11.09.2023 – 30.09.2023
Skrócony plan podróży
Informacje praktyczne
OPIS PODRÓŻY
11.09.2023 r.
Od dawna planowaliśmy podróż do Chile połączoną z Wyspą Wielkanocną (Rapa Nui), a że minęła nam właśnie 25 rocznica ślubu, postanowiliśmy zrealizować jedno z naszych marzeń. Do dyspozycji mieliśmy niemal trzy tygodnie, ale przy wielkich odległościach, które są charakterystyczne dla Ameryki Południowej, musieliśmy dokonać wyboru. Niestety z planu wypaść musiała Patagonia, gdyż zobaczenie jej zajęłoby nam zbyt dużo czasu oraz znacznie zwiększyłoby koszty wyprawy. Tym samym musielibyśmy zrezygnować z Wyspy Wielkanocnej, a to nie wchodziło w grę. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że wyjazd obejmie stolicę Chile – Santiago i jej okolice, Rapa Nui, chilijską część Pustyni Atacama oraz południową Boliwię, czyli kolejną część Atacamy wraz z solniskiem Uyuni.
Po raz kolejny wybraliśmy lot z Berlina, a nie z Warszawy, gdyż był po prostu znacznie tańszy. Z domu wyjechaliśmy około 9:00 rano, a lot mieliśmy o 17:45 (Lufthansa, LH 197). Skorzystaliśmy z mega wygodnego parkingu McParking, z którego bus dowiózł nas pod sam Terminal nr 1. Zwyczajem ostatnich czasów, musieliśmy samodzielnie opatrzyć walizki odpowiednimi naklejkami, by następnie nadać w automatycznym stanowisku. Po kontroli bezpieczeństwa mieliśmy jeszcze dużo czasu, więc zjedliśmy obiad – “tradycyjną” niemiecką kiełbasę currywurst z cebulką, frytkami i oczywiście piwem (37€ za obiad dla dwóch osób).
Do Frankfurtu przylecieliśmy o 19:00, więc spokojnie przeszliśmy przez kontrolę paszportową i mieliśmy jeszcze czas na kawę, gdyż wylot do Buenos Aires był o 21:40 (Lufthansa, lot nr LH 510). Czekał nas bardzo długi, bo niemal 14-godzinny lot. Na szczęście nocą, więc zdecydowaną większość czasu spędziliśmy na spaniu :-)
12.09.2023 r.
Buenos Aires – O poranku wylądowaliśmy w stolicy Argentyny – Buenos Aires na lotnisku Ministro Pistarini (EZE). Kolejny lot mieliśmy za sześć godzin z drugiego lotniska w Buenos Aires, czyli Aeroparque Jorge Newbery (AEP), znajdującego się po drugiej stronie stolicy, tuż nad Rio de la Plata, czyli wielkim estuarium, czy wręcz zatoką Oceanu Atlantyckiego. Dzięki darmowemu WiFi mogliśmy zerknąć na WhatsApp-a, w którym dostaliśmy wiadomość, gdzie po odebraniu bagaży mamy czekać na taksówkę, którą zamówiliśmy już w Polsce przez Bookinga. Odległość między lotniskami to około 40 km, które powinno się pokonać w niecałą godzinę (koszt około 120 zł). Około 8:00 podjechała taksówka. Niestety z uwagi na godziny szczytu, przejazd zajął niemal dwie godziny, które spędziliśmy na oglądaniu stolicy przez szybę samochodu i rozmowie z taksówkarzem.
Po przyjechaniu na stosunkowo mały terminal, który zresztą niewiele z zewnątrz przypomina lotnisko, nie mogliśmy jeszcze nadać bagażu. Była pora śniadaniowa w Argentynie, a dla nas w zasadzie już popołudniowa, więc kupiliśmy po mini pizzy i kawie (7.000 peso argentyńskich – 46 zł) i chwilę konwersowaliśmy z przemiłymi Argentyńczykami, którzy zaskoczyli nas mówiąc, że Jan Paweł II był najlepszym papieżem, a nie ich rodak – Franciszek. Dodatkowo, słysząc, że nie byliśmy dotąd w Argentynie, zapraszali nas do odwiedzenia swojego kraju.
Po przejściu do wewnętrznej części lotniska nie mieliśmy co robić, więc poszliśmy na kieliszek wina. No cóż. Nie wiemy, czy to nasz hiszpański był tak słaby, czy może w tym lokalu podaje się wino wyłącznie na butelki. Faktem jest, że na naszym stoliku wylądowała cała butelka doskonałego, argentyńskiego Lorca Fantasia Chardonnay (4.900 peso argentyńskich – 32 zł) i dwa kieliszki. Może wyglądaliśmy dziwnie racząc się winem o takiej porze, ale dla nas było to już nie takie wcale wczesne popołudnie ;-)
CHILE
Santiago de Chile – Wylot do Santiago de Chile mieliśmy o 12:35 (linie LATAM, lot nr LA 420) i u celu byliśmy około 15:00. Przy wyjściu czekał na nas z tabliczką kierowca zamówionej przez Bookinga taksówki (kurs do centrum – około 160 zł), który w 20 minut zawiózł nas pod sam Hotel Voila Londres w niewielkiej, ale malowniczej dzielnicy Paris-Londres. Hotel znajduje się w interesującej kamienicy i ma stylowo, nietuzinkowo urządzone pokoje.
Po zakwaterowaniu wyruszyliśmy na pierwszy spacer po Santiago. Do głównego deptaku mieliśmy zaledwie 5 minut, więc prędko znaleźliśmy się wśród wysokich kamienic, przeplatanych nowoczesnymi budowlami. Naszym celem było znalezienie restauracji serwującej chilijskie dania, a nie było to łatwe, gdyż trafialiśmy wyłącznie na kawiarnie i fast foody. U wejścia jednej z zabytkowych kamienic natrafiliśmy na sympatycznego naganiacza, który okazał się kelnerem w Restaurante y Sangucheria “Pa que Piques y te Roas”. Kelner poprowadził nas wąskim korytarzem do windy, którą wjechaliśmy na piętro i kolejnym korytarzem doszliśmy do właściwego lokalu. Byliśmy zaskoczeni dokąd nas prowadzi i gdyby nie budził w nas zaufania, to pewnie wzięlibyśmy nogi za pas :-)
Warto był wejść w progi tej jakże nietypowo ulokowanej jadłodajni, bo uraczono nas doskonałym Ceviche Especial (13.000 peso chilijskich – CLP), czyli surową rybą, krewetkami i ośmiornicami w kwaśnej zalewie z limonki. Na wierzchu znajdowały się krążki czerwonej cebuli oraz wodorosty, a do tego podano słodkiego ziemniaka, gotowaną kukurydzę oraz prażone w całości ziarna kukurydzy. Po długiej podróży zasłużyliśmy jeszcze na drinka Pisco Sour Catedral (5.900 CLP za około 300 ml), na który składa się lokalny destylat – pisco, sok z limonki, syrop cukrowy i ubite białko jajka. Porcja ceviche ogromna, a drink konkretny. Ten doskonały obiad kosztował nas wraz z 10% napiwkiem 41.580 CLP, czyli niecałe 200 zł. Dodać trzeba, że ceviche z założenia jest drogim daniem, a do tego kupionym w stolicy. Jeśli chodzi o napiwek, to standardem jest doliczanie dokładnie 10% w każdej restauracji i pytanie klientów, czy życzą sobie jego dodania, czy też nie.
Byliśmy już zmęczeni po 37-godzinnej podróży, więc chętnie położylibyśmy się spać. A zważywszy na to, że w Polsce było już o pięć godzin później, trudno było dotrwać do choćby 21:00, czyli do 2:00 w naszej ojczyźnie. Jest to niezwykle ważne, żeby w miarę bezboleśnie przetrwać tzw. “jet lag” i przestawić organizm na inną strefę czasową. Wczesne położenie mogłoby skończyć się pobudką o pierwszej-drugiej w nocy i uczuciem pełnego wyspania. To z kolei odbiłoby się na rytmie dnia i problemach podczas kolejnej nocy… Ot błędne koło.
13.09.2023 r.
Santiago – Śniadanie zamówiliśmy na 8:00, więc mogliśmy się dobrze wyspać. Zjedliśmy po dwa tosty z dżemem, owoce oraz płatki z jogurtem. Jest to śniadanie typowe dla Ameryki Łacińskiej, lekkie, ale pozwalające zaspokoić poranny głód. Wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta, ale zaczęliśmy od wymiany waluty w jednym z licznych kantorów w centrum. Musimy dodać, że w kantorach obowiązuje znacznie lepszy kurs niż na lotnisku, więc warto tam wymienić tylko trochę waluty, a resztę w mieście. My zabraliśmy dolary, bo są one atrakcyjniejsze dla Chilijczyków niż euro, ale równie popularne.
Głównym deptakiem Estado doszliśmy na najważniejszy plac w Santiago, czyli Plaza de Armas. Jest to także najpiękniejszy plac w mieście otoczony monumentalnymi budynkami i wypełniony zielenią. Niemalże cały Plaza de Armas zajmuje park z drzewami, w tym głównie okazałymi palmami, fontanna i pomniki. Jedną z pierzei zamyka typowa kolonialna Catedral Metropolitana de Santiago, najważniejszy kościół w Chile zbudowany między XVIII a XX wiekiem. Poza tym znajdują się tu wielkie pałace, a jeden z narożników zamykają wieżowce ze stali i szkła, które dość dziwnie komponują się ze starymi budynkami. Jest to jednak bardzo typowe dla stolicy Chile, która mocno ucierpiała podczas trzęsienia ziemi w 1985 r.
Nieco za Katedrą stoi ex Congreso Nacional, czyli dawny budynek parlamentu. Biały pałac tonie w zieleni, a jego architektura ma wiele klasycznych elementów. Kawałek dalej wznosi się monumentalny Palacio de Justicia, siedziba kilku najważniejszych chilijskich sądów, a dwie przecznice dalej nietypowy Palacio La Alambra. Mocno zniszczony budynek przypomina swoim stylem hiszpańską Alhambrę i zdecydowanie nie pasuje do otoczenia. Na drugie śniadanie zjedliśmy typową przekąskę – empanadę z szynką i serem, czyli rodzaj dużego pieroga z pieca z farszem w środku.
Postanowiliśmy zwiedzić najważniejsze muzeum w Chile, czyli Museo Chileno de Arte Precolombino (10.000 CLP), w którym zaprezentowano sztukę prekolumbijską z całego obszaru Ameryki Łacińskiej. Jest to całkiem ciekawy przegląd kultur, które zostały podbite przez konkwistadorów. Muzeum nie jest zbyt duże, więc obejrzenie wszystkich sal zajęło nam raptem 45 minut. Kolejnym naszym celem był Plac Konstytucji z Palacio de La Moneda. Na placu trwała jakaś manifestacja, a wokół kręciło się mnóstwo różnych służb mundurowych. Jedna z policjantek zwróciła nam uwagę, abyśmy nie chodzili z aparatem i kamerą “na wierzchu”, gdyż mogą stać się łupem dla przestępców, którzy podjeżdżają skuterami i wyrywają wartościowe przedmioty.
Santiago jest bardzo zielonym miastem, a na swoim terenie ma kilka wzgórz, z których część to parki. Poszliśmy na Cerro Santa Lucía, które usiane jest romantycznymi budowlami wśród atrakcyjnej roślinności, a także wznoszą się na nim dwa XIX-wieczne zamki, czy raczej forty. Wejście na teren jest bezpłatne, ale trzeba wpisać się na listę, podać kilka danych, w tym także numer paszportu. Później okazało się, że taka procedura obowiązuje praktycznie wszędzie w Chile. Najwyższe miejsce Cerro zajmuje punkt widokowy, z którego rozciąga się panorama na niemal całe Santiago z Andami w tle.
Przyszedł czas na obiad, który zjedliśmy w malutkim barze blisko Plaza de Armas. Wybraliśmy typowo chilijskie danie – lomo pobre (9.500 CLP), czyli rodzaj bitki z polędwicy wołowej podanej z frytkami posypanymi smażoną cebulą i z jajkami sadzonymi na wierzchu. Jako starter dostaliśmy rosół wołowy z pieczywem, a do picia wzięliśmy na spółkę wielką butlę piwa Cristal – 1,2 l. Obiad smaczny, a na pewno pożywny.
Idąc w kierunku rzeki Mapocho zaskoczyła nas wielka ilość sklepików z imprezowymi gadżetami na każdą okazję. Były to balony, jednorazowe naczynia, flagi i cokolwiek dusza zapragnie. Rio Mapocho wygląda niezbyt atrakcyjnie, a swym kolorem przypomina raczej ściek, niż rzekę i nie jest to przypadek, gdyż do rzeki wpada mnóstwo zanieczyszczeń. Ściany koryta rzeki pokryte są propagandowymi graffiti, a do tego wszędzie walają się śmieci, co nie jest typowe dla innych dzielnic Santiago. Nad rzeką znajduje się budynek dawnego dworca kolejowego, który jest odrestaurowany i przygotowywana jest w nim galeria sztuki.
Bardzo blisko dworca stoi Mercado Central, czyli olbrzymia hala targowa, w której królują stoiska z rybami i owocami morza. Przed Mercado znaleźliśmy niewielki bar serwujący lokalny drink – Terremoto, co oznacza trzęsienie ziemi, składający się z pisco, białego wina, grenadyny oraz lodów waniliowych, serwowany w półlitrowym kuflu. Z założenia Terremoto ma zwalać z nóg, dlatego siedzący obok nas Wenezuelczycy bali się ryzykować ;-) Dla tych, którym jeszcze mało, można zamówić drink Réplica – wstrząs wtórny, czyli to samo, ale w mniejszym szkle.
14.09.2023 r.
Następnego dnia zamówiliśmy śniadanie na 6:00, bo już o 6:30 wyruszaliśmy zamówioną w hotelu taksówką na lotnisko (25.000 CLP za kurs). Śniadanie było lekkie, więc na lotnisku dorzuciliśmy jeszcze do niego empanady i kawę (2 kanapki + 2 kawy i napiwek – 19.150 CLP). Na lotnisku jest odrębne przejście dla podróżujących na Wyspę Wielkanocną, ponieważ trzeba okazać specjalne zezwolenie na wjazd na Rapa Nui. W tym miejscu trzeba dodać, że ilość turystów wjeżdżających na wyspę jest bardzo ograniczona. Lata tam zaledwie jeden samolot dziennie, sześć dni w tygodniu, a wyczytaliśmy, że łączna ilość turystów rocznie nie przekracza 20-30 tys.
Stojąc na “gejcie”, patrząc na monitor wyświetlający na przemian nazwy Easter Island i Isla de Pascua, nie mogliśmy uwierzyć dokąd lecimy… Lot liniami LATAM (nr LA841 o 9:40) trwa 5 i pół godziny, i odbywa się nowoczesnym Dreamlinerem, czyli Boeingiem 787.
WYSPA WIELKANOCNA (CHILE)
Hanga Roa – Wyspa Wielkanocna geograficznie należąca do Polinezji, jest jednym z najbardziej samotnych lądów na kuli ziemskiej, bo oddalonym od najbliższej zamieszkanej wyspy Pitcairn aż o 2078 km. Do tego od Chile, którego jest częścią, dzieli ją aż 3.600 km oraz 2h przesunięcia czasu. W nagrodę Rapa Nui ma lotnisko Mataveri z mega długim pasem startowym o długości aż 3318 m, który stanowił dawniej lotnisko zapasowe dla amerykańskich promów kosmicznych. Wyspa Wielkanocna ma powierzchnię około 163 km², a zamieszkuje ją obecnie nieco mniej niż 8.000 mieszkańców, z czego przeważającą część stanowią Polinezyjczycy (około 70%). Kiedyś obcokrajowcy mogli zamieszkać na Rapa Nui bez problemów, dziś jednak chroniąc jednolitość etniczną tego skrawka ziemi, można stać się obywatelem wyłącznie poprzez związek małżeński. Niemal połowę wyspy stanowi Park Narodowy Rapa Nui, który został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
Dopiero przed samym lądowaniem około 13:10 zauważyliśmy ląd, a chwilę później pas lotniska. Samotny samolot stanął przed terminalem przypominającym bardziej chatkę krytą liśćmi palmowymi niż prawdziwe lotnisko. Szliśmy po pasie wprost do chatki, która w środku kryła normalną infrastrukturę. Taśma bagażowa była dość archaiczna i co chwilę spadały z niej czyjeś bagaże, ale na szczęście nie nasze ;-) Wśród pasażerów byli turyści, ale także wielu miejscowych, których charakteryzowały niezwykle wielkie bagaże oraz lodówki turystyczne, wypychane zapewne dobrami z kontynentu. Zauważyliśmy, że wychodzący z terminala turyści witani są przez swoich gospodarzy naszyjnikami z kwiatów. Nasze emocje sięgnęły zenitu.
Po odebraniu bagaży wyszliśmy na zewnątrz, ale nikt na nas nie czekał. Z żalem patrzyliśmy na innych szczęśliwców, gdy nagle podjechał samochód, a kierowca miał kartkę z naszym nazwiskiem i co jeszcze ważniejsze, miał w ręku kwiatowe naszyjniki :-D Przywitał nas mówiąc “iorana”, czyli pozdrowieniem w dialekcie Rapa Nui i zabrał do Tuava Lodge. Tam już czekała na nas właścicielka, która uściskała nas niczym swoją rodzinę i zaprowadziła do sympatycznego domku otoczonego bujną roślinnością.
Bungalow był całkiem ładny wewnątrz, a przede wszystkim wyposażony w łazienkę oraz aneks kuchenny. Zgodnie ze słowami gospodyni, jedynym mankamentem naszego lokum miały być karaluchy żyjące tu w naturze. Przekonaliśmy się o tym już pierwszej nocy, gdy jeden z przedstawicieli tych mało sympatycznych zwierzątek spacerował po nas, a rankiem łaził jak gdyby nigdy nic po podłodze. W czasie całego pobytu uśmierciliśmy trzech takich pokaźnych rozmiarów nieproszonych gości.
Na 15:00 byliśmy umówieni z wypożyczalnią samochodów, więc mieliśmy jeszcze chwilę czasu na rozpoznanie okolicy. Okazało się, że mieszkamy bardzo blisko głównej ulicy, restauracji i sklepów. Nigdzie dotąd wypożyczenie samochodu nie było tak proste jak na Rapa Nui. Dostaliśmy do ręki kluczyki od Suzuki Jimny, zapłaciliśmy, i tyle… Trzeba przyznać, że trudno stąd uciec, a informacja o ewentualnym wypadku, czy choćby stłuczce, rozeszłaby się zapewne lotem błyskawicy. Dodać trzeba, że na wyspie nikt nie ubezpiecza samochodów, a spora część nie posiada nawet tablic rejestracyjnych. Do tego są to raczej leciwe auta, aczkolwiek nie powinno to dziwić zważywszy, że nowoczesne, napakowane elektroniką pojazdy, trudno serwisować w tak odległym miejscu.
Był wyjątkowo gorący dzień, więc postanowiliśmy pojechać na plażę Poko Poko. Jest to niewielka plaża tuż przy naturalnym basenie, częściowo oddzielonym wulkanicznymi skałami od Oceanu Spokojnego. Powietrze było ciepłe od słońca, ale w rzeczywistości temperatura nie była tak wysoka, a zwłaszcza temperatura wody. We wrześniu na Wyspie Wielkanocnej przez całą dobę jest około 18-20ºC, a woda ma także około 19ºC. Kąpiel nie była więc zbyt długa, za to mogliśmy powylegiwać się na trawiastej plaży.
Głodni wróciliśmy do centrum, gdzie znaleźliśmy klimatyczny lokal Restobar-Cevicheria Le-Frits. Zamówiliśmy Tradito Le-Frits (17.000 CLP za danie), czyli carpaccio z tuńczyka z chipsami ze słodkich ziemniaków, a do tego dostaliśmy ryż, surówkę, pikantny, zielony sos, sos sojowy i pikle cebulowe. Nie mogło także zabraknąć chilijskiego wina. Obiad był jednym z najlepszych posiłków, które jedliśmy. Zrobiliśmy jeszcze zakupy w lokalnym markecie, który okazał się całkiem dobrze zaopatrzony, jak na tak niedostępne miejsce i wróciliśmy, żeby odpoczywać na tarasie naszego domku w otoczeniu kur i w towarzystwie kota :-)
15.09.2023 r.
Niemalże wszystkie stanowiska archeologiczne na Wyspie Wielkanocnej można zwiedzać wyłącznie w towarzystwie lokalnego przewodnika posiadającego licencję lub dowolnego mieszkańca wyspy. Już w Polsce umówiliśmy się z Nacho, który jest strażakiem na Rapa Nui i dorabia sobie oprowadzając turystów. Ustaliliśmy, że zaczniemy od wschodu słońca na wulkanie Rano Raraku. Mieliśmy spotkać się o 6:00 przed naszym lodge-m, ale ku naszemu zaskoczeniu, do 6:15 nikt się nie pojawił. Zaniepokojeni zapytaliśmy Nacho na WhatsApp-ie co się dzieje i kiedy się zjawi. Odpowiedział, że nie jedziemy na wschód słońca, bo pogoda jest nieodpowiednia… Umówiliśmy się więc na 9:30, ale o takiej porze Nacho też się nie zjawił. Zadzwoniliśmy do niego i okazało się, że ma dodatkowe dwie turystki, z którymi będzie jeździł swoim samochodem, a my za nim swoim. Nie przeszkadzało nam to, choć umawialiśmy się na wycieczkę indywidualną. Ostatecznie dojechał o 10:30… Mamy nadzieję, że do pożaru zbiera się nieco szybciej ;-)
Ahu Tongariki – Pierwszym naszym celem była platforma Ahu Tongariki z 15 posągami Moai, z których słynie Wyspa Wielkanocna. Posągi są gigantyczne, mają do 10 m wysokości, stoją na platformach zwanych ahu, wyrzeźbione zostały z jednolitego, szarego tufu wulkanicznego w kamieniołomie Rano Raraku, a niektóre wieńczy rodzaj kapelusza – pukao, z czerwonego tufu. Moai prawdopodobnie wyobrażać miały przodków, od których nabierały mocy do ściągania deszczu, czy też zapewnienia urodzaju. Tu trzeba dodać, że na tak odizolowanej wyspie, nie posiadającej naturalnego źródła wody, nie byłoby możliwości przeżycia bez deszczu.
Po sprawdzeniu biletów, wpisaniu się na listę odwiedzających, Nacho i nasza czwórka, mogliśmy dojść niemalże do samych posągów. Razem z nami na wycieczce były dwie przemiłe Chilijki, matka z córką, ze stolicy – Santiago. Ahu Tongariki to największe centrum ceremonialne na Wyspie Wielkanocnej, a jednocześnie najważniejsze stanowisko archeologiczne w całej Polinezji. Atrakcja robi naprawdę duże wrażenie, a dodatkowo mieliśmy dość czasu, żeby kontemplować to wspaniałe miejsce. Prócz Moai są tu petroglify, czyli ryty naskalne, głowy pomniejszych figur oraz ustawione rzędem kapelusze pukao. Pod koniec zwiedzania zaczął padać deszcz i wiać nieprzyjemny wiatr, towarzyszące nam jeszcze tylko na kolejnym stanowisku.
Rano Raraku – Blisko Ahu Tongariki wejść można na zbocze wulkanu Rano Raraku, stanowiące kamieniołom, w którym wykuwano rzeźby Moai. Co istotne, to stąd pochodzi aż 95% wszystkich posągów na wyspie. Ścieżka prowadzi wśród licznych figur, które nieruchomo patrzą w dal, czasem leżą, czasem z ziemi wystaje tylko głowa, a niektóre są nadal niedokończone. W odróżnieniu od poprzedniego miejsca, rzeźby nie stoją na platformach, gdyż nigdy nie doczekały się swego docelowego miejsca.
Zieleń porastająca zbocze kontrastuje z szarym materiałem skalnym, a figury są na wyciągnięcie ręki. To właśnie w kamieniołomie można ocenić ich kształt i wielkość. Największy, niedokończony Moai liczy sobie 21,6 m, a jego wagę szacuje się na około 270 ton. Aż trudno wyobrazić sobie, że takie kolosy były transportowane na odległe platformy bez użycia współczesnego sprzętu. W kamieniołomie stoi też prawdopodobnie najstarsza figura i jednocześnie jedyna, która posiada nogi. Jest to klęczący Moai. Dodatkowo, ze wzgórza rozciągają się rozległe widoki na wybrzeże, kratery pomniejszych wulkanów oraz rozległą przestrzeń wyspy.
Ahu Akahanga – Kolejna platforma znajduje się na samym brzegu oceanu. Stojący tu niegdyś Moai leżą tak jak kiedyś, gdy zostali poprzewracani podczas wojen klanów zamieszkujących dawniej Wyspę Wielkanocną. Dodajmy, że niemal wszystkie stojące dziś w wielu miejscach posągi, zostały współcześnie ustawione na nowo.
Prócz platformy, stanowisko obejmuje pozostałości dawnej wioski z dwiema zrekonstruowanymi chatami w kształcie odwróconej do góry dnem łodzi. Domy pokryte liśćmi palmowymi przeznaczone były wyłącznie do spania i mieściły całą rodzinę. W wiosce znajdowały się także charakterystyczne paleniska-piece z pięciu kamieni oraz nietypowe uprawy roślin zabezpieczone wysokimi na około metr murkami chroniącymi przed silnymi wiatrami. W Ahu Akahanga znajduje się też niewielka jaskinia lawowa, będąca dawnym kanałem, przez który wypływała lawa. Jaskinia stanowiła schronienie dla rybaków oraz ich nocleg.
Vaihu – Vaihu to kolejne nieodrestaurowane stanowisko archeologiczne, kryjące osiem przewróconych posągów Moai, za którymi widać rozbijające się o klif fale. Prócz tego przed platformą znajduje się niewielki krąg kamienny oraz ustawione w rzędzie czerwone kapelusze. Oczywiście wszystko to jest okraszone pięknymi widokami na okolicę.
Ahu Vinapu – Ahu Vinapu zwane jest także Inka Ahu, czyli platformą inkaską. W miejscu tym znajduje się mur, który niektórzy uważają za konstrukcję inspirowaną kulturą inkaską. Bardzo dokładnie spasowane kamienie tworzą ścianę ahu, której rzeczywiście nie powstydziliby się Inkowie. Głazy są tak dokładnie dopasowane, że nie da się wcisnąć między nie nawet kartki papieru. Musimy przyznać, że rzeczywiście takie coś widzieliśmy tylko w Peru na inkaskich stanowiskach… Niewielu specjalistów zgadza się z tą teorią, ale na pewno mur musi wzbudzać wiele wątpliwości.
Hanga Roa – Rozstaliśmy się z naszym przewodnikiem oraz towarzyszkami wycieczki. Z Nacho umówiliśmy się na za dwa dni, gdyż nazajutrz postanowiliśmy penetrować Wyspę Wielkanocną samodzielnie. Na obiad poszliśmy do sprawdzonej restauracji Le-Frits na Pescado a lo Pobre. Smażony tuńczyk, na którym znajdowała się karmelizowana cebulka oraz jajko sadzone, podany był z frytkami oraz ryżem (18.000 CLP za porcję). Do pysznego obiadu zamówiliśmy drinka Mojito (7.000 CLP za bardzo duży kieliszek). W trakcie obiadu Nacho przyszedł odebrać swoją dniówkę (35.000 CLP od osoby, czyli 70.000 za dzień), jak widać potrzebował gotówki lub może nie był pewny, czy będziemy chcieli korzystać z jego usług kolejnego dnia… Najedzeni mogliśmy wrócić do Tuava Lodge i odpoczywać na tarasie :-)
16.09.2023 r.
Playa Anakena – Tak jak planowaliśmy, ten dzień spędziliśmy bez towarzystwa Nacho. Z samego rana wybraliśmy się na najpiękniejszą plażę na Rapa Nui, czyli Playa Anakena. Rajska plaża z dużą ilością palm, złotym piaskiem i efektowną platformą Ahu Nau Nau, wspaniale prezentowała się w słońcu. Zgodnie z ustnym przekazem dawnych mieszkańców wyspy to właśnie Playa Anakena była miejscem, do którego przybyli pierwsi mieszkańcy ze swym pierwszym królem. Dziś plażę strzeże siedem Moai, z których pięć jest w całości, a cztery posiadają efektowne kapelusze – koki. Dodatkowo platforma przyozdobiona jest petroglifami.
Tuż obok stoi platforma z jednym, ale za to bardzo potężnym Moai (Ahu Ature Huki), który mocno różni się od pozostałych na Plaży Anakena. Cały teren upodobały sobie drapieżne ptaki – trębacze brązowe, które nie przejmując się turystami spacerowały po trawie wśród figur. Wspięliśmy się jeszcze na wzgórze naprzeciwko plaży, żeby w całej okazałości zobaczyć okolicę. Do pełni szczęścia brakowało tylko kąpieli, ale mimo słońca, nie było na tyle ciepło, żeby skorzystać z uroków Oceanu Spokojnego.
Playa Ovahe – Po drugiej stronie niedużego stożka wulkanicznego znajduje się niewielka piaszczysta, ukryta nieco przed wścibskimi turystami – Plaża Ovahe. Po przejechaniu kilkaset metrów piaszczystej drogi, dotarliśmy do parkingu zakończonego szpalerem drzew. Po drugiej stronie zobaczyliśmy rozległy widok w dół na skaliste wybrzeże i rozbijające się o nie fale oceanu. Idąc ścieżką po czerwonym tufie, przecisnęliśmy się między ostrymi skałami by zupełnie sami znaleźć się na niewielkiej połaci złotego piasku. Przyjemnie było posiedzieć chwilę patrząc w dal, na kołyszący się na falach statek transportowy, fruwające wokół wielkie fregaty, czyli oceaniczne ptaki.
Petroglify Papa Vaka – Dobre 3 km od Playa Ovahe znajduje się stanowisko archeologiczne Papa Vaka z dużą ilością petroglifów, czyli rytów skalnych. Dla wygody turystów wzory zostały zabarwione na czerwono, dzięki czemu znacznie łatwiej dostrzec łodzie (vaka), ryby, czy też haczyki. Wprawne oko może wypatrzeć zarówno tuńczyka, kraba, żółwia, jak też kałamarnicę.
Rano Raraku – Mieliśmy teraz wrócić w okolice Hanga Roa, ale była słoneczna pogoda, więc chcieliśmy powtórzyć najlepsze atrakcje z poprzedniego dnia. Nie mogliśmy wprawdzie tego zrobić w pełni, bo byliśmy bez przewodnika. Postanowiliśmy poobserwować dwa najciekawsze stanowiska zza murka. Do Rano Raraku mieliśmy zaledwie kilkanaście minut, a po drodze zatrzymaliśmy się przy Ahu Tongariki. Mimo sporej odległości, Moai doskonale prezentowały się na swojej platformie.
Dojechaliśmy do kawiarni tuż przy kamieniołomie Rano Raraku, gdzie podziwialiśmy wzgórze usiane kilkuset posągami Moai. Siedzieliśmy pijąc kawę (1.000 CLP) i jedząc tradycyjne ciasto bananowe (4.000 CLP).
Ahu Huri a Urenga – Wracając do miasta, zatrzymaliśmy się przy niewielkiej platformie Ahu Huri a Urenga z jednym, ale za to oryginalnym, bo czterorękim Moai. Ahu, jako jedno z niewielu, znajduje się wewnątrz wyspy, a nie na wybrzeżu. Do tego za posągiem jest dawna platforma kremacyjna, która służyła mieszkańcom do rytuałów pogrzebowych. Dodatkowo wszystko wskazuje na to, że Ahu Huri a Urenga było obserwatorium astronomicznym, dzięki którem ustalano kalendarz.
Hanga Roa – Zrobiliśmy przerwę w zwiedzaniu, bo przyszedł czas na lunch. Podjechaliśmy do ulubionego lokalu Le-Frits na upatrzone wcześniej danie – empanady z ceviche (7.000 CLP za porcję). Dostaliśmy niezwykłą, a przede wszystkim bardzo smaczną potrawę, surową rybę i owoce morza podane w “koszyczku” z ciasta na empanady. Do tego zamówiliśmy kraftowe piwo z Rapa Nui – Mahina APA (4.000 CLP za butelkę 0,3 l). Byliśmy zaskoczeni, że na tak niewielkiej wyspie jest nawet browar :-)
Kompleks Tahai – Po posiłku pojechaliśmy do pobliskiego Ahu Tahai, które tak naprawdę składa się z trzech platform. Na największej Ahu Vai Uri stoi pięć Moai, aczkolwiek widać, że dawniej było ich tu więcej. Tylko kilkadziesiąt metrów dalej stoi samotny posąg na właściwym Ahu Tahai, a kolejne kilkadziesiąt metrów dalej, najbardziej ciekawy posąg, bo jako jeden z nielicznych kompletny. Jest to Ahu Ko Te Riku, na którym stoi Moai, posiadający nie tylko efektowne pukao na głowie, ale także oczy z białkami zrobionymi z korala oraz czarnymi źrenicami z onyksu.
Hanga Kio’e – Hanga Kio’e, czyli Zatoka Myszy, to dawna rezydencja królewska z dwoma ahu, w tym jednym, na którym nadal stoi cały posąg Moai. Prócz tego, znajdują się tu pozostałości wioski z domami w kształcie łodzi oraz efektowny punkt widokowy, czyli mirador, z którego można oglądać Ocean Spokojny rozbijający się o wulkaniczne skały okalające niewielką zatoczkę.
Z posiadanych przez nas informacji nie wynikało, czy położona nieco dalej na wybrzeżu jaskinia Ana Kakenga jest dostępna bez przewodnika, czy też nie. Zapuściliśmy się drogą, która jest bardzo wyboista i dość trudna do pokonania nawet małą terenówką jak nasz Jimny. Po dojechaniu, okazało się, że nie możemy się tam dostać i musieliśmy wracać tą samą kiepską, polną trasą. Podobnie było z Ana Te Pahu położoną bardziej w głębi lądu, do której również nie wpuszczono nas bez przewodnika.
Hanga Roa – Pozostało nam jeszcze całe popołudnie na spacer po stolicy wyspy. Obeszliśmy niemal całe Hanga Roa, bo przecież jest to tak naprawdę nieduża miejscowość. Życie kwitło, na stadionie rozgrywano mecz, i co ciekawe, nikomu nie przeszkadzało, że na jednym z narożników spokojnie spał pies :-) Mijaliśmy różne instytucje, takie jak banki, straż pożarną, kościół katolicki, nadajnik sygnału satelitarnego sieci komórkowej Entel, port, czy też przychodnię lekarską, a może raczej mini szpital. Jak widać wyspa musi być samodzielna, co jednak nie oznacza, że samowystarczalna.
Kilka słów należy poświęcić łączności Rapa Nui ze światem. Po pierwsze są to samoloty, o których pisaliśmy wcześniej, ale przede wszystkim statki. Co tydzień z Chile kontynentalnego wypływa statek towarowy, który w 15 dni dociera na Wyspę Wielkanocną. Robi takie kursy przez trzy miesiące, by następnie cały miesiąc pauzować. Oczywiście statków jest cała, mała flota, tak, aby zachować cotygodniowy rytm. Na wyspę dociera sygnał tylko jednej sieci komórkowej oraz oczywiście telewizja satelitarna.
Kolejną ciekawostkę zobaczyliśmy jeżdżąc po wyspie. Otóż w wielu miejscach są wyznaczone drogi ewakuacyjne na wypadek tsunami. Na całe szczęście znaczna część wyspy jest mocno wyniesiona powyżej poziomu oceanu, więc jest dokąd uciekać.
Na wieczór mieliśmy wykupiony pokaz tradycyjnych tańców, połączony z kolacją przygotowaną w piecu wykopanym pod podłogą (72.000 CLP od osoby). Oczywiście transport, który miał nas dowieźć na imprezę spóźniał się. Pomału zaczęliśmy tracić nadzieję, że ktoś po nas przyjedzie, ale ostatecznie 45 minut później bus dotarł przed nasz Tuava Lodge. Jak widać na Rapa Nui czas rzeczywiście płynie wolniej ;-) W mirobusie byliśmy pierwsi, więc musieliśmy objechać niemal całe Hanga Roa zbierając pozostałych uczestników.
Po dotarciu do Te Ra’ai pomalowano nam twarze w tradycyjne wzory oraz poczęstowano wliczonymi w cenę drinkami o “wdzięcznej” nazwie tsunami. Potem mogliśmy wybrać sobie nakrycie głowy i przeszliśmy do sali, w której przygotowano jedzenie. Przywitał nas wódz, który ceremonialnie otworzył zawartość pieca, w którym czekała kolacja Umu Pae składająca się z mięsa, ryb i różnych warzyw.
Po wyjęciu dań, przeszliśmy do sali ze stolikami oraz dużą sceną. Posiłek serwowany był według zasady szwedzkiego stołu, a do picia można było zamówić dodatkowo płatne drinki i napoje. Już w trakcie posiłku rozpoczął się pokaz tradycyjnych tańców polinezyjskich oraz przypominających bardziej kulturę chilijską. Widowisko trwało dość długo i skończyło się grubo po północy. Co ciekawe, na imprezie pojawił się Nacho ze swoją narzeczoną i co ważne wyglądali na zakochanych.
17.09.2023 r.
Orongo – Rano nasz przewodnik oczywiście miał spóźnienie, a do tego super wymówkę. Powiedział nam, że rozstał się z narzeczoną i był z tego powodu przygnębiony, a do tego bardzo bolała go głowa. Podejrzewamy, że zatopił smutek w alkoholu… Koniec końców, pojechaliśmy naszym Jimny z Nacho na tylnym siedzeniu do dawnej wioski ceremonialnej Orongo, która znajduje się tuż przy kraterze wulkanu Rano Kau. Miejsce to robi niezłe wrażenie z trzech powodów, po pierwsze jest położone wysoko nad oceanem, a z klifu widać maleńkie skaliste wysepki, po drugie bardzo ciekawie odtworzono wioskę, a po trzecie w pobliżu znajduje się brzeg krateru.
Wioska zamieszkana była tylko okresowo, na wiosnę. Podczas święta, najważniejsze osoby spośród ludu zamieszkującego Wyspę Wielkanocną rywalizowały w niezwykłych zawodach, polegających na zdobyciu jajka ptaka morskiego – manatura. W tym celu należało zejść z wysokiego klifu do oceanu, przepłynąć wpław zdradliwą cieśninę oddzielającą Rapa Nui od maleńkich wysepek, następnie wspiąć się po niewielkie jajko na skały i wrócić tą sama drogą do góry, do wioski Orongo. Z 54 domów, które dawniej stały w wiosce, dziś odtworzono nieliczne, zbudowane z łupków niskie chaty, w których nocowano podczas uroczystości. Dachy chat obrośnięte są trawą, a wejścia to niewielkie otwory, przez które trzeba było niemalże wczołgać się do środka.
Z brzegu krateru widać było bagniste dno z wieloma oczkami wodnymi oraz roślinnością porastającą wewnętrzne ściany. Co ciekawe roślinność jest całkiem bujna, a wśród niej są kwitnące krzewy oraz rośliny, z których miejscowi podczas sezonu zbierają liczne owoce. Idąc ścieżką, mijaliśmy skały, na których znajdują się wyryte petroglify z różnymi wyobrażeniami.
Ana Kakenga – Następnie naszym celem były dwie jaskinie lawowe, powstałe podczas erupcji wulkanów. Ciekawostką jest, że kompleks jaskiń na Rapa Nui ma ponad 7 km długości i tym samym stanowi najdłuższy system takich jaskiń w Chile i jeden z najdłuższych na świecie. Generalnie jaskinie to swego rodzaju rury, którymi lawa wydostawała się na zewnątrz, pozostawiając długie korytarze.
Do pierwszej jaskini – Ana Kakenga, musieliśmy dojechać bardzo kiepską drogą, a następnie dojść około pół godziny pieszo do niewielkiego otworu, przez który trzeba było się przecisnąć do środka. Ciemny korytarz prowadził do dwóch otworów wychodzących wprost na Ocean Spokojny. Stojąc w otworze, z klifu widać było spokojne wody oceanu, który tego dnia zasługiwał na swoje miano.
Ana Te Pahu – Druga jaskinia – Ana Te Pahu, znajduje się w głębi lądu i jest zupełnie inna. Wchodzi się do niej przez duże wejście, w którym rosną bananowce, a korytarz biegnie w dwie strony i jest bardzo przestronny. Do tej jaskini także trzeba podejść kilkanaście minut od parkingu mijając po drodze pozostałości dawnej wioski.
Ahu Akivi – Przyszedł czas na kolejne ahu, czyli platformę z Moai. Ahu Akivi różni się od pozostałych tym, że posągi nie są odwrócone tyłem do oceanu, lecz wręcz przeciwnie, patrzą wprost na wodę. Siedem posągów w całkiem dobrym stanie dumnie spogląda w dal z platformy na bezkresny ocean.
Puna Pau – Kamieniołom, w którym wykuwano ogromne czapki dla Moai to Puna Pau. Trzeba wspiąć się na niewielkie wzniesienie, żeby zobaczyć leżące wzdłuż ścieżki wykonane z czerwonego tufu kapelusze pukao. Dodatkową nagrodą za trud, jest piękny widok na dużą część Wyspy Wielkanocnej.
Ahu Te Pito Kura – Ostatnim punktem programu wycieczki z przewodnikiem Nacho było stanowisko archeologiczne Te Pito Kura z platformą z przewróconym posągiem oraz kamieniem zwanym pępkiem świata. Stojący tu dawniej Moai jest największym z wszystkich, które stanęły kiedykolwiek na ahu. Jego wymiary naprawdę imponują. Wysokość posągu to 10 m, waga 80 t, a samo pukao ma aż dwa metry.
Natomiast “ombligo del mundo” to kamień magnetyczny, czyli niemalże kulista skała, wokół której stoją cztery mniejsze kamienie o specyficznych właściwościach. Kamień nagrzewa się zdecydowanie bardziej niż otoczenie, a do tego kompasy w jego pobliżu po prostu wariują. Szkoda tylko, że obecnie jest otoczony murkiem i nie można się osobiście przekonać o jego działaniu.
Hanga Roa – Wróciliśmy do Tuava Lodge i pożegnaliśmy się z biednym Nacho ze zbolałym sercem, życząc mu dużo szczęścia. Nie musieliśmy długo czekać, żeby nasze życzenie się spełniło, ponieważ za chwilę na WhatsAppie dostaliśmy wiadomość, że narzeczona go poszukuje. Ku naszemu zaskoczeniu, kolejna wiadomość brzmiała “Mam go”. No cóż, mieliśmy okazję być świadkami dynamicznej historii miłosnej :-D
W Hanga Roa poszliśmy oczywiście do Le-Frits, ale tym razem na danie mięsne. Zamówiliśmy Pollo de Pobre (16.000 CLP za porcję) oraz piwo z sokiem pomarańczowym (4.000 CLP za 0,5l). Danie składało się z kurczaka z patelni z pieczonymi ziemniakami, ryżem, cebulką i oczywiście jajkiem sadzonym (cały obiad z 10% napiwkiem – 45.170 CLP). W Chile dania “de pobre”, czyli z jajkami sadzonymi na wierzchu są bardzo popularne i choć dawniej były daniami biedoty (de pobre znaczy biednych), to dziś są serwowane niemalże wszędzie.
18.09.2023 r.
Hanga Roa – Jak każde śniadanie, także ostatnie zjedliśmy w naszym domku. Właścicielka przyniosła je na tacy wprost do lodge-a. Codziennie dostawaliśmy ciepłe tosty, a do nich wędliny, ser, dżem, a do tego owoce lub jajka i kawałek ciasta. Podczas śniadania zawsze towarzyszyły nam kury, zjadające po nas wszelkie resztki pozostawione na stole przed domkiem :-)
Rano Kau – Po raz wtóry wjechaliśmy na wulkan Rano Kau, ale tym razem nie dojechaliśmy do wioski Orongo, gdyż naszym celem były dwa punkty widokowe. Pierwszy pozwalał na obejrzenie z góry całego miasteczka Hanga Roa, przed którym rozciąga się bardzo długi pas startowy lotniska. Nieco dalej jest drugi mirador, z którego widać w całej krasie krater wulkanu.
Hanga Roa – Mieliśmy jeszcze sporo czasu do odlotu z wyspy, więc podjechaliśmy w trzy miejsca. Najpierw zobaczyliśmy bardzo oryginalny cmentarz. Znajdują się na nim niezwykłe pochówki ozdobione w różny sposób. Są tu posągi Moai, nagrobki w postaci łodzi, domków, czy też platform krytych liśćmi palmy. W ten sposób cmentarz nie sprawia ponurego wrażenia, a wręcz przeciwnie, wydaje się oazą spokoju.
Niedaleko jest Kompleks Tahai, w którym chcieliśmy symbolicznie pożegnać się z Moai. Przypadkowo natrafiliśmy na sesję zdjęciową pary w tradycyjnych strojach, które mieliśmy okazję oglądać podczas pokazów Te Ra’ai. Rozkoszowaliśmy się ostatnimi chwilami na Rapa Nui, a potem pojechaliśmy na plażę Poko Poko, od której zaczęliśmy zwiedzanie wyspy.
Na koniec, chodząc niespiesznie po miasteczku, usiedliśmy w niewielkim barze, żeby zjeść Empanadas de Pollo (3.200 CLP za szt.) oraz wypić sok wyciśnięty z guavy (3.500 CLP za dużą szklankę). Zabraliśmy bagaże z Tuava Lodge. Zostaliśmy bardzo serdecznie pożegnani przez właścicielkę, od której dostaliśmy wisiorki z muszlą i piórkiem, które mają zapewnić, że wrócimy na Rapa Nui.
Pozostał nam przejazd na lotnisko, gdzie kompletnie bez formalności zwróciliśmy samochód. Pracowniczka wypożyczalnie nawet nie sprawdzała auta, gdyż było przecież w takim stanie, że jeden defekt “w te, czy we w te” nie robił różnicy ;-) Na lotnisku spotkaliśmy Chilijki, z którymi zwiedzaliśmy wyspę pierwszego dnia z Nacho oraz jeszcze raz zjedliśmy lokalne ciasto bananowe . Z wielkim żalem opuściliśmy tę niesamowitą wyspę.
CHILE
Santiago – Z Rapa Nui wylecieliśmy o 15:05 (linie LATAM, lot nr LA842), a do Santiago de Chile dolecieliśmy o 21:26. Mieliśmy kolejny lot o 6:00 z tego samego lotniska do miasta Calama będącego wrotami do Pustyni Atacama. Na tę noc nie opłacało się nam rezerwować żadnego hotelu, bo zapewne na nocleg dostalibyśmy się nie wcześniej niż o 23:00, a około 4:00 powinniśmy być z powrotem na lotnisku. Może nie było to wygodne, ale tanie i praktyczne rozwiązanie :-)
Po odebraniu bagażu z lotu z Wyspy Wielkanocnej nie mogliśmy jeszcze nadać bagażu na lot do Calamy. Ku naszej radości, otwarta była restauracja serwująca burgery, w której postanowiliśmy spędzić jak najwięcej czasu, bo dowiedzieliśmy się, że stanowiska check-in będą otwarte dopiero po 1:00. Byliśmy głodni, więc zamówiliśmy burgery z podwójnym mięsem, serem, karmelizowaną cebulką i innymi dodatkami, frytki oraz piwo Cristal (2 burgery i 3 piwa + 10% napiwku – 40.880 CLP). Po nadaniu bagażu około 1:30, przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i czekaliśmy na nasz samolot.
19.09.2023 r.
Calama – Lot do Calamy (linie LATAM, lot nr LA 146) był dość krótki, bo trwał niecałe dwie godziny (przylot o 7:51). Tu już czekano na nas z kartką, aby zaprowadzić do stanowiska firmy Transfer Pamapa, w której zabukowaliśmy przejazd do San Pedro de Atacama, czyli niekwestionowanej “stolicy” chilijskiej części Atacamy. Było sporo chętnych na przejazd, więc musieliśmy chwilę poczekać w dość długiej kolejce. Miła obsługa ustaliła z nami dokładną trasę przejazdu, a przede wszystkim miejsce i godzinę, o której będziemy wracać za równy tydzień, z San Pedro na lotnisko w Calamie (przejazd w dwie strony dla jednej osoby – 26.000 CLP). Nowoczesne busy z elegancko ubranymi kierowcami wyruszyły w około 1,5-godzinną trasę, więc już około 10:30 dotarliśmy na nasza kwaterę, czyli Casa Dorada w San Pedro.
San Pedro de Atacama – Pokój nie był jeszcze gotowy, ale przemiła właścicielka pozwoliła nam zostawić bagaże, abyśmy spokojnie poszli na śniadanie do centrum. San Pedro de Atacama jest niewielkim miasteczkiem, zamieszkanym przez około 4.000 mieszkańców, położonym na wysokości 2.450 m n.p.m., które posiada zaledwie kilka piaszczystych uliczek. Z tego co zauważyliśmy, asfalt jest w tych okolicach luksusem ograniczonym do głównej szosy, więc nawet centralny deptak zwany Caracoles (Ślimaki), to tak naprawdę piaszczysta ścieżka. Na śniadanie wybraliśmy empanady oraz świeżo wyciśnięty sok. Podczas jedzenia podszedł do nas mały, 5-letni, indiański chłopczyk Alejandro, który bacznie nam się przyglądał i opowiadał nam, że mama nie pozwala mu rozmawiać z klientami. Nie przeszkodziło mu to jednak w konwersacji z nami ;-) Przy okazji znaleźliśmy także siedzibę Cordilliera Traveller, w której zarezerwowaliśmy kolejną część naszej wyprawy, czyli wycieczkę do Boliwii za cztery dni.
Pukará de Quitor – W południe wróciliśmy na kwaterę i po ulokowaniu się w przyjemnym i całkiem przestronnym pokoju, wyruszyliśmy na czterogodzinny trekking do punktu widokowego – Mirador Pukará de Quitor. Był wyjątkowo gorący dzień i mimo, że znajdowaliśmy się dość wysoko, żar lał się z nieba, a nam wydawało się, że temperatura musi przekraczać 30°C. Szliśmy przez centrum miasteczka, w którym jedynym brukowanym miejscem jest plac przed ratuszem. No cóż, czyszczenie butów w San Pedro de Atacama jest syzyfową pracą… Dalej droga wiodła wzdłuż posesji oraz strumienia Rio San Pedro, który choć niepozorny, w czasie deszczu może stać się rwąca rzeką, o czym świadczy szerokie, wyschnięte koryto. W dali widać było wysokie wulkany z majestatycznym, wyrastającym na 5916 m n.p.m. wulkanem Licancabur.
Skwar był niemiłosierny, a szliśmy niemal 4 km całkowicie otwartą przestrzenią, bez najmniejszego cienia, aż do wejścia na stanowisko archeologiczne Pukará de Quitor (5750 CLP od osoby). Znajdują się tu pozostałości osady pochodzącej z XII w., zamieszkałej przez lud Atacama, która z czasem została przejęta we władanie Inków. Dziś niewielkie ruiny pokrywające zbocze góry, świadczą o dawnej świetności miejscowości.
Dla nas jednak celem były dwa punkty widokowe powyżej osady. Pierwszy z nich to Puerta del Sol – Brama Słońca, kamienny krąg z dwoma łukowatymi portalami. Stąd mieliśmy jeszcze do przejścia około pół kilometra do właściwego Miradoru Pukará de Quitor, skąd najlepiej widać było Valle de la Muerte (Dolina Śmierci), czyli jedną z najpiękniejszych dolin w okolicy. Dolina o czerwonym kolorze przypomina powierzchnię odległej planety, takiej jak choćby Mars, od której tak naprawdę wzięła nazwę (Valle de Marte). Niezwykłe formacje skalne budzą podziw, a jednocześnie przerażenie, że można byłoby tu utknąć bez szans na przeżycie… Sam punkt widokowy jest także nietypowy, gdyż na jego szczycie wyrasta krzyż ze znaną biblijną sentencją “Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił”. No cóż, cytat idealnie pasuje do klimatu…
San Pedro de Atacama – Zmęczeni, dotarliśmy do miasta na obiad w Restauracji La Casona. Wybraliśmy typowo chilijskie danie Pastel de Choclo (15.900 CLP za obiad) będące ciastem kukurydzianym nadziewanym mieloną wołowiną, pieczonym kurczakiem, oliwkami i jajkiem. Posiłek był sycący i po prostu pyszny. W tym gorącu, podane do posiłku zimne piwo Austral Lager (4.360 CLP za 0,5 l) także smakowało doskonale.
20.09.2023 r.
Laguna Chaxa – Dzień rozpoczęliśmy od wypożyczenia samochodu w lokalnej wypożyczalni West Rent a Car. Zamówiliśmy małą terenówkę Suzuki Jimny, aczkolwiek tym razem dostaliśmy znacznie nowszy model niż na Wyspie Wilekanocnej. Postanowiliśmy samodzielnie przez trzy dni zwiedzać okolice San Pedro i dlatego potrzebowaliśmy własnego środka transportu, który nie boi się bezdroży.
Skarbem Atacamy są niewielkie jeziorka położone na wielkim płaskowyżu Salar de Atacama (2.400 m n.p.m.) między kilkoma pasmami górskimi. Do tego większość akwenów to słonowodne laguny pośród solnisk. Najsłynniejszym jeziorkiem jest Laguna Chaxa, której największą atrakcją są wielkie, różowe ptaki – flamingi. Do laguny dojechać można drogą, której pierwsze 40 km jest asfaltowe, a pozostałe 22 km to utwardzony szuter, który do złudzenia przypomina asfalt o dość nietypowym kolorze. Na niewielkim parkingu (opłata 8.000 CLP od osoby) przywitał nas parkingowy, który służy turystom za przewodnika wprowadzającego na teren i opowiadającego co można tu zobaczyć.
Podczas naszego pobytu, w słonej wodzie brodziły flamingi andyjskie oraz inne mniejsze ptaki. Ptakom zupełnie nie przeszkadzali nieliczni turyści, którzy mogli obserwować flamingi z zaledwie kilkudziesięciu metrów. Wyjątkowo zjawiskowo flamingi prezentują się w locie, gdyż są naprawdę duże i barwne. Co jakiś czas grupka ptaków podrywa się do
lotu i prezentuje turystom zadzierającym głowy, żeby zobaczyć ten spektakl natury.
Głównym pożywieniem flamingów są niewielkie skorupiaki – artemie, które nadają im niezwykły różowy kolor. W wodzie można wypatrzeć te pływające, malutkie stworzonka, które uwielbiają bardzo słoną wodę. Otaczający Lagunę Chaxa krajobraz jest sam w sobie niezwykły, choć bardzo surowy. Bryły błota zmieszanego z solą, a w tle góry, które wydają się być akwarelą namalowaną przez artystę malarza.
Laguna Tebinquinche – Drugą atrakcją dnia była Laguna Tebinquinche (5.000 CLP od osoby), do której musieliśmy się spieszyć, żeby zdążyć wjechać na teren rezerwatu, obejrzeć lagunę, a następnie wyjechać przed 13:30. Atrakcje w tej okolicy są zorganizowane dość nietypowo. Brama jest zamykana w godzinach 13:30 – 14:30, więc turyści, którzy nie zdążą wyjechać przed 13:30, nie mogą opuścić terenu przez godzinę. Oczywiście wjazd na teren w tym czasie jest także niemożliwy.
Bez problemów pokonaliśmy 70 km dzielące obie laguny i mieliśmy jeszcze ponad godzinę na zwiedzanie. Po minięciu bramy, można podjechać do pierwszego parkingu, aby ścieżką dojść do brzegu jeziorka. Ścieżka wije się wzdłuż zbiornika wodnego o niezwykłych kolorach – różowej lub wręcz czerwonej, błękitnej, a miejscami niemalże białej. Wszystko to sprawia wrażenie obcej planety, a nie Ziemi, tym bardziej, że prawie nie ma tu ptaków.
Potem należy przejechać na drugi parking, gdzie z innej perspektywy można patrzeć na Lagunę Tebinquinche oraz okoliczne góry. Oba parkingi łączy długa ścieżka wzdłuż jeziora, aczkolwiek my z braku czasu, wykorzystaliśmy nasz samochód do przemieszczenia się między miradorami. Tuż przed szlabanem zatrzymaliśmy się jeszcze przy niewielkich słodkich oczkach wodnych Ojos del Salar (oczy solniska) o granatowo-szmaragdowej barwie, w których pływały ryby. Zdążyliśmy tuż przed zamknięciem bramy, ale turyści jadący z przeciwka nie mieli tyle szczęścia… Pozostało im stanie godzinę przed szlabanem lub rezygnacja z atrakcji.
Valle de la Luna – Polną drogą przez pustynię pojechaliśmy do niesamowitej Doliny Księżyca – Valle de la Luna, która nazwę wzięła od nieziemskich krajobrazów, przypominających powierzchnię Księżyca. W dolinie można spędzić cały dzień, my jednak mieliśmy tylko połowę dnia, gdyż wyjazd z doliny możliwy jest do 17:00. W centrum turystycznym kupiliśmy bilet łączony na wszystkie atrakcje doliny oraz Mirador del Coyote (10.800 CLP od osoby, płatność wyłącznie kartą).
Piaszczystą drogą pojechaliśmy na pierwszy parking w dolinie, który znajduje się przed największą wydmą w okolicy, zwaną po hiszpańsku Diuna Mayor. Mimo, że nie jest aż tak wysoka, nie tak łatwo się na nią wdrapać z powodu osypującego się spod nóg piasku. Dostępne są dwa punkty widokowe, z których wybraliśmy bliższy, zajmujący pół godziny w obie strony. Wydma jest imponującą, ale najbardziej niezwykłe są widoki na Valle de la Luna. Formacje skalne o różnych barwach, w połączeniu z pustynnymi piaskami, tworzą niezwykłe krajobrazy.
Zeszliśmy drugą stroną wydmy do parkingu, a potem przejechaliśmy do kolejnego szlaku, tym razem na Mirador Achaches. Za naszymi plecami rozciągała się największa formacja skalna, czyli Amfiteatr w brązowo-pomarańczowym kolorze. Z kolei przed nami rozciągały się księżycowe skały o fantazyjnych kształtach. Z pierwszego punktu widokowego, do którego dotarliśmy po pół godzinie, mogliśmy spojrzeć w dół na ciągnącą się pod horyzont dolinę. Zrezygnowaliśmy z pozostałych dwóch miradorów, gdyż droga do nich prowadziła stromo w dół, a my nie mieliśmy tyle czasu.
Woleliśmy przejechać na sam koniec doliny mijając po drodze niewielką kopalnię soli, aby zobaczyć oryginalne skały zwane Tres Marias. Trudno powiedzieć, czy potrójna skała rzeczywiście przypomina trzy Marie, ale jest niewątpliwie bardzo interesująca. Do tego w niewielkiej odległości znajdują się dwie kolejne samotne skały o oryginalnych kształtach. Po dolinie można poruszać się z prędkością 20 km/h, więc tym bardziej musieliśmy zadbać, aby o czasie wrócić do centrum turystycznego. Prędkość 20 km/h nie jest przypadkowa i mieliśmy okazję się o tym przekonać. Wyjeżdżając pomału z Valle de la Luna musieliśmy przepuścić jadący z przeciwnej strony bus, przez co wjechaliśmy w hałdę piachu. Tylko dzięki temu, że mieliśmy napęd na cztery koła, wyjechaliśmy z pułapki bez większych problemów.
Mirador del Coyote – Do punktu widokowego Kojota mieliśmy niecałe 10 km. Mirador del Coyote jest położony znacznie wyżej niż Dolina Księżycowa, o czym świadczy podjazd główną szosą. Samochód pozostawiliśmy na parkingu przy drodze i pieszo poszliśmy na brzeg klifu, z którego z wysokości 2.600 m n.p.m. mogliśmy obejrzeć Valle de la Luna w całej krasie. Widok jest spektakularny. Dalszą ścieżką można przejść na drugi punkt widokowy, z którego widać dolinę z innej perspektywy. Wracając szosą do San Pedro de Atacama, zatrzymaliśmy się w kolejnym punkcie – Mirador Likan-Antay, który jest darmowy i daje podobne widoki co Mirador del Coyote.
San Pedro de Atacama – Było już dość późno, a my bardzo głodni. Wstąpiliśmy do Casa Andina na Caracoles, w której zamówiliśmy pokaźną porcję grillowanych żeberek wieprzowych (Costillar de Cerdo) podanych na pikantnym purre z dużą ilością chilli (obiad dla dwóch osób wraz z dwoma dużymi piwami Royal schop i 10% napiwku – 47.300 CLP).
21.09.2023 r.
Lagunas Miscanti y Miñiques – Pierwszy odcinek drogi do dość odległych od San Pedro Lagun Miscanti y Miñiques (około 110 km) wiedze dobrą, asfaltową szosą. Bilety do atrakcji należy kupić dużo wcześniej, bo w miejscowości Socaire, czyli 20 km przed zjazdem z szosy na piaszczystą drogę wiodącą do atrakcji (15.000 CLP za wstęp do Lagun Miscanti y Miñiques oraz Piedras Rojas). Szlak ten trudno nazwać drogą. Jest to wyboista, piaszczysta, ponad sześciokilometrowa trasa dostępna w zasadzie tylko dla pojazdów z napędem na cztery koła, a i to momentami wydaje się być za mało. Zapewne miejscowi kierowcy busów niewiele sobie z tego robią, ale jak dla nas nie było lekko :-)
Po dojechaniu do parkingu oczom naszym ukazał się przepiękny widok na lazurową Lagunę Miscanti u stóp wulkanu o tej samej nazwie (Volcán Miscanti – 5.622 m n.p.m.). W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, otoczenie Laguny Miscanti nie było pozbawione roślinności. Oczywiście jak na wysokość 4.140 m n.p.m. przyroda nie może być zbyt bujna, jednakże liczne kępy traw i drobnych krzewinek pozwalają na bytowanie zwierząt takich ja wikunie, czyli dziko żyjące lamy, wiskacze będące dużymi gryzoniami podobnymi do królików, jednakże spokrewnionymi z szynszylą, czy też lisy.
Skąd rośliny w jednym z najsuchszych miejsc na świecie? Otóż Pustynia Atacam posiada miano pustynia mglista, a to za sprawą licznych mgieł na niej występujących. Mgły dostarczają wystarczającej ilości wilgoci dla mało wymagających, pustynnych roślin, którymi żywią się zwierzęta.
Przejechaliśmy dobre dwa kilometry nad Lagunę Miñiques, która swą nazwę wzięła także od pobliskiego wulkanu (Volcán Miñiques – 5.910 m n.p.m.). Jeziorko jest znacznie mniejsze, ale równie piękne. Co ważne, to przy nim zobaczyliśmy wikunie. Prócz tych sympatycznych zwierząt podobnych do lam, wiedzieliśmy sporo ptactwa, charakterystycznego dla Atacamy. Do asfaltowej szosy musieliśmy wrócić tą samą “wspaniałą” drogą, bo innej nie było :-)
Piedras Rojas – 40 km dalej znajduje się kolejny cud natury – Laguna Salar de Talar z niezwykłym punktem widokowym Piedras Rojas. Już kawałek wcześniej koniecznie trzeba zatrzymać się na Miradorze Piedras Rojas powyżej laguny, skąd widać w oddali Lagunę Salar de Talar w całej okazałości.
Po zjechaniu na parking, idzie się po czerwonych skałach, od których wzięło nazwę całe to miejsce (piedras rojas = czerwone kamienie), aż na sam brzeg niezwykłej laguny. Biel przeplata się z mlecznym błękitem, a w dali widać jakby malowane pastelami zbocza wulkanów. Nawet na żywo miejsce wygląda jak obraz. Zrobione zdjęcia, również nam wydają się nierealne. Z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że jest to jedno z najbardziej niezwykłych kolorystycznie miejsc, jakie widzieliśmy podczas naszych podróży.
Mirador de Aguascalientes – Następnie zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym Aguascalientes, żeby podziwiać Lagunę Salar de Talar jeszcze z innej perspektywy, stojąc na skale kilkadziesiąt metrów powyżej lustra wody. W dali widać było stado flamingów, a znacznie bliżej, spostrzegliśmy gęś andyjską, która chyba dzięki nietypowej sylwetce przypomina z daleka ptaka drapieżnego.
Laguna Tuyajto – Najdalszym punktem dnia, oddalonym ponad 160 km od San Pedro, była Laguna Tuyajto. Laguna ta przypomina kolorystycznie poprzednią, ale ma zupełnie inny kształt i otoczenie. Najlepiej ocenić to można z punktu widokowego powyżej laguny, skąd można zjechać niemalże do samego jeziora.
Trópico de Capricórnio – Wracając nie mogliśmy odpuścić sobie niezwykle ważnego geograficznie miejsca, w którym przekroczyliśmy Zwrotnik Koziorożca, czyli Trópico de Capricórnio. Wszyscy obowiązkowo się tu zatrzymują i robią zdjęcie przy tablicy informacyjnej oraz obelisku. Co ciekawe, przebiega tu również dawna inkaska droga, która wyznaczona jest ułożonymi wzdłuż niej kamieniami.
Quebrada de Jere – Zupełnie odmiennym miejscem, które nie pasuje do pustyni, jest wąwóz rzeki Jere (2.000 CLP od osoby). Zatrzymaliśmy się tuż przy wejściu do wąwozu, gdzie spotkaliśmy małego Chilijczyka ze swoim zwierzątkiem domowym – lamą, która biegała za nim jak piesek… Jaka kraina, taki piesek :-) Quebrada de Jere jest stanowiskiem archeologicznym połączonym z oazą w dolinie rzeki Jere, w której miejscowi zorganizowali sobie miejsce picnicowe.
Stanowisko obejmuje prekolumbijską osadę lokalnej kultury Lickanantay z chatami, pomieszczeniami magazynowymi wykutymi w skale oraz rytami naskalnymi, z których my znaleźliśmy jedno wyobrażenie lamy. W wąwozie znajdują się także ogrody tutejszej ludności, w których uprawiane są drzewa owocowe, nawadniane wodą z rzeki Jere. Prócz tego nad samą rzeką rosną różne drzewa, krzewy i niższa roślinność. Najciekawsze jest to, że miejsca tego praktycznie nie widać, gdyż jest to po prostu szczelina biegnąca przez pustynię z oazą zieleni wewnątrz.
San Pedro de Atacama – Po powrocie do San Pedro poszliśmy oczywiście na obiad. Lokal wyglądał całkiem dobrze, ale zaserwowane nam jedzenie było zupełnie średnie. Zamówiliśmy łącznie dwie potrawy: Tabla Chilena i Chorillana de Res. Ku naszemu zdziwieniu były to niemal identyczne potrawy, przy czym Tabla Chilena to pieczone ziemniaki, na których znajdowały się pokrojone parówki, wieprzowina, i cebula, natomiast Chorillana de Res różniła się tym, że na spodzie były frytki, na których także leżały parówki, smażona wieprzowina i cebula, a na tym wszystkim jajko sadzone. Jedzenie było stosunkowo tanie, a porcje nie do przejedzenia. Szkoda tylko, że smak wyraźnie odbiegał od innych dań jakie jedliśmy w Chile (33.330 CLP za oba dania wraz z dwoma lanymi piwami Kunstman ALE).
Na koniec poszliśmy jeszcze wymienić dolary na peso boliwijskie, zwane boliviano, które były nam potrzebne na wycieczkę do Boliwii za dwa dni. Wymieniliśmy 150 dolarów, a podczas wymiany mieliśmy zabawną historię. Otóż w podziękowaniu za transakcję, właściciel kantoru wyjął z szuflady breloczek – pluszowego, szarego królika. Zaczęliśmy się śmiać, więc musieliśmy wyjaśnić skąd nasze rozbawienie. Pokazaliśmy zdjęcie naszego domowego króliczka – Milusia, który jest identycznego koloru jak ten z breloka. To z kolei wywołało śmiech wszystkich obecnych :-)
22.09.2023 r.
Geiser del Tatio – Tego dnia musieliśmy bardzo wcześnie wstać, gdyż gejzery w El Tatio najbardziej aktywne są tuż przed wschodem słońca. Oznaczało to dojazd na miejsce przed 7:30. Nie to było jednak największym problemem, lecz droga, która miała zająć nam półtorej godziny w ciemnościach. Wstaliśmy o 4:00 i po zjedzeniu śniadania, około 5:15 ruszyliśmy 80-kilometrową, szutrowo-piaszczystą szosą. Dotąd drogi na Atacamie były w miarę dobre. Łudziliśmy się, że i ta, z racji, że jest drogą numerowaną, nie będzie najgorsza.
Pierwsze parę kilometrów było rzeczywiście znośne. Potem zaczęło się robić wężej, a przede wszystkim nawierzchnia była w opłakanym stanie. Niezliczone dziury, muldy, mnóstwo piachu, ostre, górskie zakręty i egipskie ciemności. To połączenie spowodowało, że jazda, mimo, że z napędem na cztery koła, była jedną z najgorszych w życiu, a na pewno jedną z najbardziej męczących. Dojechaliśmy parę minut po 7:00, więc całkiem przyzwoicie i po zakupieniu biletów (15.000 CLP od osoby), mogliśmy wjechać na dymiące pole pełne gejzerów.
W Geiser del Tatio znajduje się ponad 60 gejzerów zlokalizowanych na wysokości 4.320 m n.p.m. Pole to jest trzecim co do wielkości skupiskiem gejzerów na świecie i największym poniżej równika. Wikipededia podaje wręcz, że znajduje się tu aż 8% wszystkich gejzerów na świecie. Słupy wytryskiwanej wody nie są może aż tak spektakularne, bo osiągają maksymalnie 10 m, a średnio tylko około metra, ale para im towarzysząca sięga naprawdę wysoko.
O świcie pole gejzerów wygląda zjawiskowo i nie przeszkadza nawet spory tłum turystów w większości dowiezionych tutaj busami z San Pedro. Tak naprawdę, to jedyne miejsce prócz głównej ulicy w San Pedro, gdzie widzieliśmy tylu turystów na raz. Zaletą atrakcji jest to, że można całkowicie swobodnie krążyć między gejzerami, a wadą jest niska temperatura wynosząca kilka stopni poniżej zera, choć skrajnie może tu być nawet -20°C.
Dodatkową atrakcją był wschód słońca, który w pewnym momencie trzymał w cieniu jeden sektor El Tatio i rozświetlał drugi, co było bardzo malownicze. Obserwowaliśmy, jak wraz z budzącym się dniem, aktywność gejzerów maleje. Po obejrzeniu lodowato zimnego sektora, przejechaliśmy do drugiego, w którym przed Covidem były baseny termalne. Aż żal było patrzeć na niszczejące termy. Zrobiło się cieplej, więc mogliśmy w pełnym słońcu spacerować wokół dymiących gejzerów.
Mirador Putana – Zjeżdżając w dół za dnia, mogliśmy ocenić jak zła była droga, którą musieliśmy jechać po ciemku :-) No cóż, w tę stronę było o tyle łatwiej, że dobrze widzieliśmy drogę, aczkolwiek z napędu 4×4 nie zrezygnowaliśmy… Po 25 kilometrach dojechaliśmy do bardzo malowniczego punktu widokowego Putana. Rozciągał się stąd widok na wiele wulkanów dookoła, w tym także aktywnie dymiących. Dodatkowo znajduje się tu ładny zbiornik wodny z liczny ptactwem, w tym dumnymi gęsiami andyjskimi.
Machuca – Kolejny przystanek zrobiliśmy w niewielkiej wsi z dwudziestoma domami i kościołem na wzgórzu. Usiedliśmy w jedynej jadłodajni, w której zjedliśmy Empanadas queso amarillo, czyli empanady z żółtym serem (2.500 CLP za szt.).
Grzejąc się na słońcu popijaliśmy kawę (1.000 CLP) i zajadaliśmy się przekąską. Chwilę później poszliśmy do górskiego kościółka, a może raczej kaplicy, której biel wyraźnie odcinała się od otoczenia. Niewielka świątynia jest naprawdę prowincjonalna. Wyposażona jest raptem w ołtarz i kilka odświętnie ubranych figurek, ale sprawia dość niezwykłe wrażenia jak dla nas Europejczyków.
Laguna Flamingos – Tylko kilka kilometrów poniżej wsi Machuca, tuż przy drodze, znajduje się niewielkie jeziorko pełne flamingów – Laguna Flamingos. Rezydują tu flamingi andyjskie oraz jaśniejsze od nich flamingi chilijskie. Widok jest spektakularny, a różowe, wielkie ptaki są niemal na wyciągnięcie ręki.
Valle Guatin – Kolejnym przystankiem był wspaniały Wąwóz Guatin, który jest szeroką szczeliną w skałach, porośniętą rachityczną, pustynną roślinnością oraz wielkimi kaktusami. Na dnie wąwozu płynie strumień, dzięki czemu jego koryto porastają bujne trawy. Zarówno wzdłuż ściany kanionu, jak i jego dnem, wiodą ścieżki spacerowe, które pozwalają z bliska przyjrzeć się egzotycznej roślinności.
Garganta del Diablo – Zjechaliśmy niemalże do San Pedro de Atacama, jednakże tuż przed miasteczkiem skręciliśmy w wąskie piaszczyste dróżki. Mieliśmy spore wątpliwości, czy trafimy do ostatniej atrakcji dnia, którą miał być wąwóz o jakże wymownej nazwie – Gardło Diabła, czyli Garganta del Diablo (wstęp 3.000 CLP od osoby). Wąwóz jest spektakularny, jego ściany sięgają kilkudziesięciu metrów, a do tego znajduje się tu niezliczona ilość meandrów, nawisów skalnych i małych tuneli. Wąwóz jest bardzo dobrze przygotowany do przejażdżek rowerami górskimi, choć trzeba uważać na niespodzianki, w postaci uskoku, przez który trzeba przenieść rower.
Niezwykły jest materiał, z którego zbudowane są ściany wąwozu. Trudno określić dokładnie z czego jest zrobiony, ale kolorem i strukturą przypomina wyschnięte błoto poprzecinane wstęgami z twardszego, jaśniejszego materiału. Całość wydaje się być labiryntem bez końca. Gdy już się wydaje, że dochodzi się do mety, okazuje się, że za kolejnym zakrętem, ścieżka prowadzi dalej. Trudno powiedzieć do jakiego momentu doszliśmy, ale po jakichś 45 minutach uznaliśmy, że trzeba wracać.
Iglesia de San Isidoro – Po wyjściu z diabelskiego gardła, pojechaliśmy dalej, do niewielkiej świątyni na końcu drogi. Jest to mały, biały kościółek p.w. Św. Izydora. Biała sylwetka z niewysoką dzwonnicą, na niewielkim wzniesieni, pokryta błotnym dachem, wyróżnia się wśród brunatnego otoczenia. Kościół posiada zaledwie jedno małe okienko, a to zapewne dlatego, aby wnętrze nie nagrzewało się od słońca. Ciekawe są także drzwi zrobione ze zdrewniałych łodyg wielkich kaktusów. Szkoda tylko, że nie dało się zajrzeć do środka…
San Pedro de Atacama – Wydawać by się mogło, że oddanie samochodu nie powinno nastręczać żadnych problemów. A jednak… Wszystkie drogi prowadzące do wypożyczalni okazały się być jednokierunkowe, ale nie w tę stronę, w którą potrzebowaliśmy lub deptakami zamkniętymi dla ruchu samochodowego. Zrobiliśmy dwa kółka próbując namierzyć przepisowy wjazd. W końcu poddaliśmy się i wjechaliśmy pod prąd. Okazało się, że przed nami jedzie inny samochód. Mało tego, kierowcy jadący przepisowo z przeciwka, dziękowali nam, że ustępowaliśmy im przejazdu… Kilka razy chowając się między zaparkowane samochody, dotarliśmy w końcu do celu. Pozostało tylko zdanie samochodu pod bardzo czujnym okiem pracowniczki, która sprawdziła kompletnie wszystko. Trochę baliśmy się o stan zawieszenia po pokonanych wertepach, ale ostatecznie wynik oględzin był pozytywny :-)
Teraz mogliśmy w spokoju udać się na zasłużony posiłek. Wróciliśmy do Restauracji La Casona, w której jedliśmy pierwszy obiad i zamówiliśmy kolejną zapiekankę. Tym razem był to Pastel de Jaiba z krabem i serem parmezan (13.900 CLP za porcję). Oryginalne i zarazem bardzo smaczne danie.
23.09.2023 r.
San Pedro de Atacama – Na Whatsappie dostaliśmy informację, że między 7:00 a 7:30 podjedzie po nas bus, który zawiezie nas do granicy z Boliwią. Punkt 7:00 pod nasz nocleg przyjechał samochód pełen turystów z ostatnimi dwoma miejscami. Kierowca powitał nas wesoło i zapakował bagaże. Zadowoleni powitaliśmy serdecznie wszystkich współpasażerów, zajęliśmy miejsca i już mieliśmy ruszać, gdy z naszej Casa Dorada wyszła dwójka innych turystów, która również chciała wsiąść do busa. Miejsc już nie było. Skonsternowany kierowca sprawdził nazwiska i dzięki temu okazało się, że to nie nasza wycieczka… Miny nam zrzedły, musieliśmy opuścić pojazd i czekać na właściwy transport. Całe szczęście, że wszystko od razu się wydało…
BOLIWIA
Granica chilijsko-boliwijska – Pół godziny później przyjechał właściwy bus, który zawiózł nas i trójkę innych turystów na granicę chilijsko-boliwijską. Wraz z nami jechała Niemka, która kończyła swój program wycieczki i wracała bezpośrednio do miasta Uyuni oraz para Brazylijczyków, która jak się później okazała, towarzyszyła nam podczas całej wycieczki po Boliwii. Po załatwieniu formalności po obu stronach granicy, zjedzeniu polowego śniadania w jakiejś szopie, zostaliśmy we czwórkę zapakowani do dużej i wygodnej terenówki Toyota Land Cruiser.
Ruszyliśmy wraz z naszym kierowcą-przewodnikiem Leonelem w kierunku Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa, czyli parku narodowego w boliwijskiej części Pustyni Atacama. Na granicy parku kupiliśmy bilety wstępu (150 bolivianos – Bs. od osoby na cztery doby) by wraz z Laurą i Bruno z São Paulo, którzy okazali się świetnymi kompanami podróży, wyruszyć piaszczystymi drogami w głąb pustyni. W zasadzie jechaliśmy bezdrożami, bo wytyczone kołami samochodów szlaki, trudno nazwać drogami. Aż trudno wyobrazić sobie, że można byłoby zapuścić się tutaj bez przewodnika, tym bardziej, że brak tu jakiegokolwiek zasięgu, oznaczeń dróg, a tym bardziej siedzib ludzkich.
Laguna Blanca – Pierwszym celem wycieczki była Laguna Blanca, czyli Białe Jezioro z mleczno-błękitną wodą, znajdujące się na wysokości 4.350 m n.p.m. Laguna jest zewsząd otoczona wulkanami, a jej kolor wziął się od niezwykle dużej ilości minerałów rozpuszczonych w wodzie. W Jeziorze tym żyją ptaki, w tym także flamingi chilijskie.
Laguna Verde – Druga laguna – Laguna Verde (Zielona) jest połączona wąskim przesmykiem z Laguną Białą. Jej zaskakujący kolor pochodzi od trujących minearałów, takich jak arsen i ołów, które spowodowały, że nie ma w niej życia. Jeziorko leży u stóp wielkiego wulkanu Licancabur, który dodaje mu malowniczości.
Desierto Salvador Dali – Dojechaliśmy do bajkowego fragmentu Pustyni Atacama, zwanego Pustynią Salvadora Dali. Miejsce to swą nazwę otrzymało dzięki temu, że przypomina surrealistyczne dzieła słynnego malarza. Rzeczywiście, okoliczne krajobrazy sprawiają wrażenie olbrzymiego dzieła twórcy, który chciał na płótnie ukazać wszelkie odcienie barw pustyni, od kremowego, przez żółcienie i pomarańcze, aż po czerwienie i brązy.
Termas de Polques – Przyszedł czas na relaks w niezwykłych basenach termalnych Termas de Polques (wstęp 6 Bs. od osoby), tuż przy Laguna Salada oraz wulkanie Polques. Na wysokości 4.394 m n.p.m. znajdują się dwa niewielkie baseny z wodą o temperaturze około 29ºC. Wydaje się to niezbyt dużo, ale zważywszy na to, że temperatura powietrza to zaledwie kilka stopni powyżej zera, to woda wydaje się całkiem gorąca, a na pewno super przyjemna. Niezwykłym atutem tego miejsca jest możliwość podglądania dzikiej przyrody podczas wylegiwania się w wodzie, w tym przede wszystkim pięknych flamingów i wikunii.
Mieliśmy godzinę na kąpiel, którą wykorzystaliśmy niemalże co do minuty :-) Potem poszliśmy na obiad w pobliskim hotelu. Dostaliśmy stek wołowy z warzywami gotowanymi i surówkami oraz purre ziemniaczane. Do tego oczywiście była woda i cola, a na deser banany z sosem czekoladowym. Obiad prosty, wołowina trochę jak podeszwa, ale w takim otoczeniu cała nasza czwórka spałaszowała posiłek z apetytem.
Sol de Mañana – Kolejną atrakcją na naszej trasie było pole wulkaniczne Sol de Mañana z niewielkimi gejzerami, fumarolami i bulgoczącymi, gorącymi błotami. Księżycowy krajobraz obfitował w niewielkie kratery, z których wydobywała się para, a wokół czuć było zapach siarki. Był to kolejny dowód na aktywność wulkaniczną w okolicy.
Laguna Colorada – Ostatnim punktem programu dnia była najbardziej spektakularna laguna, czyli Laguna Colorada. Jezioro to charakteryzuje niezwykłe połączenie kolorów – czerwieni, bieli i niebieskiego. Czerwony kolor nadają algi, biel to wyspy złożone z boraksu, a niebieski to niebo odbijające się w wodzie. Dodatkowo w jeziorze żyją tysiące przedstawicieli trzeciego gatunku flamingów, czyli flamingi krótkodziobe. Laguna znajduje się na wysokości 4.278 m n.p.m., więc wejście na wzniesienie znajdujące się nieco powyżej, nastręcza pewne trudności ze złapaniem oddechu… Za to z góry widok jest powalający. Idąc wzdłuż wzgórza nie można napatrzeć się surrealistycznemu widokowi. Z kolei po zejściu na dół, jeszcze lepiej widać flamingi, będące tym razem niemalże na wyciągnięcie ręki. Prócz tego gęsi, kaczki i drobniejsze ptactwo.
Villamar Mallcu – Dwie godziny zajęło nam dostanie się na nocleg w niewielkiej pustynnej wsi Villamar Mallcu, choć było do pokonania zaledwie 50 km. Po drodze Leonel sprawdzał stan samochodu, gdyż najwyraźniej coś mu nie pasowało… No cóż, na tym odcinku nie spotkaliśmy ani jednego innego auta, więc gdyby się coś stało, to zapewne mielibyśmy spory problem… Za to mogliśmy napawać się pustynną przyrodą podczas zachodzącego słońca. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy niezwykłe zwierzątko – wiskaczę, która rezydowała na niewysokiej skale.
Umęczeni trudami podróży dotarliśmy do celu, hotelu w Villamar. Trudno powiedzieć, czy określenie hotel to nie za dużo, ale w tak odległym od cywilizacji miejscu, trudno oczekiwać więcej. Surowy budynek z cegły dziurawki, wyglądający jakby nadal był w budowie (choć tak wyglądały wszystkie budynki we wsi), nie zachęcał do wejścia, a tym bardziej noclegu… Zaletą był dość duży i czysty pokój dwuosobowy. Wad było nieco więcej. Po pierwsze wspólne łazienki przypominające raczej kemping niż hotel, po drugie zimna woda pod prysznicem i brak ogrzewania w pokoju, a przecież za oknem temperatura osiągała niewiele więcej niż zero stopni, a po trzecie okropna pościel, którą stanowiło prześcieradło, a na nim kilka bardzo ciężkich, wełnianych koców.
Dostaliśmy kolację, która też była raczej zupełnie przeciętna. Zupa warzywno-ziemniaczana, makaron mający być zapewne spaghetti bolognese oraz ser kozi. Całe szczęście, że można było dokupić boliwijskie piwo (10 Bs. za 0,5 l), bo co tu robić w takim miejscu… Natomiast wystrój jadalni był bardzo klimatyczny. Nocka była też dość ciężka, bo koce były bardzo niesforne i ciągle zjeżdżały na wszystkie strony, do tego było naprawdę zimno, więc nawet wycieczka do toalety była wyzwaniem :-)
24.09.2023 r.
Villamar Mallcu – Śniadanie było na słodko – jogurt, owoce, sok pomarańczowy, dżem z tubki i tosty. Na szczęście do tego była kawa rozpuszczalna i wybór dziwnych herbat, oczywiście bez herbaty czarnej ;-) Ważne, że zaspokoiliśmy głód. Leonel powiedział nam, że mamy iść na spacer, bo spotkamy się przy szlabanie na końcu wsi. Spacer pozwolił nam przyjrzeć się warunkom życia w tak nieprzyjaznym miejscu.
Proste, ceglane domy, a przy nich inwentarz. Patrzyliśmy jak lama goni psy, po czym następuje zmiana i to psy gonią lamę. Ot lokalny folklor. Zdziwiliśmy się po dojściu do szlabanu zamykającego drogę do wsi, bo w budce przy nim siedziała kobieta z dzieckiem, która pobierała myto. Aż dziw bierze, że można pobierać opłatę za drogę, której w zasadzie nie ma :-D Dodać trzeba, że taka sytuacja zdarzyła się kilkukrotnie. Wydaje się, że to po prostu dodatkowy dochód lokalnej społeczności…
Valle de las Rocas – Dolina skał obfituje w niesamowite formacje z czerwonego kamienia. Zatrzymaliśmy się w trzech miejscach o charakterystycznych nazwach: Copa America, Camello i Italia Perdida. Copa America to grupa skał wśród których najbardziej wyróżnia się Copa America, czyli Puchar Ameryki przyznawany najlepszej drużynie futbolowej obu Ameryk. Zatrzymaliśmy się tu na parę chwil, wypatrując fantazyjnych skał i puszczając wodze wyobraźni.
Camello to po prostu wielbłąd. Prócz skały przypominającej dromadera zobaczyć tu można ścianę skał w oddali, góry, pustynię i kępy traw oraz krzewy.
Z kolei Italia Perdida, to znacznie większa grupa skał o dość niezwykłej tutaj nazwie, czyli Utracone Włochy. Mogliśmy chodzić wśród wysokich kamieni, które najwyraźniej komuś skojarzyły się z antycznymi ruinami Italii. Fascynujacy spacer, podczas którego co i raz spotykaliśmy Laurę i Bruno, którzy tak samo jak my krążyli wśród niezwykłych formacji. Była to oczywiście nie pierwsza i nie ostatnia okazja do zrobienia sobie wzajemnie zdjęć.
Laguna Vinto – Zatrzymaliśmy się przy Lagunie Vinto, w której żerowały flamingi, a w dali widać było pasące się lamy. Dodatkowo w krystalicznie czystej wodzie pływały niewielkie rybki. Gdy ruszyliśmy spod laguny, musieliśmy dość gwałtownie zahamować, gdyż drogę przecięły nam biegnące wikunie. Klimat niezwykły.
Laguna Negra – Dojechaliśmy do osady Catal, w której mieliśmy zjeść niedługo obiad. Leonel pokazał nam z daleka zabudowania restauracji, które były w iście boliwijskim stylu i przypominały raczej opuszczoną farmę na pustyni niż jadłodajnię :-) Najpierw jednak podjechaliśmy na parking, a Leonel poczęstował nas lizakami-kulkami, które choć smaczne, przy rozrzedzonym powietrzu na wysokości prawie 4.100 m n.p.m., utrudniały oddychanie, a zarazem marsz do Czarnej Laguny.
Ścieżka prowadziła miękką, mokrą trawą, która poprzecinana był wąskimi strumykami, pośród których pasły sie różnokolorowe lamy. Gdy doszliśmy do skał, pojawiły się kolejne zwierzątka, tym razem były to liczne tu wiskacze, które mogliśmy obserwować z odległości zaledwie kilku metrów, a nawet bliżej. Gdyby nie długi ogon, to można byłoby wziąć je za króliki, choć rzeczywiście pyszczek jest nieco inny i przypomina szynszylę.
Sama Laguna Negra jest rzeczywiście ciemnego koloru, choć oczywiście nie jest zupełnie czarna. Otaczają ją malownicze, mocno zerodowane skały w ciepłym brunatnym kolorze, a malowniczości zbiornikowi dodaje liczne ptactwo i trawy porastające brzegi. Leonel dał nam godzinkę czasu, żebyśmy mogli wypocząć w tym pięknym otoczeniu, a następnie wrócić samodzielnie do samochodu.
Restauracja mimo swojego wyglądu nie budzącego z zewnątrz zaufania, zaserwowała nam najlepszy posiłek w Boliwii. Dostaliśmy pyszną zapiekankę z ziemniaków – Pastel de Patatas z mięsem mielonym i warzywami. Do tego podano nam warzywa gotowane i surowe, ryż, tuńczyka, ser a’la feta i jabłka. Najedzeni, mogliśmy kontynuować zwiedzanie.
Wąwóz Anakondy – Pionowa skała kształtem przypominająca węża, wcina się w wąwóz, któremu nadano nazwę Wąwóz Anakondy. Skała stanowi dla turystów rodzaj pomostu, czy może platformy, z której przy odrobinie odwagi można spojrzeć w głąb kanionu. Ścieżka na sam koniec prowadzi rzeczywiście dość eksponowanym i urwistym szlakiem, więc nie każdy zdecydował się wejść na skałę. My doszliśmy do samego końca, bo przecież bywaliśmy na znacznie trudniejszych i przepaścistych szlakach. Warto tu jednak wejść, bo widoki na Wąwóz Anakondy robią duże wrażenie.
Julaca – W drodze do miejscowości Julaca zatrzymaliśmy się na dość wysoko położonym punkcie widokowym, z którego widać było rozległą okolicę, a potem zjechaliśmy do właściwej osady. Dawniej mógł to być całkiem duży ośrodek ze stacją kolejową na trasie łączącej Boliwię z Chile, ale dziś jest to raczej senna, niewielka baza dla turystów, licząca w 2012 r. tylko 66 mieszkańców. Przejeżdżający mogą liczyć na zakupy w dwóch niewielkich sklepikach, kawę oraz niezwykłe drinki. Otóż w Julace serwowane jest mojito boliviano (25 Bs. za szklankę). Nie mogliśmy nie spróbować tego specyfiku, który składa się z liści koki zamiast mięty, pisco, rumu, soku z limonki i sprit’a. Drink jakżeż oryginalny i do tego po prostu smaczny.
W Julace spotkaliśmy wycieczkę Polaków, która przyjechała tu w niedużej grupce dwoma terenówkami po sześć osób w każdej. Grupa wyglądała jakby była tu za karę. Zblazowani krajanie, niezbyt dobrze czuli się w dość siermiężnych warunkach, które zastali na boliwijskiej pustyni. No cóż, współczuliśmy im braku radości z podróżowania…
Salar de Uyuni – Mieliśmy już jechać do hotelu na nocleg, ale nasza czwórka uzgodniła z Leonelem, że woli obejrzeć zachód słońca na solnisku Uyuni niż zrywać się bladym świtem, żeby zobaczyć wschód słońca. Wjechaliśmy na gigantyczną białą, solną pustynię, która wyglądała jak bezkresna połać śniegu. Dojechaliśmy do miejsca, w którym przygotowywane są solne cegły wykorzystywane w okolicznym budownictwie, o czym przekonaliśmy się chwilę później.
W czasie, gdy zachwycaliśmy się niezwykłą solną płaszczyzną i górami w gasnącym powoli świetle słońca, Leonel na bryłach soli zaaranżował stolik, przygotował wino, chipsy i krakersy. Popijając boliwijskie wino, patrzyliśmy jak słońce powoli chowa się za górami, a sól przybiera coraz to inną barwę. Trudno to dokładnie opisać, ale wrażenia są naprawdę spektakularne. Po wypiciu pierwszej szklaneczki wina w butelce została jeszcze druga połowa trunku. Pierwsi zaproponowaliśmy rozlanie drugiej połowy wina dodając do tego iście polski komentarz, że należy wypić “na drugą nóżkę”. A po co wypić “na druga nóżkę”, ano żeby nie chodzić kulawo ;-) Nasze powiedzenie bardzo spodobało się Laurze i Bruno, którzy zapewne rozpropagują je w Brazylii… :-D
Lipez – Gdy słonce zaszło, pojechaliśmy na nocleg w niezwykłym Hotel De Sal Nuevo Amanecer. Jak sama nazwa wskazuje, hotel zbudowany został z soli, a konkretnie z solnych bloków, których sposób wydobywania widzieliśmy parę chwil wcześniej. Nasz wygodny i całkiem luksusowy pokój, cały zbudowany był z soli. Solne były ściany, łóżko, a nawet stoliki nocne, a podłoga wysypana drobnymi bryłkami soli. Przywitał nas sympatyczny właściciel, który pochwalił się, że w hotelu jest ciepła woda. Ku naszemu zaskoczeniu ciepła woda wystarczyła tylko dla jednej osoby… Gdy szliśmy na kolację, nie omieszkaliśmy wspomnieć o tym właścicielowi, któremu zrobiło się wstyd, bo okazało się, że skończył się gaz w butli zasilającej piec ogrzewający wodę…
W ramach przeprosin do kolacji dostaliśmy dodatkową butelkę wina. Na posiłek składał się kurczak z frytkami i zupa warzywna. Po dniu wrażeń zjedliśmy kolację z apetytem, a potem długo siedzieliśmy z naszymi towarzyszami podróży miło gawędząc. Tak duża odmienność kultur pozwalała na fajną wymianę doświadczeń i wrażeń, mimo sporej różnicy wieku…
25.09.2023 r.
Salar de Uyuni – Śniadanie było bardzo skromne, ponieważ dostaliśmy tylko to, co było przewidziane na posiłek bezpośrednio po wschodzie słońca, który mieliśmy zjeść na Solnisku Uyuni. Za to dobrze się wyspaliśmy. Trudno się dziwić, skoro spaliśmy w “jaskini solnej” :-) Wyruszyliśmy na Salar de Uyuni, czyli największe solnisko na świecie, które zajmuje obszar 10.482 km² i powstało przez parowanie wielkiego, słonego, prehistorycznego jeziora. Obecnie olbrzymia słona pustynia na wysokości 3.663 m n.p.m. ma 130-metrową warstwę soli, której objętość szacuje się na 10 miliardów ton. Super płaski, biały jak śnieg teren sprzyja wyścigom samochodowym, z których najbardziej znanym jest rajd Dakar.
Isla Incahuasi – Na terenie solniska znajduje się kilka wysp, z których najbardziej znaną jest Isla Incahuasi, czyli Dom Inków (wstęp 15 Bs. za osobę). Niezwykła wyspa wyrastająca z białej powierzchni pustyni, zbudowana jest ze skamielin do złudzenia przypominających koralowce, na których rosną gigantyczne kaktusy. Rośliny osiągają nawet ponad 10 m, a zważywszy, że 1 cm = 1 rok, ich wiek szacowany jest na ponad 1.000 lat! Mieliśmy dużo szczęścia, bo na wyspie byliśmy tylko we czwórkę, więc cały rezerwat mieliśmy wyłącznie dla siebie.
Na wyspie wytyczony jest okrężny szlak wijący się wśród skał, tuż przy wielkich roślinach. Żyją tu bardzo piękne żółto-czarne ptaki – chruściaki czarnogłowe, które siadają na kaktusach, nie robiąc sobie nic z ostrych kolców. Wśród skał znajdują się także niewielkie jaskinie, ale największy efekt robią widoki na bezkresną biel Salar de Uyuni.
Spędziliśmy na tej niesamowitej wyspie godzinę, po czym przejechaliśmy na zupełnie dziewiczy fragment pustyni solnej, gdzie nasz przewodnik Leonel postanowił wykonać nam sesję filmowo-zdjęciową. Jak widać, jego ulubionym zajęciem jest zabawa perspektywą. Przy użyciu telefonu i paru gadgetów wyszły zabawne zdjęcia oraz filmiki. Do tego zrobił nam ciekawe ujęcie, gdy wykonał cztery kółka wokół naszej czwórki stojącej w czterech różnych pozach.
Colchani – Niedaleko wioski Colchani, która ulokowana jest na brzegu solniska, znajduje się ciekawe miejsce upamiętniające rajd Dakar. Jest tu Plaza de las Banderas Uyuni, czyli plac flag narodowych uczestników rajdu, przy których nie sposób, nie zrobić sobie zdjęcia. Niestety nie znaleźliśmy polskiej flagi, więc skorzystaliśmy z fragmentu flagi chilijskiej, która po zakryciu około 1/3 wygląda jak nasza flaga :-) Obok znajduje się duży solny hotel z niewielkim muzeum w środku i figurami wielkich flamingów na zewnątrz. Kawałek dalej jest okazały monument, przedstawiający logo Rajdu Dakar.
To były nasze ostatnie chwile na solnej pustyni, bo nieco później zjechaliśmy do wsi Colchani, która jest jednym, wielkim targowiskiem z pamiątkami. Są tu najróżniejsze souveniry z soli, boliwijskie rękodzieło, przyprawy na bazie soli z Uyuniu i sporo innych różności. Można tu kupi nawet takie specjały jak piwo z koką, czy też zrobione z kaktusa. W zasadzie to jedyne miejsce podczas naszego pobytu w Boliwii, w którym można było kupić pamiątki, bo reszta miejsc to praktycznie bezludzia.
Uyuni – Leonel zawiózł nas na lunch i chwilę odpoczynku w niewielkim hoteliku na obrzeżach miasta Uyuni. Obiad był dość zwyczajny, ale wyróżniał się komosą ryżową (quinoa) podaną do bitek wołowych wraz z ryżem, smażonymi bananami, opiekanymi ziemniakami i warzywami. Pozostała nam ostatnia atrakcja w Boliwii, czyli Cmentarzysko Lokomotyw (Cementerio de Trenes). Jest to ciekawe miejsce, w którym na dwóch zapomnianych przez los torach, pozostawiono co najmniej kilkanaście rdzewiejących parowozów.
Dostęp do nich jest zupełnie swobodny, choć w wielu wypadkach wymaga sprawności fizycznej. Widok jest surrealistyczny, bo lokomotywy stoją tu nie wiadomo jak długo, a do tego w zasadzie pośrodku pustyni. Tuż obok jakiś artysta wystawił dzieła zrobione ze złomu. Są tu zarówno zwierzęta, jak i postaci z filmów science-fiction. Widok niezwykły, szczególnie patrząc na lokomotywy w tle.
Villamar Mallcu – Wróciliśmy do naszej jadłodajni. Pożegnaliśmy się z Leonelem, który wracał do domu po kilu turach wycieczek, a my czekaliśmy na kierowcę, który zabierze nas do Villamar, a o poranku na granicę boliwijsko-chilijską. Podróż na nocleg trwała 3 h, podczas której raz się zatrzymaliśmy w górniczym miasteczku San Cristóbal de Lípez. Był to ostatni przejaw cywilizacji przed wioską Villamar Mallcu. W hotelu dostaliśmy nieco lepszy pokój na pierwszym piętrze, gdzie do dyspozycji były dwie łazienki i co ważne, tym razem była ciepła woda :-)
Na kolację znowu dostaliśmy zupę warzywną, która być może miała być grzybową, ale niewiele różniła się od tej sprzed dwóch dni… Do tego była chorillana z mięsem wołowym, frytkami, gotowanym jajkiem, papryką, cebulą i parówkami. Po kolacji posiedzieliśmy jeszcze parę chwil popijając egzotyczne piwa zakupione w Colchani. Pozostała nam tylko noc pod “wspaniałą” pościelą i powrót do Chile.
26.09.2023 r.
Powrót do San Pedro de Atacama – Wstaliśmy bardzo wcześnie rano, bo o piątej ruszaliśmy w dalszą drogę. Po około 2 h zatrzymaliśmy się na chwilę w Termas de Polques, gdzie kierowca zostawił obiad dla kolejnej grupy turystów, a nas po godzinie dowiózł na granicę. Zjedliśmy polowe śniadanie w tej samej szopie co pierwszego dnia, załatwiliśmy formalności po stronie boliwijskiej i busem ruszyliśmy do San Pedro. Tym razem przekroczenie granicy chilijskiej nie było już tak proste. Musieliśmy wypełnić deklaracje celne, gdzie oświadczyliśmy, że nie przewozimy wyrobów pochodzenia roślinnego, zwierzęcego oraz z drewna. Troszkę byliśmy zaskoczeni, zwłaszcza, że w walizce mieliśmy drewnianą figurkę moai z Wyspy Wielkanocnej.
Na granicy czekała nas kontrola zbliżona do lotniskowej. Po pierwsze musieliśmy przejść przez kontrolę paszportową, prześwietlić bagaż podręczny, a potem także walizki. Tak jak się spodziewaliśmy, celnika zainteresowała nasza rzeźba… Musieliśmy otworzyć bagaż. Na szczęście trafiliśmy na bardzo sympatycznego celnika, który nie robił nam problemów. W końcu moai to nie kontrabanda z Boliwii, lecz towar kupiony w Chile :-) Tu musimy dodać, że miła, uśmiechnięta obsługa na granicy, czy też na lotnisku, to standard w Chile.
CHILE
San Pedro de Atacama – Po przekroczeniu granicy nie było już daleko do San Pedro. Dowieziono nas z powrotem do Casa Dorada około 12:00. Transport na lotnisko w Calamie mieliśmy dopiero po 16:00, więc chętnie pozbylibyśmy się na te cztery godziny bagażu. Tak się szczęśliwie stało, że do Casa Dorada wraz znami dowieziono dwoje innych turystów, postanowiliśmy więc poprosić przemiłą właścicielkę o przechowanie walizek. Nie dość, że ucieszyła się na nasz widok, to udostępniła pusty pokój, w którym mogliśmy się przebrać i zostawić zbędne bagaże.
Poszliśmy na Caracoles na obiad w restauracji Casa Piedra, w której jedliśmy pierwszy posiłek na Pustyni Atacama. Na pierwsze danie wzięliśmy zupę z soczewicy – Crema de Lentejes, która przypominała nieco grochówkę ze skawarkami z boczku i grzankami, a na drugie zjedliśmy Tabla Mixta, na którą składało się mięso, sery i owoce. Spacerując po San Pedro, wstąpiliśmy jeszcze na popularnego w Chile drinka Ramazzotti na bazie włoskiego likieru o tej samej nazwie.
Niemalże punktualnie podjechał po nas Tranfer Pampa, który zawiózł nas na lotnisko w Calamie, gdzie poszliśmy jeszcze szybko na hamburgera z frytkami i piwem. Lecieliśmy do Santiago tanimi chilijskimi liniami Sky o 20:17 (lot nr H2 253) i już o 22:22 wylądowaliśmy w stolicy. Zamówioną wcześniej taksówką pojechaliśmy do znanego nam już Hotel Voila Londres. Od taksówkarza dostaliśmy wizytówkę, która przydała się na koniec wyjazdu.
27.09.2023 r.
Santa Rita – Byliśmy szczęśliwi, bo wyspaliśmy się bardzo dobrze i po śniadaniu wyruszyliśmy do Winiarni Santa Rita na obrzeżach Santiago. Bilety mieliśmy już zakupione w Polsce przez Internet na godzinę 10:00 (20.000 CLP od osoby) i postanowiliśmy skorzystać ze wskazówek na stronie winiarni, jak się do niej dostać. Mogliśmy dojechać do stacji Los Heroes metrem, my jednak wybraliśmy wariant pieszego spaceru około 20 minut. Znajduje się tu coś w rodzaju postoju numerowanych taksówek colectivo, czyli współdzielonych o określonej z góry trasie. Stało już tam colctivo nr 5010, które od razu ruszyło do celu (20.000 CLP za kurs – kwota, która jest dzielona między pasażerów). Po drodze ustaliliśmy, że po wizycie w winiarni możemy zadzwonić na odpowiedni numer, aby zamówić taksówkę powrotną. Przejazd 38 km trwa około pół godziny.
Na wycieczce o 10:00 byliśmy tylko my, więc tak naprawdę mieliśmy prywatnego przewodnika i to mówiącego po angielsku. Zaprowadził nas do winnicy, w której opowiedział o historii winiarni Santa Rita i szczepach winorośli uprawianych w Chile. Viña Santa Rita została założona w 1880 r. przez wybitnego, ówczesnego biznesmena, który z Francji sprowadził pierwsze rośliny. Dziś firma produkuje 144 mln butelek wina, które jest sprzedawane w 70 krajach na świecie, w tym także oczywiście w Polsce.
Produkcja odbywa się przez całą dobę, siedem dni w tygodniu, a wino butelkowane jest na trzech nowoczesnych liniach, które także mogliśmy obejrzeć. Prócz tego zobaczyliśmy ogromne kadzie i piwnice z mnóstwem beczek. Weszliśmy też do najstarszego budynku, który kryje magazyn najzacniejszych roczników – „Bodega de los 120 Patriotas”, a także pomieszczenia, w których na zakończenie wycieczki degustuje się różne gatunki wina. Piwnica 120 Patriotów związana jest z historią jedenj z właścicielek posiadłości, która na początku XIX wieku ukryła 120 uciekinierów po przegranej bitwie. Dziś Vino 120 to najpopularniejsza marka Santa Rita.
My mieliśmy okazję spróbować pięciu win ze 100 marek produkowanych tu alkoholi (prócz wina, Santa Rita wytwarza także likiery i pisco). Degustacja, to w zasadzie jeden wielki rytuał. Po nalaniu wina do kieliszka najpierw sprawdza się jego kolor, potem okrężnymi ruchami miesza się wino w kieliszku i wącha, następnie płucze się usta oceniając pierwsze wrażenia smakowe. Teraz prawdziwy degustator powinien wypluć napój, ale nie będąc wytrawnymi smakoszami, żal było nie połknąć pysznego trunku :-) Ostatnim etapem jest raczenie się małymi łykami wina. Nasz przewodnik bardzo barwnie i ciekawie opowiadał o każdym degustowanym winie, smakowanie było tak naprawdę małą przygodą. Zgłodnieliśmy, więc w barze na terenie winiarni postanowiliśmy zjeść empanady de queso (z serem za 2.990 CLP za sztukę), a do tego wypić kawę. Po posiłku zwiedziliśmy małe muzeum sztuki prekolumbijskiej. Na colectivo 5010 nie czekaliśmy zbyt długo, bo zaledwie 15 minut od momentu zadzwonienia do miłego taksówkarza.
Santiago – Wróciliśmy na stację metra Los Heroes, skąd przejechaliśmy podziemną kolejką (linia czerwona) na przystanek Baquedano skąd wyruszyliśmy ulicą Pio Nono w kierunku wzgórza Cerro San Cristobal. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w Restaurant Venezia, gdzie zjedliśmy Pastel de Choclo i Ceviche Mixto, pijąc do tego lemoniadę i piwo (cały obiad dla dwojga z napiwkiem 10% – 36.080 CLP).
Najważniejszym punktem drugiej części dnia było wzgórze z charakterystyczną figurą Matki Boskiej na szczycie, będące zarazem parkiem miejskim. Do góry wjechaliśmy zabytkową kolejką zębatą (7.500 CLP za dwie osoby + 829 CLP za płatność kartą kredytową – przejazd w dwie strony), która powoli wjeżdżała około 300 m powyżej Santiago. Idąc do figury Dziewicy Maryi mogliśmy obserwować wielką aglomerację Santiago i okoliczne góry pokryte śniegiem. W panoramie miasta najciekawiej prezentował się najwyższy budynek Ameryki Południowej – Sky Costanera, którego 300-metrowa sylwetka góruje nad innymi zabudowaniami. 14-metrowa Matka Boska stoi na ponad 8-metrowym postumencie kryjącym we wnętrzu kaplicę. Całe sanktuarium składa się też z ciekawego kościoła oraz amfiteatru, w którym odprawiane są msze polowe.
W dalszej części wzgórza znajdują się różne atrakcje, takie jak baseny, ogrody, obserwatorium astronomiczne, czy też miradory. Niestety większość terenu jest mocno zaniedbana, a to zapewne przez bardzo późno zakończoną w Chile pandemię COVID. Wzgórze San Cristobal jest rozległe, więc poszczególne punkty połączone są liniami autobusowymi, na które nie tak łatwo kupić bilety, a także kursuje tam gondolowa kolejka linowa. Kolorowe wagoniki wyglądają niezwykle malowniczo na tle gór i miasta.
Po dość długim spacerze, zjechaliśmy tą samą kolejka zębatą i pieszo poszliśmy do hotelu. Tu spotkała nas niespodzianka w postaci informacji na Whatsappie o wycieczce do Kanionu Maipo, którą mieliśmy zarezerwowaną na następny dzień. Po raz pierwszy i prawdopodobnie ostatni skorzystaliśmy z usługi Viator będącej częścią popularnego portalu turystycznego Tripadvisor, gdzie zabukowaliśmy wycieczkę obejmującą zwiedzanie kilku miejsc w Cajon del Maipo, a przede wszystkim trzygodzinną wizytę w basenach termalnych.
Napisano nam, że baseny są chwilowo zamknięte, więc zamiast wykupionej wycieczki, zaproponowano nam inną trasę w tym samym kanionie. Dostaliśmy zaledwie godzinę czasu na decyzję, a jedocześnie trudno było znaleźć program zmienionej wycieczki. Była prawie 19:00, więc nie mieliśmy lepszego pomysłu, jak skorzystać z oferty.
28.09.2023 r.
Cajon del Maipo – Z hotelu mieliśmy wyruszyć o 6:00, więc śniadanie zamówiliśmy na 5:30. Rano przeczytaliśmy wiadomość wysłaną w nocy, że zmieniono nam godzinę wyjazdu na wcześniejszą o pół godziny. Tu koniecznie trzeba wspomnieć o uprzejmości hotelowej obsługi, która naprędce przygotowała nam posiłek na 5:15. Trudno sobie wyobrazić taką elastyczność gdzie indziej, ale jest ona charakterystyczna dla krajów Ameryki Łacińskiej.
Od samego rana byliśmy już poirytowani, ale oliwy do ognia dolał nasz kierowca-przewodnik, który podczas jazdy do wąwozu rzeki Maipo, po zebraniu wszystkich uczestników, poinformował, że główną atrakcją dnia, będzie trekking po śniegu. Teraz już wiemy, że specjalnie demonizował skalę trudności spaceru, żeby wszyscy uczestnicy wypożyczyli sprzęt do zimowych wędrówek. Zatrzymaliśmy się przy wypożyczalni kurtek zimowych, ciepłych butów, kijków, rękawiczek i gogli, które miały nas zabezpieczać przed mega trudnymi warunkami na szlaku.
My mieliśmy całkiem niezłe sportowe buty trekkingowe oraz ciepłe kurtki z polarem, a do tego czapki, więc nie daliśmy zarobić wypożyczalni. Przy okazji podnieśliśmy bunt, że nie takiej wycieczki oczekiwaliśmy. W końcu baseny termalne, to trochę co innego niż trekking po śniegu w górach ;-) Kierowca przyznał się, że jest to troszkę oszustwo, gdyż baseny są zamknięte od dawna, a on jest tylko wynajętym przewodnikiem z firmy transportowej i nie ma pojęcia dlaczego turystom proponowana jest taka alternatywa. Do tego co dzień musi wysłuchiwać pretensji niezadowolonych turystów.
Próby dodzwonienia się do biura, które organizuje wycieczki dla Viatora spełzły na niczym, więc chcąc nie chcąc pojechaliśmy dalej. Pierwszym przystankiem był punkt widokowy na wspaniałe, ośnieżone szczyty Andów, osiągające ponad 4.000 m n.p.m. Krótko po tym bus zatrzymał się dość gwałtownie, a kierowca wysiadł, aby ocenić sytuację. W głośnikach słyszeliśmy jego konsternację, gdy oglądał efekt lawiny, która zeszła wprost na drogę. Po powrocie do auta, kazał nam się modlić i brawurowo ruszył brzegiem przepaści, omijając zalegający śnieg i kamienie.
Gdy przejechaliśmy, odetchnęliśmy z ulgą. Na szczęście dalej nie było kolejnych niespodzianek. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że czeka nas spacer po szerokiej, płaskiej ścieżce, na której owszem jest śnieg, ale nie ma żadnego zagrożenia. Było rzeczywiście zimno, ale idąc, nie było to tak dotkliwe. Po około pół godzinie, dotarliśmy nad sztuczny zbiornik Embalse del Yeso. Jest on malowniczo położony wśród szczytów gór na wysokości 2.568 m n.p.m., ma objętość około 250 mln m³ i zaopatruje w wodę pitną niemalże całą stolicę Chile – Santiago.
Wróciliśmy do busa i zaczęliśmy zawracać. Po drodze zjechaliśmy w boczną szosę do wodospadu Cascada las Melosas. Nie jest to zbyt imponująca kaskada, ale za to otoczona skałami, na których rosną okazałe kaktusy. Kolejnym punktem był obiad w turystycznym bistro, które serwowało typowe menu dla wycieczek – jak zwykle w takich miejscach, ani szczególnie dobre, ani szczególnie złe ;-) Po posiłku pojechaliśmy do ciekawego Domu Czekolady, w którym można kupić rozmaite czekoladowe słodycze, napić się gorącej czekolady oraz pospacerować wśród fantazyjnych drewnianych budynków. Casa de Chocolate mieści się w bajkowym domu wśród bujnej zieleni, a do tego nawet toalety wyglądają nietuzinkowo, kolorowo i magicznie :-)
Dojechaliśmy do wypożyczalni zimowych ciuchów, gdyż tu zaplanowano ostatni punkt programu, czyli piknik. Na piknik składała się lampka wina, do której zaserwowano salami, ser, krakersy z sosem śmietanowo-serwym i owoce. Najważniejszym punktem programu była nagroda dla najlepszej uczestniczki wycieczki, czyli tak naprawdę dla najbardziej awanturującej się osoby, czyli Moniki :-D No cóż… Trzeba walczyć o swoje, a wino było całkiem przednie ;-)
Santiago – Powrót do miasta był bardzo uciążliwy, bo niemiłosiernie długo jechaliśmy zatłoczonymi ulicami Santiago. Musieliśmy rozwieźć innych uczestników imprezy, którzy wysiedli wcześniej niż my. W końcu dojechaliśmy do Barrio Paris-Londres i wysiedliśmy pod naszym hotelem. Podsumowując wycieczkę, to była całkiem znośna, a jej główną zaletą były piękne widoki na ośnieżone góry, tak odmienne od tego co widzieliśmy wcześniej w Chile i Boliwii. Było to dość oryginalne dopełnienie krajobrazów, które zobaczyliśmy podczas tej podróży. Po powrocie zapragnęliśmy czegoś słodkiego. Wybraliśmy się na główny deptak Santiago, gdzie w niewielkim lokalu zamówiliśmy sok z czerymoi oraz pyszne ciasta tortowe.
29.09.2023 r.
Santiago – Pozostało nam ostatnie przedpołudnie w Ameryce Południowej. Od samego początku pobytu w Santiago mieliśmy ochotę wjechać na najwyższy budynek Sky Costanera, więc czas było zrealizować ten pomysł. Pojechaliśmy czerwoną linią metra do stacji Tobalaba, położonej kilkaset metrów od centrum handlowego Costanera Center, którego głównym budynkiem jest wieża Sky Costanera. Budynek na 61 piętrze posiada taras widokowy, z którego widać niczym z lotu ptaka panoramę stolicy Chile, wzgórza, które są miejskimi parkami oraz wysokie, ośnieżone Andy. Na ostatnim, 62 piętrze mieści się lokal Sky 300 Bar & Coffee, w którym nie odmówiliśmy sobie wypicia porannego cappuccino z widokiem na miasto.
Po zjechaniu mega szybką windą na dół, poszliśmy do dużego Parque Bicentenario. Z góry wydawało się, że jest on niemalże koło centrum handlowego, gdy w rzeczywistości musieliśmy przejść ponad 1,5 km. Sam park to nowoczesny teren zielony z różnymi urządzeniami i placami zabaw dla dzieci oraz dorosłych. Wróciliśmy do głównej części miasta, by na koniec zjeść bardzo popularnego w Chile hot-doga, zwanego tutaj completo. Wybraliśmy “wypasioną” wersję, czyli completo italiano, nazwane tak od trzech kolorów dodatków, które odzwierciedlają barwy włoskiej flagi. Na parówce ułożone są kolejno: pokrojone w kostkę czerwone pomidory, na to zielona pasta z awokado, a na wierzchu biały majonez. Jest to naprawdę pyszna i tania przekąska.
Na 13:00 umówieni byliśmy z taksówkarzem, którego zamówiliśmy przez Whatsappa. Odebraliśmy przechowane w hotelu bagaże i bardzo szybko dojechaliśmy na lotnisko. O 17:00 mieliśmy wylot do Bogoty liniami LATAM (lot nr LA576), by po 6 godzinach i 10 minutach dolecieć do stolicy Kolumbii. Nie musieliśmy się zbytnio speszyć, bo lot do Europy mieliśmy za kolejne dwie i pół godziny. O 23:41 wylecieliśmy samolotem Lufthansy do Frankfurtu nad Menem (lot nr LH543). Była to bardzo długa, bo 11-godzinna podróż, podczas której straciliśmy kolejne 7 godzin z powodu zmiany strefy czasowej. Na szczęście większość lotu przespaliśmy, a jedynie dziwne było, że w Niemczech wylądowaliśmy dość późnym popołudniem o 17:40.
30.09.2023 r.
Teraz musieliśmy bardzo szybko przejść kontrolę paszportową i bezpieczeństwa, a potem dostać się na właściwy gate, przy którym stał już samolot Lufthansy do Berlina (lot nr LH198). Na całą operację mieliśmy zaledwie 50 minut, więc dreszczyk emocji towarzyszył nam do momentu, gdy dotarliśmy na gate-a. Do Berlina wylecieliśmy o 18:45. Był to krótki, zaledwie godzinny lot. Na miejscu bardzo szybko odebraliśmy bagaże, dojechaliśmy busem na parking i mogliśmy wracać do domu.