02-07.08.2017 r.
02.08.2017 r.
Wyjazd ten jest propozycją spędzenia przedłużonego weekendu w górach. Z racji, że nasz wyjazd był krótki, musiał być intensywny. Byliśmy w Tatrach i Pieninach, a także nie zapomnieliśmy o wypoczynku w basenach termalnych.
Ždiar – Nie chcąc tracić czasu wyjechaliśmy wprost z pracy i dzięki temu już po sześciu i pół godzinie byliśmy w miejscowości Ždiar, gdzie zaplanowaliśmy trzy noclegi w Privát Domino, czyli bardzo ładnej kwaterze prywatnej, gdzie do dyspozycji, mieliśmy przytulny, duży pokój z ładną, dużą łazienką. Sama miejscowość jest malowniczo położona w Tatrach Bielskich, dzięki czemu codziennie z okna witał nas widok na górskie zbocza. Tuż obok naszej kwatery znajdowała się restauracja Ždiarsky Dom ze smacznym jedzeniem i klimatycznym regionalnym wystrojem w tradycyjnym drewnianym domu, w której zjedliśmy pierogi z bryndzą (5 dużych pierogów – 5,90 €) oraz ždiarski tanier, czyli pierogi plus dwa rodzaje klusek ziemniaczanych z bryndzą i kapustą (6,90 €), a do tego oczywiście duże słowackie piwo Kozel (1,30 € za 0,5 l).
03.08.2017 r.
Palenica – Morskie Oko – Rysy – Wstaliśmy wcześnie rano, aby pojechać na parking w Palenicy skąd rozpoczyna się długi szlak na Rysy. Liczyliśmy, że o godzinie 6:00 rano nie będzie zbyt wielu turystów, ale ku naszemu zdumieniu, parking był już nieźle zapełniony. Wystartowaliśmy o 6:05 i już po godzinie i czterdziestu minutach byliśmy nad Morskim Okiem. Zatrzymaliśmy się tu tylko na chwilę, aby obejrzeć piękne widoki i szybkim krokiem ruszyliśmy wzdłuż stawu, by po około 15 minutach dotrzeć do podejścia nad Czarny Staw pod Rysami. Tu zaczęła się pierwsza wspinaczka, która trwała 20 minut. Obeszliśmy Czarny Staw i ruszyliśmy w górę kamienistą ścieżka po zboczu.
Do pokonania mieliśmy stąd nieco ponad 900 m w górę po stromym szlaku, zabezpieczonym na bardzo długim odcinku łańcuchami. Pogoda była piękna, świeciło słońce, były idealne warunki na wspinaczkę. Co chwilę oglądaliśmy się wokoło, podziwiając przepiękne widoki na majestatyczne góry i cudowne dwa stawy w dole. Szlak był męczący, na początku mocno „eksploatowaliśmy” nogi, by później dołączyć do tego ręce, które musiały intensywnie pracować na niekończących się łańcuchach, prowadzących przez około godzinę na sam szczyt. W końcu udało się, 10 minut przed 12:00 stanęliśmy na wierzchołku. 100% satysfakcji! Znaleźliśmy się najwyżej jak się da w Polsce, czyli 2.499 m n.p.m.
W wysokim sezonie nie można liczyć na to, że na szczycie znajdziemy się samotnie. Cała droga na górę i w dół odbywa się w towarzystwie licznych turystów. Odczuliśmy to schodząc z Rysów, gdy musieliśmy przepuszczać innych wspinaczy na łańcuchach. Zejście z Rysów jest niewiele mniej meczące niż wejście, a wręcz wydaje się być jeszcze trudniejsze (bardziej niebezpieczne) niż wejście, dlatego wiele osób decyduje się zejść na słowacką stronę, gdzie szlak jest znacznie łatwiejszy i próbują „złapać” transport do Polski. Gdy już dochodziliśmy do Morskiego Oka, byliśmy zmęczeni i spragnieni, bo 4,5 l picia to było zbyt mało na ilość potu, którą wylaliśmy. W krótkim czasie wypiliśmy kolejne dwa litry wody zakupione w schronisku i mogliśmy zejść do parkingu. O 17:35 siedzieliśmy w końcu w naszym samochodzie i choć podrapani i posiniaczeni, z pęcherzami na stopach, mogliśmy wracać na kwaterę. W Ždiarze poszliśmy na zasłużony obiad w tej samej restauracji. Tym razem zamówiliśmy doskonałe medaliony z jelenia z sosem żurawinowym, a do nich karlovskie knedliki i surówkę (11,90 € za osobę). Nie mogło obyć się też bez piwa. Tym razem raczyliśmy się ciemnym (tmave) Šarišem (1,50 € za butelkę 0,5 l).
04.08.2017 r.
Kasprowy Wierch – Świnica – Zawrat – Hala Gąsienicowa – Następny poranek był bardzo ciężki, bolały nas wszystkie mięśnie i trudno było nam sobie wyobrazić, że mamy zdobyć kolejny szczyt. Ułatwiliśmy sobie zdanie, gdyż wcześniej, przez Internet kupiliśmy bilety na pierwszą kolejkę jadącą na Kasprowy Wierch. Kosztuje to dodatkowe 24 zł (55 zł bilet normalny w górę „odstany” w kasie, 79 zł kupiony online), ale według nas warto, gdyż już grubo przed 7:00 rano do kasy ustawiła się spora kolejka, a nam zależało na czasie. Przyjechaliśmy ze Ždiaru na parking ulokowany na ulicy Mieczysława Karłowicza, skąd trzeba było przemaszerować dobry kilometr do dolnej stacji kolejki.
Ból nóg stawiał pod znakiem zapytania nasz plan zdobycia Świnicy, ale jako, że trzeba być twardym, a dodatkowo mając bilety w kieszeni, nie poddaliśmy się. Po miłym, widokowym wjeździe na górę, przyszedł czas na treking. Pierwszy odcinek do Przełączy Świnickiej nie jest trudny, a nam dał możliwość rozgrzania obolałych mięśni i przygotowania do wspinaczki. Początek szlaku na Świnicę jest średnio trudny, bo wiedzie po dużych kamieniach. Nie spiesząc się pokonywaliśmy wysokość, gdy dogoniła nas dwójka innych turystów, z którymi jak się okazało spędziliśmy miło kilka kolejnych trudnych godzin. Szlak stawał się coraz trudniejszy, pojawiły się łańcuchy wiodące wzdłuż przepaści, a my niejednokrotnie musieliśmy zastanawiać się, gdzie postawić nogę…
Do tego po drodze spotkaliśmy wspinacza, który korzystając z radaru pogodowego ostrzegł nas przed kilkugodzinną ulewą, która miała zacząć się za jakieś półtorej godziny. Byliśmy bardzo zadowoleni, że wejście od Przełęczy Świnickiej na szczyt Świnicy (2301 m n.p.m.) zajęło nam raptem 50 minut, ale czekało nas jeszcze zejście. Do wyboru mieliśmy powrót tą sama drogą lub zejście do Przełęczy Zawrat. Ze szczytu kompletnie nie było widać szlaku na Zawrat, więc musieliśmy się nieco cofnąć, by po paru metrach zobaczyć wyraźną strzałkę. Mogliśmy zdecydować się więc, aby iść dalej, a wraz z nami nasi nowi znajomi oraz pewien Hindus, który dołączył do naszej grupki. Znaczna część szlaku prowadziła przez niekończące się łańcuchy, z których najgorszy był komin, którym jak wiadomo łatwiej wejść do góry niż zejść, a my oczywiście schodziliśmy nim w dół :-)
Z dumą dotarliśmy do Zawratu, ale zbliżała się także godzina 11:00, o której miał zacząć padać deszcz. Faktycznie zebrały się chmury, a my mieliśmy do wyboru zejście po uznawanych za najtrudniejsze łańcuchy w Tatrach do Hali Gąsienicowej lub znacznie łatwiejsze zejście przez Dolinę Pięciu Stawów do Palenicy. Ponownie wygrała opcja trudniejsza, czyli łańcuchy. Cała nasza piątka dzielnie zmagała się z pionowymi ścianami, niejednokrotnie wisząc na samych rękach i opuszczając się na najbliższy występ skalny. Wreszcie łańcuchy skończyły się, a my kontynuowaliśmy długą wędrówkę do Czarnego Stawu Gąsienicowego i dalej przez Halę Gąsienicową, gdzie z żalem rozstaliśmy się z naszymi przemiłymi kompanami i ruszyliśmy znacznie mniej ciekawym żółtym szlakiem do Kuźnic.
Po powrocie do Ždiaru poszliśmy oczywiście na zasłużony obiad do Ždiarskiego Domu na żeberka (bravčové pečené rebrá – 8,90 € za osobę) z przyprawionymi ziołami frytkami (1,50 € spora porcja) i zasmażaną kapustą (1,50 € porcja), a do tego oczywiście rewelacyjne słowackie piwo. Obiad godny zdobywców Świnicy ;-)
05.08.2017 r.
Poprad – Kolejnego dnia wreszcie mogliśmy się wyspać, gdyż po spakowaniu i opuszczeniu przemiłej kwatery, pojechaliśmy do AquaCity w Popradzie, czyli aquaparku połączonego z basenami termalnymi, jakieś 30 km od Ždiaru. Po zakupie całodziennego biletu (22€ za osobę dorosłą), mogliśmy korzystać z wszelkich atrakcji wodnych kompleksu (bez strefy witalnej, czyli np. saun). Na terenie obiektu znajdują się baseny zewnętrzne i wewnętrzne z wodą termalną o różnych temperaturach, liczne hydromasaże, bicze wodne, leżanki, gejzery, a do tego miejsca do opalania, place zabaw dla dzieci, zjeżdżalnie oraz punkty gastronomiczne. Pięć godziny moczyliśmy się, odpoczywaliśmy i masowaliśmy nasze zbolałe mięśnie, a gdy zgłodnieliśmy zjedliśmy pyszne naleśniki z dżemem, polane czekoladą, a do tego bita śmietana (4€ porcja).
Červený Kláštor – Jadąc na naszą kolejną kwaterę z trudem namierzyliśmy otwarty sklep, bo jak się okazało na Słowacji większość sklepów jest czynna w sobotę bardzo krótko. Przy tej okazji podamy kilka cen w sklepie: piwo – od 0,59 €, rogalik – od 0,30 €, słowacka cola, czyli Kofola – 0,95€ za butelkę 1,5 l. Po dojechaniu do celu, czyli do Penzión Tulip w miejscowości Červený Kláštor, dostaliśmy ekstra apartament z widokiem na Dunajec, odległe Tatry oraz najsłynniejszy szczyt w Pieninach – Trzy Korony. Jedynym mankamentem naszego apartamentu było to, że ulokowany był na samym poddaszu, więc w upalny dzień było w nim niezwykle gorąco… Fajne było to, że mieszkaliśmy tuż obok kładki prowadzącej wprost do Sromowiec Niżnych, więc do woli przechodziliśmy do Polski i z powrotem na Słowację. Stan wody w Dunajcu był bardzo niski, więc obserwowaliśmy osobę przechodzącą w poprzek rzeki, której woda sięgała raptem do kolan. Na obiad zjedliśmy smaczną pizzę po słowackiej stronie (ceny podobne do polskich).
06.08.2017 r.
Wąwóz Homole – Wysoka – Rankiem pojechaliśmy przez Krościenko i Szczawnicę do Wąwozu Homole, gdzie na parkingu tuż przed Wąwozem, zostawiliśmy samochód. Szlak przez Wąwóz Homole wiedzie w dużej mierze po kładkach oraz mostkach i kończy się schodami w górę. Sam wąwóz ma kształt litery V, ściany sięgają 120 m wysokości, a jego dnem płynie strumień Kamionka wijący się wśród kamieni i dość bujnej zieleni. Idąc po schodach w górę dotarliśmy do charakterystycznej formacji skalnej zwanej Kamienne Księgi, w których zapisane są ponoć losy całego świata, a karty przewracają się co sto lat.
Dalej szlak prowadzi przez las po kamieniach i błocie. Na szczęście trafiliśmy na dobrą pogodę, więc błota było stosunkowo mało. Dalej trasa skręcała w leśny trakt, który doprowadza do Bazy namiotowej pod Wysoką, która jest świetnym miejscem biwakowym dla całych rodzin. Stąd szlak pnie się w górę prowadząc przez odkrytą, porośniętą trawą Polanę pod Wysoką, skąd rozciągają się piękne widoki, gdzie przy drodze rosną okazałe, samotne drzewa. Po dojściu do granic Rezerwatu Wysokie Skałki rozpoczyna się najtrudniejsza część szlaku, która wiedzie po stromym zboczu, które robi się śliskie podczas deszczu.
Wejście nie nastręcza problemów, aczkolwiek może być wymagające dla osób nie zaprawionych w chodzeniu po górach. Nam dojście od początku Wąwozu Homole na czubek Wysokiej zajęło 90 minut. Ze szczytu Wysokiej (1050 m n.p.m.) należącej do Korony Gór Polski rozciąga się spektakularny widok na Tatry, Pieniny, Beskidy, a nawet Babią Górę i Gorce, dla którego warto wspiąć się na górę. Zejście jak zwykle jest trudniejsze, tym bardziej, że zaczął padać deszcz, a szlak od razu zrobił się nieco błotnisty. Całe szczęście, że deszcz nie przerodził się w ulewę, bo byłoby jeszcze trudniej…
Červený Kláštor – Wróciliśmy na Słowację i udaliśmy się pieszo do Czerwonego Klasztoru, czyli jedynego zabytku zwiedzanego przez nas podczas tego wyjazdu. Budowla z początku XIV w. zamieszkiwana dawniej przez kartuzów, a później kamedułów, czyli dwa najsurowsze zakony Kościoła rzymskokatolickiego jest efektowna sama w sobie, ale tuż po wejściu czekała nas duża niespodzianka. Właśnie rozpoczął się pokaz tresury ptaków drapieżnych. Dzięki temu obejrzeliśmy w akcji jastrzębia harrisa, kruka, dwie sowy i orła stepowego.
Mogliśmy przekonać się o wyjątkowej mądrości kruka, zobaczyć polowanie orła na królika oraz potrzymać na rękawicy drapieżniki. Następnie mając dobrze przygotowaną ulotkę po polsku, rozpoczęliśmy zwiedzanie. Minęliśmy wycieczkę z przewodnikiem (po słowacku) i obejrzeliśmy kolejno wystawy poświęcone zakonom, kościół ze wspaniale zdobionym stropem, krużganek, salę kapitulną oraz dziedziniec z pustelniami. W dawnych czasach dziedziniec ten okalało trzynaście pustelni, w tym dwanaście mnisich i jedna przeora, z których ocalała zaledwie jedna, a reszta jest w ruinie. Dzięki ocalałej pustelni, przekonać się można jak mnisi żyli w zamierzchłych czasach mając do dyspozycji cztery niewielkie izby i ogródek z ziołami.
Wracając na kwaterę posililiśmy się w ogródku restauracji Pltnicka Koliba Plte na Dunajci, gdzie zjedliśmy kačacie stehno, czyli udko kacze z czerwoną kapustą i knedlikami (7,50 € za porcję), które popiliśmy oczywiście piwem Šariš.
07.08.2017 r.
Powrót do domu odbył się początkowo w strugach deszczu, czego efektem były cztery rozbite samochody napotkane kolejno na tzw. zakopiance, z których jeden wykręcił piruet tuż przed naszą maską… My spokojnie dojechaliśmy do Torunia w siedem godzin, napotykając co parędziesiąt kilometrów większe lub mniejsze korki.