśmy się w dalszą drogę. Po przejechaniu około 75 km dotarliśmy do Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku (bilet normalny 17 zł, ulgowy 12 zł), czyli jednego z największych i najatrakcyjniejszych skansenów w Polsce. Zwiedzanie muzeum rozpoczyna się na Rynku Galicyjskim, czyli rekonstrukcji centrum małego miasteczka z początków XX w. z jego kramami i warsztatami. Nie wszystkie obiekty były otwarte, ale to co zobaczyliśmy, przeniosło nas oraz naszych Rodziców w przeszłość i to całkiem nie tak odległą przeszłość :-)
Odwiedziliśmy warsztat krawcowej oraz jej mieszkanie, stolarza, zegarmistrza, a w stylowej kawiarni zjedliśmy pyszną szarlotkę oraz wypiliśmy świetną kawę. Później zobaczyliśmy sklep kolonialny z artykułami znanych do dziś marek, zajrzeliśmy przez okno do apteki oraz weszliśmy na pocztę, która jak się okazuje, do dziś przyjmuje przesyłki. Odchodząc od rynku, mijając rekonstruowaną właśnie synagogę, weszliśmy do piekarni, w której jak co rano piekarze przygotowywali chleb do wypieku. Następnie przeszliśmy do sektora Bojków, czyli górali karpackich pochodzenia rusińskiego i wołoskiego, żyjących dawniej m.in. w Bieszczadach.
Zajrzeliśmy do bojkowskiej chaty, obejrzeliśmy z zewnątrz drewnianą, XVIII-wieczną cerkiew oraz drugą, mniejszą, dostępną również wewnątrz. Przeszliśmy do sektora pasterskiego, a potem do obszaru związanego z Łemkami. Łemkowie to wschodniosłowiańska grupa etniczna, uznawana przez wiele krajów za odrębny naród, której chałupy zdobione były ciekawymi ornamentami. Do tego w skansenie zobaczyć można dużą łemkowską cerkiew z bogatym ikonostasem oraz ciekawą rzeźbioną drogę krzyżową. Nieco dalej obejrzeliśmy sektor dworski, którego główną atrakcją jest dwór jodłowy z XIX w. z atrakcyjnym wyposażeniem. Stąd już niedaleko jest do sektora naftowego, czyli zabudowań i sprzętów związanych z górnictwem naftowym.
Tu należy dodać, że to właśnie w tym regionie rozpoczęło się przemysłowe wydobycie ropy naftowej, które trwa do dziś. Mijając sektor Pogórzan Zachodnich, dotarliśmy do sektora Dolinian z dwiema wystawami: ikon i innych skarbów z nieistniejących już cerkwi oraz strojów poszczególnych grup etnicznych wraz ze starymi zdjęciami. Ostatnim sektorem, który zwiedziliśmy, był sektor Pogórzan Wschodnich z ładnym kościołem katolickim oraz plebanią i otaczającą ją zagrodą. Po trzech i pół godzinach zwiedzania, przyszedł czas na obiad. Skorzystaliśmy z karczmy na terenie muzeum, gdzie nie oparliśmy się przepysznym cudakom bieszczadzkim (25 zł za porcję), czyli racuchom z kapustą kiszoną, do których podano nam sos czosnkowy. Do popicia zamówiliśmy napój „Jałowiec” w rożnych smakach, który przypominał piwo karmelowe.
Pod wieczór dojechaliśmy do Zamościa, do którego mieliśmy z Sanoka 200 km. Zakwaterowaliśmy się w bardzo ładnych Apartamentach Avanti, które mieszczą się niemal przy murach zamojskiej starówki.
14.09.2019 r.
Zamość – Rano wyruszyliśmy ulicą Królowej Jadwigi na zwiedzanie starego miasta w Zamościu (ponad 64.000 mieszkańców). Mieliśmy bardzo blisko, więc już po kilku krokach znaleźliśmy się przy Starej Bramie Lubelskiej, która z kolei stoi nieopodal Akademii Zamojskiej, czyli trzeciej najstarszej szkoły wyższej w Polsce, założonej pod koniec XVI w. Całość znajduje się obok zamku, a raczej Pałacu Zamojskich z lat 1579-1587. Tu należy powiedzieć, że miasto Zamość powstało z fundacji kanclerza i zarazem hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego jako nowoczesna twierdza z siedmioma bastionami dookoła. Architektem był Włoch, który zaprojektował większość obiektów w stylu renesansowym, dzięki czemu dziś możemy mówić o Zamościu jako o Perle Renesansu, a czasem także jako o Padwie Północy, czy też Mieście Idealnym.
Co ciekawe miasto już od 1992 r. widnieje na liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Obecnie zamek to siedziba Sądu Okręgowego, szkoda tylko, że nie jest tak zadbany jak większość zabytków w mieście. Nad placem przed zamkiem góruje konny posąg hetmana z buławą w ręku, wskazującą jego dzieło. Tuż obok pałacu stoi katedra z przełomu XVI i XVII w. z wysmukłą dzwonnicą oddzieloną od bryły świątyni, stanowiącą bramę na jej teren. Podeszliśmy do Bramy Szczebrzeskiej, sprzed której doskonale widać umocnienia miejskie oraz do charakterystycznego, białego budynku Arsenału będącego dawniej zbrojownią, ale także miejscem, w którym Jan Zamoyski zbierał pamiątki militarne.
Stąd ulicą Staszica weszliśmy na wspaniały Rynek Wielki będący reprezentacyjnym placem miasta o kształcie idealnego kwadrata o boku 100 m. Wokół Rynku znajdują się kolorowe kamienice podcieniowe, wśród których wyróżniają się Kamienice Ormiańskie i Ratusz. Pięć wyjątkowo pięknych, manierystyczno-barokowych kamienic to szczególna ozdoba placu. Zbudowane zostały w XVII przez Ormian, którym Zamoyski przyznał tę część miasta. Nad Rynkiem góruje okazały Ratusz z wyjątkowymi schodami dobudowanymi w XVIII w.
Na tak wspaniałym placu nie mogliśmy odmówić sobie przerwy na kawę i deser tiramisu w restauracji „Skarbiec Wina” vis-à-vis Ratusza (14 zł za pucharek). Następnie poszliśmy przez Rynek Solny do XVII-wiecznej synagogi i dalej krążyliśmy uliczkami niewielkiej, zamojskiej starówki oglądając zadbane kamienice. Najatrakcyjniejsza była ulica Grodzka. Kolejnym naszym celem był XIX-wieczny nadszaniec Bastionu VII. Na górze (wstęp 2,50 zł od osoby), znajdują się działa, a przede wszystkim doskonały punkt widokowy na starówkę oraz współczesne miasto. Kontynuowaliśmy spacer Starą Bramą Lwowską oraz Nową Bramą Lwowską i dalej obok Domu Centralnego, czyli pierwszego w mieście budynku z centralnym ogrzewaniem i kościoła Św. Mikołaja, będącego dawną cerkwią grecko-ruską z XVII w.
Niedaleko było już do ładnego Rynku Wodnego i Rynku Wielkiego, na którym odpoczywaliśmy chwilę rozkoszując się widokami. Potem poszliśmy do zadbanego Parku Miejskiego, gdzie przechadzaliśmy się alejkami, a potem stojąc na mostku karmiliśmy kaczki i karpie karmą dostępną ze specjalnej maszyny za jedyne 1 zł. Oczywiście po takim spacerze zgłodnieliśmy, więc wróciliśmy na Rynek Wielki do sprawdzonej już restauracji na obiad. Zamówiliśmy doskonałe flaczki po zamojsku (14 zł), peklowaną golonkę (30 zł), cebularzyki (15 zł), a do tego piwo Zwierzyniec (8,50 zł za 1/2 l). Zachwyceni miastem i najedzeni do syta, mogliśmy wrócić na nasza kwaterę.
15.09.2019 r.
Kozłówka – Ostatni dzień wyjazdu poświęciliśmy na zwiedzanie Pałacu Zamojskich w Kozłówce. Zamówiliśmy bilety on-line na godzinę 11:00 (24 zł bilet normalny i 12 zł bilet ulgowy). Na miejscu byliśmy dużo przed czasem, więc mogliśmy zwiedzić piękne ogrody wraz z parkiem oraz kaplicę. Przed pałacem oraz za nim znajdują się ukwiecone klomby oraz zadbane trawniki koszone non stop przez kosiarkę-robota. Z kolei kaplica z początku XX w. zachwyca pięknymi sztukateriami, kolumnami, ołtarzem i prospektem organowym, wzorowanymi na kaplicy królewskiej w Wersalu. Do tego dochodzi kopia pięknego białego, marmurowego nagrobka Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej, zwanej matką rodu, ponieważ urodziła dziesięcioro dzieci.
Przy wejściu do kaplicy znajduje się pokój Prymasa Stefana Wyszyńskiego, w którym przebywał podczas okupacji. Punktualnie o 11:00 udaliśmy się na zwiedzanie przepięknego pałacu, w którym co ważne, zachowały się oryginalne wnętrza z przełomu XIX i XX w. w stylu Drugiego Cesarstwa. Pałac został wzniesiony w I połowie XVIII w. dla rodziny Bielińskich, a pod koniec XVIII w. stał się własnością Zamoyskich, którzy utworzyli tu ordynację. Po wejściu na I piętro wspaniałą klatką schodową, zdobioną wielkimi obrazami, przechodziliśmy przez pięknie urządzone apartamenty, słuchając bardzo ciekawej opowieści przewodniczki. Niemal całe ściany pomieszczeń pokryte są dziełami sztuki, a wnętrza wypełnione stylowymi meblami, drogimi bibelotami i ozdobnymi piecami kaflowymi. Pełni wrażeń mogliśmy wracać do Torunia.