08.09.2022 – 19.09.2022
Skrócony plan podróży
Informacje praktyczne
OPIS PODRÓŻY
08.09.2022 r.
Jedynymi liniami lotniczymi oferującymi loty bezpośrednie do Jordanii jest Rayanair i dlatego naszą kolejną podróż rozpoczęliśmy w Modlinie. Lot był bardzo wcześnie rano, bo o 6:10, więc postanowiliśmy spędzić noc w niewielkim hotelu Usługi Hotelowe Modlin Airport w Nowym Dworze Mazowieckim. Miły właściciel poinformował nas o godzinach zamknięcia przejazdu kolejowego, bo co ważne, obiekt znajduje się za torami. Trasa kolejowa jest ruchliwa, więc można na kilkanaście minut utknąć na przejeździe. Podał nam też informację, że na lotnisku wystarczy być półtorej godziny przed odlotem, ale jak się okazało następnego dnia, nie była to prawda…
09.09.2022 r.
Mając przyzwyczajenie z innych lotnisk, postanowiliśmy być jak zwykle około dwie godziny przed odlotem. Zostawiliśmy samochód na sympatycznym Parkingu Modlin Bastion, skąd dotarliśmy na lotnisko około 4:00. Stanęliśmy w naprawdę długiej kolejce do nadania bagażu i z niepokojem spoglądaliśmy na zegarki. W tym samym czasie odlatywało kilka samolotów, a do dyspozycji było tylko parę stanowisk Ryanair. Obsługa była bardzo sprawna, a i tak kolejka skracała się bardzo powoli. Stojąc w rządku słyszeliśmy komunikaty, że należy ustawić się już w drugiej kolejce. W końcu nadaliśmy bagaż i stanęliśmy w ogromnym ogonku do kontroli bezpieczeństwa. Tu wcale nie szło tak szybko, bo obsługa była bardzo skrupulatna, a czas leciał… Nas czekała jeszcze trzecia kolejka, bo lecieliśmy poza Schengen. Na szczęście kontrola paszportowa obejmowała tylko pasażerów z dwóch samolotów… Ostatecznie na bramce do wejścia do samolotu zjawiliśmy się na last call, a dokładnie, trzy minuty przed zamknięciem gate-a… Taka sytuacja jeszcze nam się nie przydarzyła. Ufff… Wsiedliśmy do Boeinga 737 Max (lot nr FR3135), który jest bardzo nowoczesną i wygodną jak na standardy tanich linii maszyną.
Po przylocie wymieniliśmy dolary na jordańskie dinary (oznaczenie międzynarodowe JOD, oznaczenie miejscowe JD) oraz kupiliśmy lokalną kartę SIM, żeby korzystać z nawigacji w telefonie (30 dni ważności, 15GB Internetu, 50 minut rozmowy do Polski – 29,25 JOD). Wyszliśmy do strefy, w której miejscowi czekają na swoich gości. Szukaliśmy przedstawiciela wypożyczalni, który miał oczekiwać na nas z kartką z nazwiskiem. Wypatrywaliśmy go na próżno. Tu po raz pierwszy spotkaliśmy się z niezwykłą życzliwością Jordańczyków, którzy z własnej inicjatywy zadzwonili do wypożyczalni i przekazali nam informację, że za kilkanaście minut ktoś po nas przyjedzie.
Sympatyczny pracownik lokalnej wypożyczalni Arena przyjechał po nas naszym przyszłym samochodem – Reanult Sandero, które w Polsce byłoby Dacią. Po raz pierwszy zdarzyło nam się, że nie zabraliśmy karty kredytowej, za pomocą której zarezerwowaliśmy auto. Może to trochę dziwne przy naszym doświadczeniu, ale każdemu może się przydarzyć, a poza tym, w Polsce ciągle używamy Google Pay, do którego mamy podpiętą tę kartę. Niestety karta w telefonie nie wystarczyła, na szczęście szef wypożyczalni znalazł rozwiązanie. W ten sposób Monika mimo, że nie ma prawa jazdy, formalnie została drugim kierowcą i mogła zapłacić własną kartą za wypożyczenie samochodu. Kosztowało nas to 35 JOD, czyli około 200 zł. No cóż typowe “gapowe”…
Madaba – Z wypożyczalni mieliśmy niecałe 20 km do naszego pierwszego hotelu w Jordanii. Jadąc, byliśmy bardzo zaskoczeni, że po drodze nie było niczego innego niż pustynia… W Madabie okazało się, że Google Maps postanowił nas uparcie przeprowadzić przez pieszy deptak. No cóż, zostawiliśmy samochód na pierwszym możliwym miejscu parkingowym i zabrawszy walizki, poszliśmy pieszo kilkaset metrów do hotelu. Moab Land Hotel to mały obiekt ulokowany w samym centrum Madaby, w urokliwej starej kamienicy. Nie jest to nocleg najwyższych lotów, ale niedrogi, czysty, z doskonałą lokalizacją, bardzo dobrym śniadaniem i sympatyczną obsługą.
Byliśmy bardzo głodni, więc zaczęliśmy od obiadu w Fokar&Bhar restrant, czyli w lokalu, który polecono nam w hotelu. Był to strzał w dziesiątkę, bo jedzenie bardzo dobre, lokalne, a rachunek nie zwalił z nóg. Zamówiliśmy koftę w sosie sezamowym (6 JOD), koftę w sosie pomidorowym (6 JOD) oraz niezwykłą lemoniadę z limonek i mięty z kruszonym lodem (3 JOD za dużą szklankę), a jako starter dostaliśmy jordańskie pieczywo a’la pita (shrak/markook) maczane w oliwie z wyrazistymi przyprawami i sezamem. Na koniec nie mogliśmy odmówić gratisowej herbaty z miętą i cukrem (cały obiad dla dwóch osób 18 JOD + 10% za tzw. serwis, czyli łącznie 19,80 JOD).
W planach mieliśmy zwiedzanie Madaby, a jest tu co zwiedzać. Rozpoczęliśmy od tzw. Kościoła Mapy, który znajdował się dokładnie naprzeciwko naszego hotelu. Kościół św. Jerzego (1 JOD od osoby) to świątynia grecko-katolicka, słynąca z niezwykłej mozaiki bizantyńskiej z VI w., przedstawiającej mapę Ziemi Świętej, dzięki której późniejsi historycy ustalili lokalizację wielu biblijnych miejsc, w tym przede wszystkim miejsca chrztu Chrystusa. Mozaika jest bardzo duża i została utworzona z około 2 mln malutkich kosteczek w najróżniejszych kolorach.
Bezpośrednio z głównego deptaku Madaby można wejść do Parku Archeologicznego I. Wstęp mieliśmy zapewniony w ramach Jordan Pass. Jest to pakiet wstępów do większości atrakcji w Jordanii oraz opłata za wizę wjazdową. W ramach Jordan Pass, który kupuje się przed wyjazdem, są do wyboru 1, 2 lub 3 dni wizyty w Petrze oraz możliwość zakupu ulgowego biletu do Baptism Site, czyli Betanii – miejsca chrztu Chrystusa oraz na przejażdżkę zabytkowym pociągiem w okolicach Wadi Rum. My wybraliśmy opcję zawierającą wizę, 36 atrakcji, 2 dni zwiedzania Petry oraz Betanię za 85,35 JOD od osoby, w tym opłata za płatność karta kredytową.
Samo stanowisko archeologiczne składa się w zasadzie z dwóch obiektów z VI w. – ruin willi oraz kościoła św. św. Męczenników. Od razu przyuważył nas i innych turystów przewodnik, który opowiedział nam historię tego miejsca oraz pokazał wszystkie odkryte mozaiki, które z wyjątkiem wizerunku Jana Chrzciciela miały zupełnie zniszczone postaci ludzkie i zwierząt. O dziwo nie zrobili tego muzułmanie, lecz chrześcijanie, którzy w czasach ikonoklazmu przeciwstawiali się ukazywaniu żywych istot na obrazach. Na koniec przewodnik oczywiście zażądał opłaty w wysokości 1 JOD od osoby… No cóż spodziewaliśmy się tego od samego początku i potem oczywiście unikaliśmy tego typu osób w kolejnych atrakcjach :-)
Stąd było kilkaset metrów do kolejnego Parku Archeologicznego przy Visitors Center. Było to zdecydowanie bardziej atrakcyjne stanowisko archeologiczne, którego główną atrakcją jest tzw. willa Hipolita, którą nadbudowano później kościołem Dziewicy Maryi. Obiekt posiada liczne kolorowe mozaiki, wśród których wyróżnia się charakterystyczna posadzka z motywami mitologicznymi oraz symbolicznym wyobrażeniem antycznych miast. Wykopaliska na dwie części rozdziela rzymska, kamienna droga. Po przeciwnej stronie znajdują się pozostałości drugiego z kościołów, czyli kościoła św. Eliasza z niewielką kryptą św. Elianusa.
Wyszliśmy na ulicę Madaby, aby dojść do drugiej z czynnych chrześcijańskich świątyń, czyli rzymsko-katolickiego kościoła znajdującego się w najwyższym miejscu miasta, czyli kościoła p.w. Ścięcia św. Jana Chrzciciela (wstęp 1 JOD). Zwiedzanie rozpoczęliśmy od wejścia na wysoką wieżę, a raczej dzwonnicę. Aby dostać się na samą górę, musieliśmy przeciskać się między kilkoma dzwonami zwisającymi tuż nad schodami. Z tarasu rozciągała się rozległa panorama Madaby oraz pustyni otaczającej miasto ze wszystkich stron. W krajobrazie wyróżniał się okazały meczet Jezusa Chrystusa ze złotymi kopułami i dwoma minaretami. Najważniejszą częścią kościoła, który sam w sobie nie jest zbyt stary, bo pochodzi z początku XX w., są podziemia kryjące resztki starożytnej świątyni oraz studnię mającą 3.000 lat, wydrążoną przez Moabitów, lud wielokrotnie opisywany w Biblii. Wezwanie kościoła nie jest przypadkowe, gdyż tutaj prawdopodobnie został ścięty Jan Chrzciciel.
Nieopodal stoi wspomniany wcześniej meczet poświęcony Jezusowi Chrystusowi, który dla muzułmanów jest niemal tak samo ważny jak dla chrześcijan. Dla wyznawców islamu jest to drugi po Mahomecie prorok, a historia Chrystusa opisana w Koranie jest bardzo podobna do tej z Nowego Testamentu. Do meczetu każdy może wejść, jednakże kobieta musi założyć sukmanę, która zakrywa całe ciało, łącznie z głową, a odzienie podaje “strażnik” meczetu ubrany w tradycyjny strój, który pilnuje porządku. Sama świątynia jest bardziej atrakcyjna z zewnątrz niż wewnątrz.
Wieczorem poszliśmy uliczkami Madaby w poszukiwaniu jakiejś przekąski. Spotkaliśmy się z żywymi i bardzo przyjaznymi reakcjami miejscowych, którzy co chwilę nas pozdrawiali. W tym momencie dodać trzeba, że Jordania jest bardzo bezpiecznym krajem, chodzenie po zmroku uliczkami miast nie wiąże się z ryzykiem, a wspomniane wyżej reakcje nie są nachalne, jedynie wyrażają sympatię dla turystów. Znaleźliśmy też bar, w którym kupiliśmy “tutkę” falafeli (pokaźna torebka za 2 JOD), czyli klopsików z bobu, smażonych w głębokim oleju. W tym przypadku cena była niska, ale musimy zaznaczyć, że w Jordanii cenników praktycznie nie ma, a cena zależy od sprzedającego, który podaje ją według własnego uznania. Tu ważna jest tradycja targowania się. Skrajnie udało nam się wynegocjować za pamiątkę ¼ ceny, ale połowa to standard. Jedynie w przypadku restauracji, przeważnie są w nich menu z cenami i raczej nikt się nie targuje.
Wieczorem usiedliśmy na naszym balkonie podziwiając pięknie oświetlone miasto i popijając 10-procentowe piwo Petra (3,50 JOD za puszkę 0,5l), dostępne na głównym deptaku Madaby, w malutkim sklepiku prowadzonym zapewne przez chrześcijanina…
10.09.2022 r.
Jerash (Geraza) – Z Madaby mieliśmy niecałe 80 km drogi obrzeżami 2-milionowej stolicy Jordanii, czyli Ammanu. Był to przejazd najbardziej ruchliwą drogą na całym naszym wyjeździe, ale i tak nie była ona zbyt zatłoczona i mimo bliskowschodnich zwyczajów na szosie, jazda nie nastręczała problemów, a podróż zajęła raptem dobrą godzinę. Zatrzymaliśmy się na darmowym parkingu, na którym podszedł do nas Jordańczyk, który po prostu nas przywitał. Byliśmy bardzo zaskoczeni, że nic od nas nie chce i niczego nie chce nam zaoferować. Ot zwykła gościnność.
Przez bazar z przeróżnymi pamiątkami i ubraniami weszliśmy na teren najlepiej zachowanego miasta grecko-rzymskiego poza Włochami, czyli Jerash (wstęp w ramach Jordan Pass). Miasto założone zostało około IV-III w. p.n.e. przez Macedończyków, a potem przejęte przez Rzymian. Rozkwit miasta to początek naszej ery, a jego upadek to wiek VIII, gdy Gerazę nawiedziło wielkie trzęsienie ziemi. Pozostałości miasta odkryto ponownie w XIX w. i dzięki temu można oglądać dziś świetnie zachowane ruiny wielu budynków.
Pierwszy oczom turystów ukazuje się wspaniały Łuk Hadriana, za którym na długości 265 m rozciąga się znacznie gorzej zachowany hipodrom, czyli cyrk na 17 tys. widzów. Następnie przeszliśmy przez bramę południową, nieopodal której stoją ruiny okazałej świątyni Zeusa z 15-metrowymi, masywnymi kolumnami, a za nią teatr południowy. Stojąc na platformie przed świątynią doskonale widać niezwykłe, owalne forum, otoczone kolumnadą w stylu jońskim. Jednym z najlepiej zachowanych obiektów jest teatr z końca I w. n.e., na którym dudziarz oraz bębniarz, ubrani w stroje wojskowe, grali znane melodie, wykorzystując unikalną akustykę. Podkreślić musimy, że teatr na 5 tys. widzów zachował się niemal idealnie, wraz z proscenium.
Szliśmy pustynną drogą do kolejnych obiektów, tym razem z okresu, gdy religią obowiązującą w Cesarstwie Rzymskim stało się chrześcijaństwo. Z czasów tych pozostały ruiny katedry i kościoła św. Teodora z mozaikami podłogowymi. Powyżej nich znajduje się całkiem dobrze zachowana świątynia Artemidy z ruchomą kolumną, którą miejscowi wprawiają w wyczuwalny ruch. Kolejnym ciekawym zabytkiem był teatr północny, mniejszy, bo na zaledwie 2 tys. widzów, z doskonale zachowaną, marmurową sceną oraz proscenium. Stąd już było niedaleko do bramy północnej, stojącej u wylotu głównej ulicy Jerash, czyli Cardo Maximus.
Dalsze zwiedzanie odbyliśmy idąc kamienną drogą, wzdłuż niesamowitej kolumnady. Po drodze przeszliśmy przez doskonale zachowany tetrapylon, czyli zadaszone skrzyżowanie głównych ulic miasta oraz obok nimfeum – wielkiej fontanny poświęconej nimfom i kościoła propylejów po przeciwnej stronie. Wracając w kierunku forum, weszliśmy do niewielkiego muzeum z mozaikami i artefaktami z wykopalisk archeologicznych. Na sam koniec przeszliśmy przez wielkie forum, które widzieliśmy wcześniej z góry. Wizyta w Gerazie trwała trzy godziny i był to spacer w wielkim skwarze… Po wyjściu, skorzystaliśmy z bufetu w Old Roman Restaurant, gdzie za 10 JOD od osoby mogliśmy spróbować kilku dań oraz dostaliśmy 0,5l zimnej wody.
Ajloun – Przejechaliśmy jakieś 20 km w kierunku zamku w Ajloun (wstęp w ramach Jordan Pass), który jest arabską twierdzą zbudowaną pod koniec XII w. na rozkaz sułtana Saladyna znanego z walki przeciw krzyżowcom. Jadąc do zamku mieliśmy okazję przekonać się o mankamencie samochodu, który wypożyczyliśmy. Otóż, podczas jazdy stromo pod górę, nasze auto nie jechało szybciej niż 30 km/h i to bez względu jak mocno wciskało się pedał gazu… Ciekawostką było to, że większość pojazdów w Jordanii to raczej starsze modele, które podobnie jak my, powoli wtaczały się pod górę, a tylko nieliczni nas wyprzedzali.
Sam zamek to masywna warownia z dużą ilością zakamarków, pomieszczeń, korytarzy, podziemi, która dzięki iluminacji sprawiała bardzo ciekawe wrażenie. Szkoda tylko, że w całym zamku nie było żadnego wyposażenia, które pozwoliłoby wyobrazić sobie budowlę w czasach świetności. Dużym atutem warowni był widok z górnej części na panoramę okolic. Budowla stoi na najwyższym wzniesieniu, więc z góry widać doskonale inne wzgórza, gaje oliwne i miasto Ajloun u podnóża. Jak się później przekonaliśmy, widok z tego zamku był jednym z najbardziej “zielonych” krajobrazów jakie można obejrzeć w Jordanii…
Po wyjściu z zamku zobaczyliśmy reklamę zdjęć w strojach sułtańskich. Nie mogliśmy się oprzeć pokusie i po negocjacji ceny (6 JOD za zdjęcie A4 zamiast 8 JOD) i wybraniu strojów godnych sułtana i sułtanki, wykonano nam serię różnych ujęć, z których my wybraliśmy jedno.
11.09.2022 r.
Betania – Po kolejnym bardzo dobrym śniadaniu w naszym Moab Land Hotel, na które składały się dwa rodzaje hummusu, trzy gatunki dżemu, serek topiony oraz serek twarogowy, wędlina zwana salami, która raczej przypominała mortadelę, ogórki, pomidory, dwa rodzaje doskonałych oliwek, jajecznica, a do tego bułki i pita, ruszyliśmy do Betanii. Atrakcja turystyczna określana jako Baptismal Site, czyli “miejsce chrztu”, znajduje się około 35 km od Madaby. Tu od razu zaznaczyć musimy, że miejsce to jest ciekawe wyłącznie w kontekście religijnym, ponieważ samo w sobie nie jest zbyt spektakularne i może wydawać się po prostu mało interesujące.
Samochód pozostawia się na rozległym parkingu, czyli Visitors Car Park. Jazda dalej jest możliwa, ale i tak turyści zostaną zawróceni na parking. Do właściwego miejsca chrztu Chrystusa dojeżdżają busy kursujące co pół godziny, do których przydzielany jest przewodnik. Religijny cel dało się odczuć od pierwszych słów przewodnika, który zapytał turystów o wyznawaną religię. Z kolei sam siebie określił jako chrześcijanina-muzułmanina, gdyż w Jordanii od podziałów, ważniejsza jest sama wiara w Boga. Stąd zapewne chrześcijanie traktowani są tu na równi z muzułmanami, choć występują w zdecydowanej mniejszości.
Podczas pieszego zwiedzania mogliśmy zobaczyć rzekę Jordan w jej naturalnej postaci, która zaskoczyła nas tym, że jest po prostu wąska i ma zaledwie kilka metrów. Nieco dalej znajduje się miejsce chrztu Chrystusa, a kawałek dalej malownicza, grecko-katolicka cerkiew pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, za którą jest zejście nad Jordan. Turyści-pielgrzymi mają tu kilka chwil pod czujnym okiem żołnierzy, aby zanurzyć się w rzece lub przynajmniej symbolicznie umoczyć dłoń w Jordanie. Wizyta nad Jordanem dla nas osobiście była dużym, niezapomnianym przeżyciem religijnym.
Morze Martwe – Do Morza Martwego mieliśmy niecałe 20 km. Aby skorzystać z jedynej w swoim rodzaju atrakcji jaką jest kąpiel w tym niezwykłym akwenie, wybraliśmy Amman Beach, płatną plażę z pełną infrastrukturą. Niestety okazało się, że kąpielisko jest zamknięte, więc musieliśmy poszukać innego rozwiązania. Cofnęliśmy się kilka kilka kilometrów do kompleksu hoteli, gdzie zatrzymaliśmy się przy luksusowym Hotelu Kempinski. Zapytaliśmy obsługi, czy możemy skorzystać z hotelowej plaży. W tym obiekcie było to niemożliwe, ale wskazano nam sąsiedni hotel Dead Sea Spa Resort, gdzie za 20 JOD od osoby mogliśmy korzystać z plaży nad Morzem Martwym basenów ze słodką wodą oraz leżaków i parasoli. Jedyna dopłata w wysokości 3 JOD dotyczyła szafki, w której mogliśmy schować nasze rzeczy (7 JOD zwrotny depozyt za kluczyk).
Ruszyliśmy wprost na plażę nad Morzem Martwym, rzuciliśmy ręczniki na leżaki i weszliśmy do mega zasolonej wody, która zawiera średnio aż 26% soli. Wrażenia są dokładnie takie jak wszyscy opowiadają. Woda całkowicie wypiera ciało, więc można położyć się na tafli w zupełnym bezruchu. Mało to, trudno w Morzu Martwym normalnie pływać, bo nogi i ręce woda wypycha na powierzchnię. Do tego woda jest niezwykle ciepła, więc po wejściu, kompletnie nie ma efektu schłodzenia… Trzeba za to uważać, żeby nie schlapać oczu, bo jest to bardzo bolesne doświadczenie i wymaga pilnego przemycia słodką wodą. Dodatkową atrakcją jest możliwość wysmarowania się słynnym, odmładzającym błotem z Morza Martwego, które dostępne jest wprost z wiadra wystawionego na plaży. Oczywiście nie omieszkaliśmy wypróbować efektów błotnego zabiegu :-)
Po dwukrotnej, długiej kąpieli i odpoczynku na leżaku, poszliśmy na lunch w hotelowym barze przy basenach, gdzie zjedliśmy pizzę z grzybami, popijając zimną colą (nieduża pizza + dwa napoje 0,35 l kosztowały 15 JOD). Na koniec pobytu w Dead Sea Spa Resort popływaliśmy w ładnym basenie, a potem odpoczywaliśmy na leżakach. Ucięliśmy sobie też pogawędkę z naszymi rodaczkami, które przyjechały w grupie samych kobiet w ramach programu “kobieta w podróży”.
Góra Nebo – Ostatnim punktem dnia była biblijna Góra Nebo (835 m n.p.m.). Jest to miejsce, z którego Mojżesz przed śmiercią zobaczył Ziemię Obiecaną. Dziś znajduje się tu sanktuarium Mojżesza (wstęp 2 JOD od osoby), czyli współczesny kościół, kryjący w sobie pozostałości kościoła bizantyńskiego ze wspaniałymi mozaikami z IV – VIII w. Wokół znajdują się ruiny klasztoru, a przed kościołem stoi specyficzny pomnik będący formą krzyża w kształcie laski Mojżesza połączonej z wężem. Rzeźba symbolizuje wykonanego przez Mojżesza miedzianego węża, który miał chronić ukąszonych, podczas plagi tych gadów. Prócz wielkiej ilości mozaik, atutem Góry Nebo są niezwykłe widoki na biblijną krainę Kanaan.
W Madabie zjedliśmy obiad w Jaw Zaman Restaurant & Café, dokładnie naprzeciw restauracji, w której stołowaliśmy się pierwszego dnia. Wybraliśmy doskonałe, regionalne dania: meat sajeih, czyli patelnię mięsa mielonego, duszonego z pomidorami i cebulą oraz maftoul pottery, czyli kociołek ciecierzycy i kaszy kuskus z mięsem z kurczaka w sosie curry. Do tego zamówiliśmy dwa piwa 0,35 l (cały obiad dla dwóch osób z serwisem kosztował 40 JOD).
12.09.2022 r.
Hammamat Ma’in (Ma’in Hot Springs) – Po spakowaniu opuściliśmy hotel i ruszyliśmy w kierunku oazy z gorącymi źródłami położonej wśród gór. Jechaliśmy górską szosą, by w pewnym momencie skręcić w krętą drogę prowadzącą w głęboki wąwóz, na którego dnie kryje się Ma’In Hotel & Spa. Zatrzymaliśmy się u jego bram, gdyż nie zamierzaliśmy tu nocować. Po zakupie biletów (15 JOD od osoby) poszliśmy na szlak wzdłuż wodospadów i basenów z bardzo gorąca wodą. Wodospady mają temperaturę wody od 30 do nawet 42°C, a woda, która wypływa z gorących źródeł osiąga nawet 65°C.
Jest to bardzo urokliwe miejsce z piękną przyrodą i niezwykłym otoczeniem, w którym wyróżniają się cztery wodospady różnej wysokości. Trzy z nich wpadają do basenów, a czwarty oglądać można w oddali. Za jednym z wodospadów kryje się tajemnicza grota, tworząca naturalną saunę o temperaturze 65-70°C. Dzień był upalny, więc nie wytrzymaliśmy zbyt długo w gorących oparach. Trochę byliśmy zawiedzeni, że ścieżka ma zaledwie około 200 m, gdyż za tak wysoką cenę wstępu, liczyliśmy na coś więcej.
Panorama Dead Sea Complex – W Hammamat Ma’in spędziliśmy mniej czasu niż sądziliśmy, a że nasza trasa przejazdu prowadziła tuż obok Panorama Dead Sea Complex (2 JOD od osoby), postanowiliśmy zatrzymać się na tym urokliwym punkcie widokowym. Na terenie kompleksu znajduje się restauracja, małe muzeum dotyczące Morza Martwego, niewielki amfiteatr, domki w kształcie piramid, a przede wszystkim kilka miejsc oferujących rozległe widoki na solny akwen.
Uroku temu miejscu dodawały pięknie kwitnące bugenwille i wszechobecna cisza. Nie mogliśmy odmówić sobie wypicia limonkowo-miętowej lemoniady z kruszonym lodem (9 JOD za dwie duże szklanki wraz z serwisem), siedząc w cieniu i podziwiając widoki. Na koniec poszliśmy jeszcze do muzeum, w którym mogliśmy przekonać się jak szybko postępuje wysychanie Morza Martwego. Naukowcy spodziewają się, że około 2050 r. z tego słonego jeziora pozostanie zaledwie “kałuża”.
Jadąc około 85 km do Al-Karak, zatrzymaliśmy się w ciekawym miejscu. Na wysokim klifie stała kamienna iglica przypominająca ludzką postać. Jest to skała utożsamiana z żoną biblijnego proroka Lota, która uciekając z Sodomy obejrzała się za siebie i zamieniła się w słup soli. Rzeczywiście z miejsca tego widać w oddali izraelską stronę Morza Martwego, gdzie ulokowana była Sodoma. Do tego w dole widzieliśmy brzeg zbiornika pokryty kryształami soli.
Al-Karak – Naszym celem był najlepiej zachowany w Jordanii zamek krzyżowców z XII w., czyli Al-Karak. Jedna z największych warowni zbudowanych podczas wypraw krzyżowych ulokowana jest na stromej skale, na wysokości około 1.000 m n.p.m. i jest naprawdę ogromna. W zasadzie cała miejscowość z siecią wąskich uliczek rozlokowana jest na górze i prowadzi do niej kręta droga z ostrymi zakrętami.
Znaleźliśmy parking w pobliżu zamku (3 JOD płatne o ile nie skorzysta się z restauracji przy parkingu) i ruszyliśmy w kierunku ruin (wstęp w ramach Jordan Pass). Ruiny są naprawdę imponujące i rozciągają się na niemal 300 m. Zamek zajmuje wydłużony cypel skalny, jest otoczony masywnym murem i posiada mnóstwo zakamarków. Trzeba uważać, żeby nie zgubić się w plątaninie korytarzy i piwnic. Z budowli, mimo trzęsienia ziemi w XIII w., zachowało się naprawdę wiele i aby obejść wszystkie kąty, trzeba przeznaczyć ponad godzinę.
Po wyjściu z zamku skorzystaliśmy z pobliskiej King’s Castle Restaurant, gdzie w dość obskurnych warunkach zjedliśmy całkiem niezły obiad. Zamówiliśmy shesh tawouk – 5 kebabów z mięsa mielonego z warzywami (6 JOD), maklouba lamb – 4 klopsiki z jagnięciny na ryżu z groszkiem, orzeszkami ziemnymi i pietruszką (7 JOD), do których wzięliśmy butelkowane soczki z mango (1 JOD) oraz sałatkę arabską (2 JOD). Na koniec zaproponowano nam herbatę z miętą, która okazała się płatna (1 JOD). Obiad kosztował 19 JOD plus 10% za serwis, ale na rachunku wyszło 24 JOD. Ot taka jordańska arytmetyka :-D
Wadi Musa – Wadi Musa, czyli współczesne miasto u wrót Petry znajduje się 160 km od Al-Karak. Dojazd na szczęście odbywa się całkiem dobrą dwupasmową szosą. Czując zmęczenie, zatrzymaliśmy się na kawę w przydrożnej budce, gdzie uciąwszy sobie sympatyczną pogawędkę, wypiliśmy tradycyjny napitek, zagryzając lokalnymi ciasteczkami :-) W Wadi Musa zatrzymaliśmy się w hotelu Valentine Inn bardzo blisko centrum. Dostaliśmy bardzo ładny pokój z walentynkowymi akcentami, niewielkim balkonem i widokiem na miasteczko. O 19:00 skorzystaliśmy z obiadokolacji w formie bufetu, serwowanej w holu. Posiłek był raczej przeciętny, ale naprawdę tani jak na jordańskie standardy, bo kosztował zaledwie 7 JOD od osoby, a można było jeść i pić do woli. Wieczorem rozkoszowaliśmy się zachodem słońca, a potem widokiem na skrzące się światełkami miasto.
13.09.2022 r.
Petra – Zjedliśmy śniadanie o 6:30 i podjechaliśmy na darmowy parking tuż pod Petra Visitor Center. Najpierw musieliśmy pójść do kasy, aby okazując Jordan Pass, dostać dwudniowy bilet wstępu do Petry. Początkowy odcinek, to kilometrowy spacer w kierunku Siq, podczas którego mija się pierwsze, wydrążone w skale, zabudowania stolicy Nabatejczyków. Arabski lud założył swoje królestwo około III w. p.n.e. i trwało ono aż do początku II w. n.e., gdy podbiło je Cesarstwo Rzymskie. Miasto trwało jednak dalej aż do VII w., gdy zostało opuszczone i odnalezione ponownie na początku XIX w. przez szwajcarskiego podróżnika.
Do właściwych ruin Petry wiedzie Siq, czyli 1,2-kilometrowy wąwóz o wysokich nawet 182-metrowych czerwonych, skalnych ścianach. Kanion jest o tyle ciekawy, że mimo obłych ścian, wygładzonych przez wodę, jest uskokiem tektonicznym, efektem ruchu skorupy ziemskiej. Kręta ścieżka o szerokości nie przekraczającej miejscami 3 m kończy się niezwykłym widokiem na tzw. Skarbiec Faraona. Widok ten zna niemal każdy, gdyż pojawił się w filmie Indiana Jones i Ostatnia Krucjata, jako miejsce ukrycia Świętego Graala.
Niewielki plac przed Skarbcem, a raczej nabatejskim grobowcem to gwarne miejsce, w którym można zrobić zdjęcie na wielbłądzie. Tu ciekawostka. Obsługę Petry wraz z wszystkimi kawiarniami, barami, stoiskami z pamiątkami, stanowią wyłącznie Beduini, którym gwarantuje to państwo. Po kilku chwilach spędzonych na zachwycaniu się niezwykłą urodą Skarbca Faraona skręciliśmy w Ulicę Fasadową, która charakteryzuje się nagromadzeniem wejść do grobowców. Nieco dalej kryje się wspaniały, jedyny na świecie teatr wykuty wprost w skale, który mieścił 4.000 widzów. Po prawej stronie drogi widać nieco wyżej grobowce królewskie, do których postanowiliśmy iść następnego dnia.
Tu rozpoczyna się otwarta przestrzeń, która mieściła właściwe miasto, z fontanną – Nimfeum, Ulicą Kolumnową, Wielką Świątynią, Łukiem Tryumfalnym i Zamkiem Córki Faraona, który w rzeczywistości był świątynią. W Wielkiej Świątyni ciekawe wrażenie sprawiają rozsypane na plastry kolumny. Ogrom kręgów, z których były zrobione budzi podziw dla architektów i budowniczych. Stąd wyruszyliśmy na dwukilometrowy szlak pod górę, po skalnych stopniach, do tzw. Klasztoru. Częściowo drogę tę można pokonać na ośle lub mule, ale oczywiście także pieszo.
Wybraliśmy tę ostatnią opcję, która oznacza około 45 minut wspinaczki w prażącym słońcu. Po drodze mijaliśmy beduińskie kramy, a z kolei nas mijali nieliczni turyści na grzbietach zwierząt. Cały czas towarzyszyły nam wspaniałe widoki na okolicę. Gdy dotarliśmy na górę zobaczyliśmy Klasztor lub jak kto woli Monastyr, będący kolejnym, ogromnym grobowcem. Usiedliśmy w kawiarni naprzeciwko Klasztoru i napawaliśmy się piękną budowlą, popijając beduińską, słodką kawę i herbatę, zagryzając jordańskimi sezamkami (kawa+herbata+2 szt. sezamków – 6 JOD).
Po zejściu na główny plac Petry skręciliśmy w kierunku ruin kościoła bizantyńskiego z V w., w którym znajdują się ciekawe mozaiki z dużą ilością wyobrażeń różnych zwierząt. Po zejściu, postanowiliśmy coś zjeść. Prócz restauracji bistro z turystycznym menu, dostępne były tylko kafeterie z sokami i kanapkami. Zdecydowaliśmy się na kanapki z salami i serem oraz sok świeżo wyciśnięty z granatów. No cóż… Jordańska kanapka jest “nieco” inna od europejskiej. Zamiast chleba była cienka pita, w którą zawinięto mortadelę zwaną salami oraz rozsmarowano serek topiony. W sumie “kanapka” była bardzo smaczna, a sok rewelacyjny (2 kanapki + 2 soki – 14 JOD).
Po powrocie do hotelu odpoczywaliśmy po 6,5 h intensywnego zwiedzania w skwarze. Popołudniu wybraliśmy się na obiad w Beit Al-Barakah Restaurant, gdzie zamówiliśmy baraninę oraz kurczaka curry nadziane na patyku z frytkami i grillowanymi warzywami, a do tego sok z wyciśniętych pomarańczy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy przyniesiono nam starter. Dostaliśmy dwie pasty hummus i cztery sałatki, a do tego gorące placki pieczywa. Obiad był doskonały, a po jego zakończeniu mieliśmy drugą niespodziankę, gdyż do tradycyjnej herbaty z miętą, otrzymaliśmy baklawę. Był to dość drogi obiad, ale warty swojej ceny – 35,70 JOD.
14.09.2022 r.
Petra – Ponownie wczesnym rankiem pojechaliśmy do Petry, gdyż chcieliśmy zobaczyć z bliska grobowce królewskie oraz wejść wyżej aż do punktu widokowego na Skarbiec Faraona. Poprzedniego dnia z daleka podziwialiśmy ogromne grobowce. Teraz mogliśmy do nich podejść, a wręcz wejść do środka. Cztery najważniejsze królewskie mauzolea to Grobowiec Urnowy, Jedwabny, Koryncki i Pałacowy, które wydrążone zostały w niezwykłej, kolorowej skale. Wyżej ścieżka prowadziła w kierunku płaskowyżu Jabal Umm am-‘Amr i dalej znacznie powyżej głównej trasy zwiedzania.
Po drodze mieliśmy wspaniałe widoki na Petrę, w tym szczególnie na teatr w dole. Idąc po kamiennych stopniach, nie mogliśmy nadziwić się kozom, które wdrapały się na bardzo trudno dostępną półkę skalną. Zmęczeni ukropem znaleźliśmy się na płaskowyżu i słabo wyznaczonej ścieżce do punktu widokowego. Turyści informowali się nawzajem, którędy najlepiej dojść do celu. Dzięki temu i nam udało się znaleźć na występie skalnym, z którego rozciągał się niezapomniany widok na Skarbiec Faraona. Po zejściu na dół, poszliśmy na drugą ścieżkę do królewskich grobowców, które nie były może aż tak okazałe, ale jeszcze bardziej dostępne niż poprzednie. Tutaj mogliśmy swobodnie penetrować różne pomieszczenia, nie tylko grobowce, ale także domostwa.
Mogliśmy iść na kolejną ścieżkę prowadzącą skałami ponad Petrą, ale my wybraliśmy wycieczkę do tzw. Małej Petry. Byliśmy głodni, więc po dojściu do Centrum Turystycznego, postanowiliśmy zjeść lunch w Zad Restaurant. Obsługa zamiast przynieść menu, zaproponowała nam “lekki obiad” w postaci zawijanych kebabów z frytkami i warzywami, a do tego dostaliśmy naszą ulubioną lemoniadę z miętą. Zaoferowano nam też piwo, ale z racji drogowej prohibicji dla kierowców, nie skorzystaliśmy z oferty. I całe szczęście, bo w tej restauracji podawano piwo bezalkoholowe w kosmicznych cenach. Nieświadomi turyści chętnie zamawiali piwo, ponieważ jest to trunek niemalże niedostępny w Jordanii. Zaskoczenie przyszło wraz z rachunkiem, który opiewał aż na 52,80 JOD (około 350 zł). Co by było, gdybyśmy wzięli jeszcze piwo… No cóż… Ewidentnie przepłaciliśmy dwa razy za zupełnie przeciętne jedzenie…
Mała Petra – Podjechaliśmy 9 km do mniejszej siostry Petry (wstęp darmowy). Pierwszym obiektem w Małej Petrze jest Triclinium z ciekawą fasadą, a nieco dalej zaczyna się Siq al-Barid, czyli wąwóz, którego pierwsza część jest bardzo wąska i tworzy ciasną szczelinę między skałami. W szerszej części widać w szczególności świątynię z dwiema kolumnami u jej wejścia oraz malowany dom, który nazwę swą zawdzięcza zachowanym do dziś malowidłom ściennym.
Wszystkie pomieszczenia wydrążone w skale są dostępne dla turystów, których jest tu o wiele mniej niż we właściwej Petrze. W pewnym momencie wąwóz ponownie się zwęża i po kamiennych stopniach prowadzi w górę na punkt widokowy z beduińską kawiarnią. Cały spacer to jakieś 800 m. Na górze nie omieszkaliśmy wypić czarnej jak smoła i słodkiej jak miód beduińskiej kawy w przyjemnej atmosferze, konwersując z właścicielem i oglądając okolicę.
Wadi Rum – Do Wadi Rum Village, czyli beduińskiej wsi u wrót rezerwatu Wadi Rum pokonaliśmy około 120 km dobrą drogą. Mieliśmy rezerwację w obozie na pustyni – Mohammed Mutlak Camp, więc bez trudności przejechaliśmy punkt kontrolny. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do umówionego miejsca, skąd po zaparkowaniu samochodu, terenowym pickupem zostaliśmy zawiezieni do campu. Sympatyczny, młody kierowca z kraciastą chustą na głowie, ubrany w białą galabiję, jechał przez piaski do naszego obozu, który był położony zdecydowanie bardziej w głąb pustyni niż inne campy.
Zakwaterowaliśmy się w kwadratowym, ciemnozielonym domku-namiocie nr 3, ze ścianami wewnętrznymi, pokrytymi wzorzystą, czerwoną tkaniną. Do dyspozycji mieliśmy duże, podwójne, metalowe łóżko oraz drugie pojedyncze. Wokół obozu był tylko piach i skały, a sam camp składał się z kilkudziesięciu domków różnej wielkości, wspólnych, ale czystych sanitariatów, namiotu wypoczynkowego, namiotu-stołówki oraz centralnie ulokowanego ogniska otoczonego dywanami. W oczekiwaniu na beduińską obiadokolację trochę poodpoczywaliśmy oraz poszliśmy obejrzeć zachód słońca nad pustynią. W międzyczasie nasi gospodarze przygotowali ciekawy posiłek. Na kilkupoziomowym ruszcie ułożyli mięso, warzywa i ryż, które ulokowali we wkopanym na głębokość 1 m palenisku. Następnie miał miejsce “rytuał” nakrycia paleniska pokrywą i zasypania ziemią na dwie godziny.
Czekając na kolację słuchaliśmy Beduina grającego na instrumencie będącym arabską lutnią, czy może mandoliną. Samą kolację spożyliśmy siedząc “po turecku” na matach, a na koniec zaserwowano nam kilka rodzajów pysznej baklavy. Było nas zaledwie sześcioro turystów – dwie pary z Hiszpanii i my :-) Po posiłku ponownie słuchaliśmy beduińskiej muzyki i leżeliśmy przy ognisku popijając herbatę i patrząc na rozgwieżdżone niebo. Nieboskłon przy braku sztucznego światła, oferuje niezliczoną ilość ciał niebieskich, które można dokładnie obserwować. Niewiele jest miejsc, w których tak dokładnie widać Drogę Mleczną w całej krasie.
15.09.2022 r.
Wadi Rum – Mimo, że śniadanie zaplanowano od 7:00 do 9:00, to zapewne z racji małej ilości gości, musieliśmy poczekać aż wszyscy wstaną :-) Faktycznie posiłek rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo na pustynię i tak mieliśmy wyruszyć o 9:00. Śniadanie było jak zwykle w Jordanii bardzo smaczne i składało się na nie kilka past, mortadela, ser, serek topiony, dżemy i warzywa. Wszystko bez ograniczeń.
O 9:00 nasz przewodnik Abufet (nie mamy pojęcia jak powinno się zapisać to imię) zabrał nas tylko we dwoje na całodniową wycieczkę. Całą wycieczkę odbyliśmy na otwartej pace pickupa pod materiałowym daszkiem. Dzięki temu wszystko widzieliśmy z góry, a pęd powietrza fundował nam naturalną klimatyzację. Po drodze do pierwszego punktu zatrzymaliśmy się przy stadzie wielbłądów, które swobodnie chodziły po piasku wyszukując rosnące gdzieniegdzie rachityczne rośliny. Nasz przewodnik skusił mandarynką jednego wielbłąda, żeby podszedł pod samo auto.
Dojechaliśmy do Lawrence’s Spring, niewielkiego źródełka pod wysoką skałą, które wzięło nazwę od Lawrensa z Arabii, czyli brytyjskiego oficera walczącego po stronie arabskiej przeciwko Państwu Osmańskiemu. Źródło jest jednym z niewielu naturalnych wodopojów w Wadi Rum, a koło niego rośnie charakterystyczne samotne drzewo. Mogliśmy wspiąć się na stromą skałę, my jednak wybraliśmy spacer po obozowisku Beduinów, gdzie chodziliśmy wśród odpoczywających wielbłądów.
Kolejnym punktem była Big Red Sand Dune, czyli wysoka czerwona wydma stanowiąca wejście na skałę, z której rozciągały się przepiękne widoki. Mogliśmy się przekonać jak trudno jest wejść po osypującym się piasku, a następnie zejść mając buty pełne drobnego żwiru. Nieco dalej dojechaliśmy do Khazali Canyon, wąskiego wąwozu, a raczej szczeliny skalnej, w której kryją się inskrypcje nabatejskie oraz arabskie, a przede wszystkim petroglify, to jest ryty naskalne pochodzące już z epoki neolitu, czyli epoki kamienia gładzonego. Niezwykłe miejsce, gdyż zarówno napisy, jak i petroglify przedstawiające ludzi i zwierzęta, są bardzo wyraźne. Tuż obok wąwozu znajduje się beduińska kawiarnia, czyli w tym przypadku płócienne zadaszenie z ławami wokół, w której napiliśmy się tradycyjnej herbaty.
Po krótkim odpoczynku dojechaliśmy do Little Arch, czyli małego łuku skalnego, na który weszliśmy w asyście Abufeta, bo postanowił zrobić nam pamiątkowe zdjęcia. Kolejnym celem był Lawrence’s House znajdujący się u podnóża skały. W kamiennym domu rzekomo mieszkał Lawrence z Arabii, a na skałę można wejść, żeby zobaczyć mnóstwo figurek z różnej wielkości kamieni, ułożonych jeden na drugim. Każdy turysta stara się ułożyć nową figurkę lub przynajmniej poprawić inną. W miejscu tym są także niezwykłe widoki. Kawałek dalej na naszej drodze pojawiła się Mushroom Rock, czyli skała w kształcie wielkiego grzyba, który wyrósł wprost na piasku. Jest to fajny plener fotograficzny.
Nadeszła pora na lunch, ale nie taki zwykły, lecz zrobiony przez naszego przewodnika na prawdziwym ognisku pod nawisem skalnym. Musieliśmy chwilę poczekać, gdyż Abufet pojechał w poszukiwaniu czegoś co przypomina chrust, ale tak naprawdę z chrustem nie ma nic wspólnego. Były to raczej wysuszone łodygi pustynnych roślin… Dostaliśmy danie w stylu wegetariańskiej wersji leczo, bardzo aromatyczne i pożywne, a do tego różne dodatki – sałatkę arabską, tuńczyka, fetę i pieczywo. Resztki z obiadu Abufet zostawił na skale dla pustynnych lisów i ptaków drapieżnych…
Najedzeni ruszyliśmy do dość szerokiego wąwozu, gdzie poszliśmy na krótki spacer wyszukując zacienioną stronę ponieważ żar lał się z nieba… Abufet zawiózł nas kawałek dalej do Abu Khashaba Canyon, gdzie zostawił nas z jednej strony wąwozu i powiedział, że zaczeka na nas po drugiej stronie. Ten miejscami bardzo wąski kanion był zdecydowanie ciekawszy od poprzedniego. Praktycznie cała ścieżka prowadziła w cieniu, a na dnie wąwozu o dziwo rosło kilka niewielkich drzew. Część ścieżki była dość trudna do pokonania, gdyż trzeba było przejść po rumowisku dużych kamieni. Po wyjściu mogliśmy skorzystać z sandboardingu, czyli zjazdu na desce snowboardowej z piaszczystej wydmy.
Nieco dalej dojechaliśmy do kolejnego łuku skalnego, czyli Um Frouth Rock Arch. Jest to malownicze miejsce, ale jako jedno z niewielu na naszej trasie, ewidentnie oblegane przez duże wycieczki. Odpuściliśmy sobie wejście na górę, gdyż musielibyśmy to zrobić idąc gęsiego z mnóstwem innych turystów. Kawałek dalej wdrapaliśmy się na kolejną wydmę, tym razem samotną i przez to zupełnie przypominającą saharyjskie piaski. Abufet pozwolił poprowadzić pickupa po bezdrożach rezerwatu i było to bardzo ciekawe doświadczenie. Dotarliśmy do Cow Rock, czyli krowiej skały, która naszemu przewodnikowi bardziej poprzypominała kurczaka. Przy tej okazji weszliśmy na skałę znajdującą się tuż obok, żeby popatrzeć na piękne widoki.
Ostatnim punktem programu był wspaniały zachód słońca, na który czekaliśmy popijając świeżo przygotowaną na ognisku herbatę i rozmawiając z Abufetem. Przewodnik otworzył się przed nami i opowiedział o sobie i swojej rodzinie. Okazało się, że jest Jemeńczykiem, który z powodu wojny zostawił całą rodzinę w ojczyźnie, a sam wyjechał do Jordanii, żeby zarobić na życie. W ten sposób przez ostatnie sześć lat był tylko raz w domu, w którym pozostawił siedmioro dzieci i żonę.
Wróciliśmy do obozu na obiadokolację, na którą zaserwowano nam ponownie beduińskie jedzenie z podziemnego paleniska. W campie było tym razem dużo więcej turystów, bo zakwaterowano z nami dwie wycieczki – włoską i holenderską. Ten wieczór nie miał już tak magicznej atmosfery jak poprzedni, bo było zbyt dużo ludzi.
16.09.2022 r.
Wadi Rum – Po śniadaniu mieliśmy jeszcze ostatnią pustynną atrakcję, czyli godzinną przejażdżkę na grzbiecie wielbłąda. Zapakowaliśmy nasze walizki do pickupa i pojechaliśmy na miejsce spotkania z przewodnikiem, który miał przygotowane dla nas wielbłądy. Musieliśmy mocno trzymać się siodła, żeby nie spaść z grzbietu, gdy zwierzę wstawało na nogi. Trzy wielbłądy ruszyły w kierunku wsi Wadi Rum. Na przedzie jechał przewodnik, który trzymał dwa nasze zwierzęta na uwięzi. Jazda na wielbłądzie wbrew pozorom nie jest zbyt komfortowa i w pierwszym momencie trudno było nam złapać oddech.
Męczyliśmy się bardziej niż te wielbłądy, a to przecież one niosły nas na grzbiecie, a nie odwrotnie ;-) Dopiero, gdy wyczuliśmy rytm ich chodu, jazda stała się troszkę łatwiejsza, choć nadal nieszczególnie komfortowa… Cieszyliśmy się, że zdecydowaliśmy się tylko na godzinę jazdy, gdyż trudno byłoby wytrzymać dłużej, a i tak mięśnie bolały nas przez kilka dni, bo jest to doskonałe ćwiczenie na mięśnie brzucha… Po dojechaniu do wsi, przesiedliśmy się do pickupa, którym dojechaliśmy do parkingu, gdzie czekał na nas nasz samochód.
Akaba – Będąc tak blisko brzegu Morza Czerwonego, którego niewielki skrawek należy do Jordanii, postanowiliśmy spędzić kilka godzin na plaży. Wybraliśmy Berenice Club Beach (13 JOD od osoby + 2 JOD za wypożyczenie kłódki do szafki, w cenie ręczniki), czyli prywatną plażę, na której obowiązują europejskie standardy odnośnie ubioru. Zajęliśmy miejsce na leżakach, tuż przy samej wodzie i poszliśmy na pierwszą kąpiel. Chyba z godzinę snorkowaliśmy podziwiając bogactwo podwodnego świata. Nie spodziewaliśmy się, że przy samym brzegu zobaczymy tak mało zniszczoną rafę, w której żyje kilkadziesiąt gatunków ryb, w tym nawet mureny oraz mnóstwo ukwiałów i jeżowców. Potem wylegiwaliśmy się na plaży, żeby ponownie wejść do wody i jeszcze raz popatrzeć na morską faunę.
Zmęczeni, poszliśmy do plażowego baru na szybki lunch, na który wybraliśmy chickenburgery z frytkami i piklami oraz niezwykły Berenice fruit coctail z różnymi owocami, w tym mango i truskawkami (całość dla dwóch osób z serwisem – 20,20 JOD). Generalnie miejsce jest naprawdę godne polecenia.
Al-Karak – Ponownie wróciliśmy do Al-Karak, tym razem tylko na nocleg. Wybraliśmy kwaterę prywatną – The Old House tuż pod murami zamku. Do dyspozycji mieliśmy prywatną łazienkę poza pokojem i wspólny taras. Zamówiliśmy też śniadanie, które niestety kosztowało sporo więcej niż powinno, a było najmniej wymyślne ze wszystkich jakie jedliśmy w Jordanii. Wieczorem długo siedzieliśmy na tarasie patrząc na oświetloną twierdzę, miasto z wesołym miasteczkiem w dole oraz huczne wesele na przeciwległym wzgórzu. Muzyka grała bez przerwy, ale nic dziwnego skoro muzułmanie nie piją alkoholu, więc nie było potrzeby “iść na jednego” :-D
17.09.2022 r.
Umm ar-Rasas – Wracając na północ do Madaby zaliczyliśmy kolejne miejsce znajdujące się na liście UNESCO, czyli wykopaliska archeologiczne Umm ar-Rasas (wstęp w ramach Jordan Pass). Tutaj, podobnie jak w kilku innych miejscach nikt nie sprawdzał naszych Jordan Pass, tylko pytano czy je mamy i wierzono nam na słowo. Stanowisko kryje pozostałości warownego obozu z czasów rzymskich oraz miasta z licznymi bizantyńskimi kościołami. Ruiny nie są tak spektakularne jak choćby Jerash, a większość budynków nie daje wyobrażenie o ich rzeczywistym wyglądzie, czy też przeznaczeniu. W Umm ar-Rasas zachowały się ciekawe domostwa z czasów bizantyńskich z kolebkowymi sklepieniami oraz niezwykłe mozaiki w zadaszonych pozostałościach kościoła św. Szczepana. Generalnie teren jest dość duży i oferuje sporo zakamarków do odwiedzenia. Wykopaliska nam się podobały, choć zdajemy sobie sprawę, że nie każdy odniesie takie samo wrażenie.
Byliśmy głodni, więc naprzeciwko ruin wypatrzyliśmy coś o nazwie restauracja. Był to bardzo obskurny bar, który w polskich realiach, zapewne zostałby zamknięty przez Sanepid zanim zdążyłby się otworzyć ;-) Za to zaserwowany nam falafel z surówką, pomidorami i hummusem w picie (4 JOD za szt. wraz z małą colą ), który był naprawdę smaczny i o dziwo nie wywołał żadnych dolegliwości.
Dobry kilometr dalej znajduje się nietypowa atrakcja, czyli wieża stylity z około VII-VIII w. Na 17-metrowej wieży znajdowało się dawniej niewielkie pomieszczenie, w którym mieszkał mnich-pustelnik wzorujący się na słynnym Szymonie Słupniku. Wszystkie potrzebne rzeczy eremicie dostarczali mieszkańcy klasztoru stojącego obok słupa, aby nie musiał schodzić ze swej niewielkiej pustelni. W ten sposób asceta mógł żyć nawet wiele lat.
Al Hakaya Museum – Wróciliśmy do Moab Land Hotel w Madabie na ostatnie dwie noce w Jordanii. Dostaliśmy dokładnie ten sam pokój i mając spory zapas czasu, postanowiliśmy poszukać jakiejś fajnej atrakcji. W hotelu polecono nam Al Hakaya Museum znajdujące się na Górze Nebo (2 JOD od osoby). Muzeum działające w ramach La Storia Tourism Complex ukazuje w postaci dioram historię tych ziem, począwszy od czasów biblijnych. Dioramy wypełnione były naturalnej wielkości postaciami i ukazywały sceny takie jak: budowa wieży Babel, załadunek Arki Noego, uratowanie Mojżesza z wód Nilu i późniejsze otrzymanie przez niego tablic z dziesięcioma przykazaniami, szopkę betlejemską, ostatnią wieczerzę i wiele innych.
Drugą część dioram stanowią sceny związane z historią islamu i jego świętymi miejscami, jak choćby Mekka oraz z różnorodnymi rzemiosłami arabskimi. W Al Hakaya nie zostaliśmy pozostawieni sami, gdyż oprowadziła nas sympatyczna muzułmanka, która dopowiadała różne szczegóły o tym co widzimy. Na koniec przeszliśmy przez olbrzymi sklep z pamiątkami z “kosmicznymi” cenami. Od razu widać było, że miejsce to jest nastawione na duże wycieczki, które można złupić do ostatniego dinara :-D Dodamy, że kupione przez nas pamiątki kosztowały o wiele mniej…
Na koniec dnia poszliśmy na obiad w znanej nam już Fokar & Bhar Restrant. Zjedliśmy kebab w kwaskowym sosie oraz chicken sajiach z kurczakiem, papryką i cebulą, a do tego nasz ulubiony koktajl limonkowo-miętowy (19,80 JOD za obiad dla dwóch osób). Na wieczór kupiliśmy bardzo ekstrawagancki jak na Jordanię napitek, czyli dwa piwa Petra 10% (7 JOD za 2 piwa).
18.09.2022 r.
Kasr Amra – Ostatni dzień zwiedzania postanowiliśmy poświęcić na trzy arabskie zamki na pustyni. Zaczęliśmy od tego, który znajdował się najdalej, czyli Kasr Amra (90 km od Madaby, wstęp w ramach Jordan Pass). Budowla powstała w VIII w., gdy po początkowym restrykcyjnym stylu życia muzułmanów w czasach proroka Mahometa, nastał okres rozprężenia, a wraz z nim luksusowe życie kalifów, władców będących odpowiednikiem cesarza.
W praktyce zamek to w zasadzie hammam, czyli łaźnie oraz sala recepcyjna ozdobiona niezwykłymi malowidłami przedstawiającymi zakazane w islamie wyobrażenia ludzi i zwierząt, w tym nawet nagą kobietę w kąpieli. Zadziwiające są łaźnie pośrodku pustyni, ale sprawę tę wyjaśnia rekonstrukcja mechanizmu obsługującego głęboką studnię, z której czerpano wodę w dużych ilościach. Budowla jest niezwykle malownicza, szczególnie, że także dziś stoi na kompletnym pustkowiu.
Qasr Al-Kharranah – 15 km wcześniej znajduje się kolejny zamek – Qasr Al-Kharranah, tym razem wyglądem przypominający znane nam warownie (wstęp w ramach Jordan Pass). Specjaliści twierdzą, że budowla mimo wyglądu nie ma walorów obronnych i do dziś nie wiadomo jakie miała przeznaczenie. Pochodzi z końca VII lub początku VIII w., więc jest bardzo wczesną budowlą islamską. Zamek do dziś zachował się niemal kompletny, choć brakuje wyposażenia oraz większości dekoracji architektonicznych. Swobodnie można penetrować parter oraz pierwsze piętro i zachwycać się całym założeniem.
Przy parkingu znajdowała się beduińska kafeteria, w której zamówiliśmy kawę, a że nie było zbyt wielu turystów, to przysiadł się do nas właściciel, z którym rozmawialiśmy o świecie, bezsensie wojen, a także o religii. Jordańczyk grubo tłumaczył się z islamskiego terroryzmu, a jednocześnie zaświadczał, że terrorysta nie jest prawdziwym muzułmaninem, ponieważ postępuje wbrew Koranowi. Do tego tłumaczył nam islamskie podejście do kobiet, które według niego wynika z szacunku i chęci ochrony, a nie ze złego traktowania, czy też ograniczania wolności. Dodatkowo objaśniał nam czym jest islam, oraz to, że wszystko co się dzieje jest zapisane w wielkiej księdze u Allacha. Co ciekawe w sposób nienachalny nakłaniał nas do przyjęcia nauk Mahometa, które są według niego ostatnią religią, która zapanuje na świecie. Kawa smakowała wybornie, a my wiedząc swoje, pojechaliśmy dalej.
Qasr Al-Mushatta – Ostatni zaplanowany zamek znajduje się w dość nietypowym miejscu, bo na zapleczu lotniska Queen Alia pod Ammanem. Aby do niego dojechać nawigacja przegoniła nas po wąskich szutrowych drogach po pustyni. Już myśleliśmy, że nie uda nam się dojechać do celu, gdy ujrzeliśmy ruiny Qasr Al-Mushatta (wstęp darmowy). Zamek, a raczej pałac stoi zupełnie opuszczony tuż obok bramy na lotnisko i zapewne z tego powodu stoją przed nim pojazdy opancerzone z uzbrojonymi żołnierzami, a na wzgórzu widać wojskowy radar. Sama budowla z VIII w. jest najbardziej ozdobna, ale zarazem nigdy nie została ukończona z powodu upadku rządzącej dynastii. Dziś z zamku pozostały ruiny z efektowną bramą i kilkoma pomieszczeniami. Dodać można, że pałac został zbudowany z cegieł, co było bardzo nietypowe jeśli chodzi o ten region.
Madaba – Po powrocie poszliśmy na ciastka tortowe w odkrytej przez nas dzień wcześniej cukierni Frawlah cake. Zjedliśmy bardzo smaczne ciasto owocowe oraz czarny las (1 JOD za szt.), a potem poszliśmy na spacer ulicami Madaby oglądając niezliczone ilości kramów i sklepików ułożonych rodzajami. Przykładowo na części ulicy były same sklepy z butami, a na innej mnóstwo jubilerów. Co ciekawe mogliśmy wędrować zupełnie swobodnie, kompletnie nie obawiając się o bycie ciągle nagabywanymi.
Późnym popołudniem poszliśmy do Jaw Zaman Restaurant & Café. Jakież było nasze zaskoczenie, że obsługa mimo braku gości, kompletnie się nami nie zainteresowała. No cóż… Po dość długim czasie oczekiwania, po prostu wyszliśmy i udaliśmy się naprzeciw do Fokar & Bhar Restrant, gdzie zostaliśmy szybko i dobrze obsłużeni. Tym razem na obiad mieliśmy zupę z soczewicy, pół pieczonego kurczaka oraz koftę w sosie pomidorowym, a do tego świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy (19,80 JOD za obiad dla dwojga).
19.09.2022 r.
Wylot z Jordanii mieliśmy o 11:20 (Ryanair, lot nr FR 3136), więc mogliśmy spokojnie zjeść śniadanie, dokończyć pakowanie i ruszyć w ostatnią trasę wypożyczonym samochodem. W wypożyczalni formalności trwały bardzo krótko i chwilę później zostaliśmy zawiezieni tym samym autem na lotnisko. W terminalu poszło nam bardzo sprawnie z nadaniem bagażu i kontrolą bezpieczeństwa, choć dość skrupulatnie sprawdzono nam bagaże podręczne. Wypiliśmy kawę i polecieliśmy do domu…