10.05.2019 – 01.06.2019
Skrócony plan podróży
Informacje praktyczne
Etapy podróży
Dojazd do Chin i Pekin (miasto i Wielki Mur – Badaling)
Datong – Groty Yungang, Wisząca Świątynia, Drewniana Pagoda
Obszar Krajobrazowy Wulinyuan i Wąwóz Zhangjiajie
OPIS PODRÓŻY
Dojazd do Chin i Pekin (miasto i Wielki Mur – Badaling)
10-12.05.2019 r.
Nasz tegoroczny wyjazd rozpoczęliśmy już w piątek popołudniu ze względu na bardzo wczesny, poranny wylot z Warszawy liniami KLM (lot nr KL1362) o 6:00. Postanowiliśmy przenocować blisko parkingu, na którym zwyczajowo zostawiamy nasz samochód, w Pokojach Gościnnych „Amelia” (tanio i w bardzo przyzwoitych warunkach). To był dobry wybór, bo musieliśmy zerwać się z łózka „zaledwie” o 3:20 ;-) Lot do Amsterdamu przebiegł sprawnie, a ku naszemu zaskoczeniu na pokładzie dostaliśmy kanapkę z pysznym holenderskim serem. W końcu posiłek na europejskich trasach to coraz większa rzadkość. Mieliśmy dużo czasu na przesiadkę (niemal 7 godzin), więc dokładnie zwiedziliśmy lotnisko, wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciasteczko (kawa Macchiato Caramel XL 6€ + ciasto marchewkowe i truflowe po 3€), a później skonsumowaliśmy pizzę na lunch w Jamie’s Deli (pizza pepperoni – 7,45 €). Do Pekinu wylecieliśmy o 14:50 liniami China Southern (lot nr KL4303), na pokładzie zjedliśmy obiad i śniadanie. Mieliśmy problem ze spaniem, bo u nas było popołudnie, gdy tymczasem według chińskich zegarków już wieczór (trzeba dodać 6h). Lot trwał około 9,5 h i już o 6:15 czasu pekińskiego byliśmy na miejscu.
12.05.2019 r.
Pekin (Beijing) – Bez problemów przeszliśmy kontrolę graniczną, chociaż musieliśmy zostawić odciski wszystkich palców, z czym spotkaliśmy się po raz pierwszy… W hali przylotów czekał na nas kierowca zamówiony za pośrednictwem hostelu Yue Xuan Courtyard Garden International Youth Hostel. Na lotnisku wymieniliśmy większość zabranej z Polski gotówki w euro, a potem jadąc taksówką, mogliśmy podziwiać pierwsze widoki stolicy Chin. Zaskoczyła nas czystość na ulicach, ogromna ilość wieżowców oraz przepięknie kwitnące krzewy wzdłuż ulic. Byliśmy też zaskoczeni kulturą jazdy Chińczyków, co zapewne wynika z dużej ilości kamer monitorujących całą trasę.
W hostelu zostawiliśmy bagaże, ale przede wszystkim dzięki uprzejmości obsługi, kupiliśmy bilety do Zakazanego Miasta (60 CNY za osobę, czyli około 36 zł). Od razu poszliśmy do pobliskiego metra (stacja Dongsi) i tu mieliśmy pierwszą zagadkę, czyli zakup biletu w maszynie. Na szczęście jest to dość proste i co najważniejsze można wybrać angielską wersję językową. Potem należy wskazać linię, a na niej wybrać stację docelową. Automat podaje cenę przejazdu, należy określić ilość osób i zapłacić banknotami oraz bilonem (wydaje resztę). Teraz trzeba było przejść kontrolę bagażu i osobistą (nas jako turystów traktowano pobieżnie), potem przez bramki i pozostało tylko trafić na właściwą linię i właściwy kierunek jazdy, co ułatwiały opisy alfabetem łacińskim. Tu musimy dodać ciekawostkę o peronach metra, które mają szklane ściany z szeregiem szklanych drzwi, przy których zatrzymują się pociągi i to precyzyjnie drzwi w drzwi. Na podłodze narysowane są strzałki, które wskazują, gdzie należy się ustawić, aby bardzo sprawnie wsiąść do wagonika. No własnie, czas na wyjście i wejście do pociągu jest bardzo ograniczony i trzeba uważać, aby współpasażer nie został po drugiej stronie :-) Na wszelki wypadek ustaliliśmy plan działania w przypadku, gdyby któreś z nas „nie zdążyło”…
Podczas jazdy bawiły nas komunikaty w stylu „cing, ciong, ciang”, z których nie sposób było wyłowić nawet nazw poszczególnych stacji, na szczęście komunikaty podawane są również po angielsku, a w pociągach zainstalowano specjalne wyświetlacze. Z przesiadką dojechaliśmy do stacji Tian’anmen East, gdzie tłum kierował się na właściwy Plac Niebiańskiego Spokoju. Oczywiście przed wejściem na Plac zostaliśmy skontrolowani i musieliśmy okazać paszporty. Wszędzie panował chaos i ścisk, do którego należało się szybko przyzwyczaić :-) Obejrzawszy Plac Tian’anmen otoczony monumentalnymi budowlami: Bramą Niebiańskiego Spokoju z wizerunkiem Mao Zedonga, jego Mauzoleum oraz Wielką Halą Ludową i Muzeum Narodowym, przeszyliśmy tunelem pod Zakazane Miasto, gdzie wraz z falą Chińczyków (nie-Azjatów było naprawdę niewielu), weszliśmy do tego największego pałacu na świecie.
Obszar, który zajmuje Zakazane Miasto, czyli XV-wieczna siedziba cesarza Yongle z dynastii Ming zajmuje niemal ¾ km² i jest naprawdę wielki. Mieści się tam mnóstwo rozmaitych budynków o różnym przeznaczeniu, placów, a także sporo zieleni. Choć w wielu miejscach zaskakuje brak wyposażenia, mimo tłumów, pałac to niezwykła, wspaniała atrakcja turystyczna. Nie sposób zwiedzić wszystkich z ok. 8700 pomieszczeń, z których większość jest nieudostępniona, ale obejrzenie choćby części kompleksu daje wyobrażenie o całości. Ogólnie był to świetny wstęp do zwiedzania Chin. Na terenie pałacu posililiśmy się typowo chińskimi przekąskami – cztery mięsne, słodkie kulki na patyku (12 CNY) oraz kiełbasa zwana „niemiecką”, choć nijak niemieckiej nie przypominała (12 CNY). Ceny jak na Chiny, godne cesarza ;-)
Wprost z Zakazanego Miasta przeszliśmy do górującego nad nim parku Jingshan (wstęp 10 CNY od osoby, czyli 6 zł) z bujną roślinnością i ładnymi pawilonami. Wzgórze powstało z ziemi pozyskanej podczas budowy pałacowej fosy, a dziś doskonale widać z niego panoramę Zakazanego Miasta i znacznej części Pekinu. Podczas naszego pobytu nad miastem był duży smog, więc widok był ograniczony, a pałac tonął jakby we mgle… Później poszliśmy w kierunku Wieży Bębnów i Dzwonów, po drodze zatrzymując się na pierwszy obiad w Chinach. Oczywiście była to „randka w ciemno”, gdyż mogliśmy się tylko domyślać co zawierają zamówione dania: sajgonki (8 szt. 22 CNY) oraz nietypowe pierożki wyglądające jak otwarte worki (5 szt. 15 CNY), do których wzięliśmy lekkie piwo (3,2 %, 0,66 l za 15 CNY). Cały obiad za około 31 zł był naprawdę dobry i sycący.
W tym miejscu trzeba dodać, że obiad musieliśmy zjeść pałeczkami, ponieważ jedzenie nożem i widelcem to abstrakcja w Chinach. Na szczęście od czasu do czasu ćwiczyliśmy już wcześniej jedzenie pałeczkami :-) Po posiłku zobaczyliśmy jeszcze okazałą Wieżę Bębnów i metrem wróciliśmy do Hostelu. Tu czekał na nas gotowy pokój w tradycyjnym chińskim stylu, mały, ale klimatyczny i świetnie wyposażony. Po odświeżeniu się po podróży z Polski i zwiedzaniu, ruszyliśmy jeszcze obejrzeć pobliskie hutongi, czyli uliczki z tradycyjną, niską zabudową (nasz Hostel to także hutong). Dotarliśmy do targowiska, na którym kupiliśmy pierwsze egzotyczne owoce, a gdzie przywitał nas starszy Chińczyk mówiący po angielsku, który był zaskoczony obecnością „białych” w tym miejscu. No fakt, prócz Hostelu, nie spotkaliśmy innych turystów w pobliżu…
13.05.2019 r.
Wielki Mur Badaling – Wcześnie rano poszliśmy na nasze pierwsze śniadanie w Chinach. Już po chwili znaleźliśmy lokal oblegany przez miejscowych, w którym serwowano śniadania. Oczywiście były to śniadania w rozumieniu chińskim, a nie polskim. Do wyboru mieliśmy zupkę a’la rosołek z makaronem i dodatkami, coś przypominającego pierogi z puszystego ciasta i parę innych rzeczy, co do których trudno było ustalić czym są… Zdecydowaliśmy się na pięć naprawdę dużych pierogów, do których dla złamania smaku podawano coś marynowanego, chyba pędy bambusa (całe śniadanie dla dwóch osób 12 CNY, czyli jakieś 7,20 zł). Pierogi smaczne, przystawka dziwna :-)
Po śniadaniu spakowaliśmy się, oddaliśmy bagaże na przechowanie i pojechaliśmy metrem na stację Jishuitan, gdzie prowadzeni strzałkami poszliśmy na dworzec autobusowy skąd odjeżdża autobus 877, który zawozi turystów wprost pod Wielki Mur w Badaling. Ku naszemu zaskoczeniu kolejka do autobusu była gigantyczna. Na odjazd oczekiwało kilkaset osób. Ku kolejnemu naszemu zdziwieniu okazało się, że błyskawicznie posuwamy się do przodu, ponieważ co chwilę podjeżdżał kolejny autobus 877 i zabierał ponad 60 pasażerów. Po kilkunastu minutach i my jechaliśmy do celu (bilet dla jednej osoby w jedną stronę – 12 CNY). Po 50 minutach znaleźliśmy się w drugiej dużej kolejce po bilety wstępu na Mur oraz do specyficznej kolejki zwanej pulley (bilet wstępu 40 CNY od osoby, przejazd pulleyem w dwie strony 120 CNY). To nie koniec kolejek, następna, godzinna czekała nas do pulleyów… Wtedy uświadomiliśmy sobie, że w tym kraju trzeba rezerwować sobie naprawdę dużo czasu na każdą atrakcję.
Sam Wielki Mur zrobił na nas niesamowite wrażenie mimo tłumów, które przyjechały tak jak my podziwiać tę jedyną na świecie tak wielką budowlę. Obecnie odnowiono i udostępniono do zwiedzania kilka odcinków liczącego 22 tys. km Muru, powstałego w różnych epokach, z czego najsłynniejsza część liczyła 8850 km i zbudowana została w czasach dynastii Ming. W Badaling znajduje się odcinek pochodzący z tego właśnie okresu świetności Chin i oblegają go tysiące turystów. Chodzenie po Wielkim Murze Chińskim to nie taki zwykły spacer, gdyż często pnie się ostro w górę, by po chwili zejść w dół, a potem znów w górę. Wędrówka po zabytku to całkiem męczący fitness :-) Trudno przejść cały udostępniony w Badaling odcinek, gdyż po pierwsze jest całkiem długi (4,8 km), ale przede wszystkim cały czas trzeba przeciskać się między ludźmi lub wręcz iść powoli gęsiego za nimi. Podobało nam się, ale czuliśmy trochę niedosyt. Schodząc z Muru musieliśmy przejść przez pasaż z pamiątkami, na którym znajdowało się stanowisko fotografa, który stylizował ludzi na cesarza i cesarzową Ming. Po ostrym targowaniu, i my staliśmy się posiadaczami chińskiej fotki (ze 120 CNY na 50 CNY). Zjedliśmy też przekąskę, czyli rodzaj parówki zawiniętej w naleśnik posmarowany jajkiem z zieleniną (15 CNY za szt.). Bardzo smaczna :-)
Wróciliśmy tym samym pulleyem, autobusem i metrem do Pekinu. Na koniec dnia zostawiliśmy sobie obejrzenie słynnych pekińskich obiektów olimpijskich, a szczególnie stadionu zwanego „ptasim gniazdem” oraz wielkiego basenu zwanego „kostką wody”. Niestety na terenie kompleksu olimpijskiego odbywała się jakaś pilnie strzeżona impreza, więc wszystkie drogi dojścia były zatarasowane i obstawione służbami porządkowymi. No cóż takie rzeczy się zdarzają… Tym samym obejrzeliśmy wszystko tylko z dużej odległości, a szkoda.
Po powrocie w okolice naszego hostelu zjedliśmy doskonały obiad w muzułmańskiej, ale oczywiście chińskiej restauracji Zamówiliśmy gotowaną wołowinę w pikantnym sosie z papryką i cebulą (68 CNY bardzo duża porcja), wołowinę w tempurze na słodko (58 CNY), porcję gotowanych kapustek chińskich (28 CNY), a do tego ryż (dwie porcje po 3 CNY), mega wymyślną herbatę (10 CNY) i piwo (0,66l za 8 CNY). To był chyba nasz najdroższy obiad w Chinach, ale zdecydowanie wart swojej ceny (178 CNY, czyli 110 zł).
Wróciliśmy do hostelu po bagaże i pojechaliśmy na główny dworzec w Pekinie. Odszukaliśmy okienko, w którym odebraliśmy wszystkie bilety na dwanaście pociągów i poszliśmy na właściwy dworzec. No cóż najpierw musieliśmy przejść kontrolę bagażu i osobistą, ale to nie był żaden problem, a potem dotarliśmy do tablicy świetlnej, na której wyświetlano najbliższe pociągi. Jedyne co rozszyfrowaliśmy to numer pociągu i godzinę odjazdu (K695 o 23:32, Beijing – Datong). Tu przydał się translator w telefonie, dzięki któremu dowiedzieliśmy się na którą kondygnację należy iść, a potem do której poczekalni. W poczekalni zaś znaleźliśmy właściwą bramkę (jak na lotnisku) oraz peron, z którego odjeżdżał nasz pociąg. Kilkanaście minut przed odjazdem, mogliśmy skasować bilety w specjalnych bramkach, które przepuszczały na peron, gdzie podstawiony był już nocny pociąg do Datongu. Ulokowaliśmy się w stosunkowo wygodnym, czteroosobowym przedziale sypialnym i chwilę później smacznie spaliśmy :-)
Datong – Groty Yungang, Wisząca Świątynia, Drewniana Pagoda
14.05.2019
Datong – Po nocy spędzonej w pociągu, o godzinie 6:05 zajechaliśmy do Datongu. Przed dworcem “napadł” na nas tłum taksówkarzy, ale my mogliśmy śmiać im się w nos, ponieważ do naszego hostelu mieliśmy maksymalnie 200 m. Bez problemu trafiliśmy do Green Island Youth Hostel, wjechaliśmy windą na 5-te piętro, a tak naprawdę na 4-te, bo w Chinach parter liczy się jako 1-sze piętro. Musieliśmy chwilę poczekać na recepcjonistkę, a w międzyczasie miła starsza pani podała nam wrzątek… Chiny to kraj “kultury wrzątku”, a to oznacza, że jest on dostępny wszędzie, nawet w pociągu, gdzie leci ze specjalnych kraników, czy też w toaletach na dworcach. Chińczycy zalewają tym zupki chińskie, rozmaite herbaty, ale też piją czysty wrzątek. Po jakimś czasie wyszła do nas zaspana dziewczyna w piżamie, która szybko załatwiła formalności i mogliśmy iść na śniadanie. Śniadanie zjedliśmy w budce przed wieżowcem, w którym mieścił się nasz Hostel. Tym razem były to dwa duże naleśniki posmarowane jajkiem i zapieczone z bekonem, mięsem, parówkami i jakąś zieleniną, do tego dostaliśmy ciepłe mleko sojowe (45 CNY za całość). Naleśniki smaczne, za to mleko niekoniecznie, gdyż przypominało kleik ryżowy :-)
Groty Yungang – Naprzeciwko naszej “śniadaniowni” był przystanek autobusu nr 603, który zawiózł nas wprost do Jaskiń Yungang (bilet na autobus 3 CNY za osobę w jedną stronę). Co ciekawe płacić można było elektronicznie (jakąś specjalną kartą lub komórką przez Alipay) oraz gotówką, wrzucając monety lub banknoty do przezroczystej skrzynki znajdującej się obok kierowcy. Było dość wcześnie, więc uniknęliśmy tłumu turystów (wstęp do Grot Yungang – 120 CNY od osoby). Najpierw przeszliśmy przez wspaniałą kolumnadę, by dotrzeć do drzewa obwieszonego wstążkami zawierającymi prośby, a potem wyszliśmy wprost na staw, na którego środku znajdowała się piękna świątynia.
My jednak skręciliśmy w kierunku właściwych grot, których jest około 250, zawierają ponad 50 tys. buddyjskich rzeźb i co ważne, kompleks jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Miejsce to nas zachwyciło. Spacerowaliśmy wśród pięknej przyrody, wielkich monumentalnych posągów ukrytych we wnękach skalnych oraz fasad budynków stanowiących wejścia do niektórych grot. Najciekawsze i najstarsze groty to te oznaczone numerami 16 do 20, a cały kompleks pochodzi z V-VI w, gdy Chinami rządzili cesarze z dynastii Wei będący gorliwymi wyznawcami buddyzmu. Co ciekawe pięć największych rzeźb posiada twarze kolejnych cesarzy. Obeszliśmy cały kompleks, który prócz grot zawiera różne pawilony i stawy. Na koniec zwiedziliśmy też świątynię na wodzie, po której przechadzali się mnisi ubrani w charakterystyczne, pomarańczowo-brązowe szaty.
Datong – Wróciwszy z Yungang poszliśmy na obiad, na który zamówiliśmy dwie “chińszczyzny” – jakieś bliżej niezidentyfikowane mięso, a może raczej flaki (miejmy nadzieję, że nie robaki) z warzywami w sosie oraz prawdopodobnie wołowinę duszoną z papryką oraz ryż. No cóż, w tym kraju rzadko wie się tak naprawdę, co się je, ale często kosztuje niewiele i smakuje bardzo dobrze. W tym wypadku zapłaciliśmy za suty obiad dla dwojga tylko 31 CNY, czyli dobre 18 zł. Jadąc do Grot Yungang zobaczyliśmy po drodze wspaniałe mury dawnego Datongu i mimo, że nie planowaliśmy zwiedzania starówki, to wybraliśmy się do centrum. Był to długi i męczący spacer w upale, który zakończył się niespodziewanym zawodem.
Okazało się, że po przekroczeniu wspaniałych murów, weszliśmy na gruzowisko i jeden wielki plac budowy zasłonięty płotami z blachy falistej. Okazało się, że obecne władze miasta postanowiły wyburzyć mało efektowne domy, bloki i wieżowce, a zamiast tego wybudować “nową starówkę”. Ponoć rekonstrukcja wymaga wyburzenia łącznie 200 tys. domów na obszarze zamkniętym murem o długości ponad 7 km. Budowa spowodowała wiele kontrowersji, a na nas wywarła ponure wrażenie. Wracając postanowiliśmy kupić na wieczór jakieś ciastka. Znaleźliśmy coś przypominającego cukiernię i kupiliśmy coś przypominającego kudłatego pączka z kremem i jakąś rurkę z ciasta francuskiego. Podczas spaceru obserwowaliśmy życie współczesnego chińskiego miasta. W szczególności w naszą pamięć wrył się obraz gabinetu dentystycznego, w którym niczym w witrynie sklepowej na fotelu siedział pacjent “obsługiwany” przez stomatologa… Zastanawialiśmy się jak muszą wyglądać inne gabinety lekarskie, np. ginekologiczny :-D Tak, czy inaczej postanowiliśmy nie korzystać z usług dentystycznych w tym kraju… Po powrocie do Hostelu zabraliśmy się za kupione wcześniej ciastka. I tu czekała nas znowu niespodzianka, bo pączek choć podobny w smaku i konsystencji do pączka, jednakże tylko lekko słodki, za to słony i pikantny… Na szczęście drugie ciastko było w miarę normalne ;-) No cóż w tym kraju wszystko inaczej smakuje niż by nam się wydawało na wygląd…
15.05.2019
Ranek rozpoczęliśmy od europejskiego śniadania w naszym Hostelu, na które dostaliśmy prawdziwą kawę i herbatę, a do tego tosty z dżemem i masłem orzechowym, banany oraz omlety (całość 40 CNY). Na ten dzień zaplanowaliśmy dwie atrakcje znacznie oddalone od Datongu – Wiszącą Świątynię oraz Drewnianą Pagodę. Nie sposób zwiedzić tych dwóch atrakcji jednego dnia bez korzystania z taksówki, więc wybraliśmy się przed dworzec, gdzie stało mnóstwo taksówek. Rozpoczęliśmy negocjacje. Zbiegło się chyba z kilkunastu kierowców, z którymi targowaliśmy się przy pomocy translatora i kalkulatora. Oni rozpoczęli od 600 juanów, my zaś od 200. Po twardych i głośnych negocjacjach dobiliśmy targu, ustalając cenę 300 CNY za cały dzień, czyli 7 godzin i 230 km.
Wisząca Świątynia – Krótko po rozpoczęciu podróży, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, na której taksówkarz zatankował gaz, a my musieliśmy za niego zapłacić… Spokojnie jadąc dalej i obserwując otoczenie, po około półtorej godziny dotarliśmy do Wiszącej Świątyni (130 CNY od osoby), która cudem trzyma się skalnej ściany wsparta tylko długimi palami. Świątynia powstała już w V w. i od tego czasu służy nieprzerwanie wyznawcom buddyzmu, konfucjanizmu i taoizmu. Do Wiszącej Świątyni dostaliśmy się po schodach, a potem zwiedzaliśmy idąc gęsiego przez poszczególne budynki i piętra. W świątyni mieszczą się liczne miejsca kultu z figurami, którym wierni oddają cześć. Wspaniała architektura i piękne otoczenie gór, sprawiają, że jest to niesamowite miejsce, które wywarło na nas ogromne wrażenie.
Drewniana Pagoda Yingxian – Drugim przystankiem na naszej trasie była Drewniana Pagoda (50 CNY od osoby), czyli najstarsza drewniana pagoda w Chinach, która zbudowana została w XI w. na polecenie cesarza z dynastii Liao. Co ciekawe miejsce to miało upamiętniać matkę cesarza, a co może jeszcze ciekawsze, w miejscu tym w 1974 r. znaleziono wyjątkową relikwię – ząb Buddy. Budowla jest swego rodzaju wieżowcem z drewna i ma aż 67 m, czyli sięga do około 20 piętra współczesnych budynków, choć sama w sobie ma tylko pięć kondygnacji. W środku wieża kryje 11-metrową, okazałą figurę Buddy. Ładne jest także otoczenie, a szczególnie atrakcyjny budynek, może jakaś rezydencja tuż za płotem okalającym Pagodę. W Yingxian zjedliśmy lunch, czyli tradycyjną zupkę chińską (10 CNY), oczywiście pałeczkami, popijając rosołek wprost z miseczek :-)
Wracając do Datongu zatrzymał naszą taksówkę młody chłopak, a kierowca zapytał nas, czy pozwolimy, aby go zabrał. Nie mieliśmy nic przeciw, więc pojechał z nami do samego Datongu. Pod koniec trasy, kierowca znów zatankował i prosił, abyśmy zapłacili. Tak się stało, a my skrupulatnie odliczyliśmy wszystkie poniesione wydatki od umówionej sumy (w końcu paliwo jest zawsze wliczone w cenę taksówki). Młody Chińczyk wysiadł wcześniej niż my i zapłacił taksówkarzowi 20 CNY. Po dojeździe do celu taksówkarz oczywiście zażądał pełnej sumy. My pokazaliśmy mu nasze wyliczenia i byliśmy skłonni dorzucić za parkingi, tym bardziej, że dodatkowy pasażer zapłacił za siebie. Po ostrej wymianie zdań za pomocą translatora w komórce, taksówkarz nie miał innego wyjścia jak zgodzić się na nasze warunki :-) Rozstaliśmy się oczywiście w zgodzie, a kierowca wyglądał na zadowolonego. Jak widać był to jeden z elementów tej gry…
Potem przyszedł czas na obiad, po obiedzie pokręciliśmy się po luksusowej galerii handlowej dla bogatych Chińczyków (ceny tak wysokie jak w Europie Zachodniej), potem wypiliśmy piwo w Hostelu i poszliśmy na dworzec, gdzie o 22:31 mieliśmy nocny pociąg do Pingyao (nr 2463). Na dworcu stanęliśmy przed tablicą, z której nic nie mogliśmy wyczytać. Po kilku chwilach wpatrywania się w chińskie znaczki, walce z translatorem, ulitował się nad nami młody Chińczyk mówiący po angielsku, który po prostu zaprowadził nas do właściwej poczekalni i właściwej bramki. Ot znowu bezinteresowna uczynność tej nacji. Tym razem w pociągu mieliśmy znacznie mniej komfortowe warunki, gdyż przedziały były otwarte, a w jednej kolumnie znajdowały się trzy łóżka, z których na górnym było tylko pół metra przestrzeni nad głową… Noc była kiepska, bo pociąg co chwilę zatrzymywał się na jakiejś stacji, więc ludzie wsiadali i wysiadali…
16.05.2019
Pingyao – Do Pingyao dotarliśmy wcześnie rano, bo już o 5:52. Krótko przed dotarciem do celu przyszła do nas konduktorka, lecz my już nie spaliśmy. Do naszego pensjonatu mieliśmy jakieś 1,5 km, więc skorzystaliśmy z elektrycznego trójkołowca zwanego tuk-tukiem. Kierowca nie za bardzo wiedział dokąd ma nas zawieźć, więc zawiózł nas tam, gdzie mu się wydawało… My jednak byliśmy dobrze przygotowani i mieliśmy zdjęcie obiektu, które nijak nie pasowało do tego co zobaczyliśmy. Pokazaliśmy foto i wsiedliśmy z powrotem na pakę tuk-tuka i pojechaliśmy dalej. Kierowca co chwilę pytał ludzi o drogę, a każdy mówił co innego. Wjeżdżał w kolejne uliczki i zawracał. Trwało to chyba ze 40 minut… Stwierdziliśmy, że dwa razy zdążylibyśmy dojść pieszo… Ot uroki Chin :-D W końcu trafił, a do tego chciał 30 CNY w miejsce ustalonych 20 CNY. Oczywiście nie zgodziliśmy się, bo błądził na własne życzenie… Za to pensjonat Pingyao Laochenggen Inn przerósł nasze oczekiwania. Nie dość, że pokój znajdował się w prawdziwym hutongu ze ślicznym dziedzińcem, to sam w sobie był piękny, urządzony w tradycyjnym chińskim stylu z łóżkiem z baldachimem i stylowymi meblami. Na środku łóżka stał stoliczek z porcelaną przygotowaną do zaparzenia herbaty. Do tego, gdy przyjechaliśmy pokój był już gotowy, więc mogliśmy odświeżyć się po nocnej podróży.
Zwiedzanie Pingyao zaczęliśmy od śniadania na zewnątrz murów miejskich, które różniło się od wszystkich jedzonych dotąd w Chinach. Był to placek ze szczypiorem zwinięty w kostkę i poszatkowany na prostokąty, sprzedawany na wagę. Za okazałą porcję dla dwojga zapłaciliśmy 16 CNY i najedzeni mogliśmy ruszyć “w miasto”. Najpierw kupiliśmy bilet uprawniający do wejścia na mury miejskie oraz do niemal wszystkich atrakcji na terenie starówki, ważny przez trzy dni (125 CNY od osoby). Mogliśmy więc wejść na jedne z najbardziej okazałych i świetnie zachowanych murów miejskich w Chinach, których całkowity obwód wynosi około 6 km, a wysokość sięga do 12 m. Górą wiedzie szeroka aleja, po której spokojnie można byłoby jeździć samochodem, a obecnie da się wynająć rowerową rikszę. Przeszliśmy znaczną część murów od Bramy Północnej do Bramy Wschodniej i zeszliśmy na dół wprost na ulicę Wschodnią z przepiękną zabytkową zabudową.
Szybko okazało się, że właściwie wszystkie ulice i uliczki Pingyao są tak samo urokliwe i atrakcyjne. Co chwilę wchodziliśmy do różnych obiektów, które były dawnymi rezydencjami kupców, kantorami bankierów i siedzibami straży kupieckiej, czyli czegoś na podobieństwo dzisiejszych firm ochroniarskich, które chroniły bogatych obywateli Pingyao oraz ich firmy i karawany. Obejrzeliśmy też Świątynię boga miasta oraz Świątynię Konfucjusza, czyli dwie najważniejsze świątynie Pingyao. Wzdłuż głównych ulic była niezliczona ilość kramów z pamiątkami i jedzeniem. Mogliśmy posmakować mnóstwo różnych przekąsek, które zadziwiały nas smakami. Najbardziej zszokowało nas coś co wygladąło jak apetyczny tort, a smakowało jak zżelowana, mdła papka ryżowa… Obiad też nas nie zachwycił, gdyż baranina w sosie z makaronem ryżowym, kolendrą i tofu była raczej bez wyraźnego smaku, a panierowane tofu w słodko-ostrym sosie w ogóle nam nie zasmakowało, gdyż miało mdły smak i maziowatą konsystencję (obiad wraz z butelką truskawkowej lemoniady kosztował w całości 115 CNY). Przy tej okazji dodamy, że każdy obszar i każde miasto Chin ma swoją odrębną kuchnię ze swoimi smakami. Wiele osób wyraźnie zaznacza, że nie istnieje coś takiego jak kuchnia chińska, a jedynie kuchnie poszczególnych obszarów w Chinach.
Długo spacerowaliśmy po mieście zachwycając się piękną zabudową. Zmęczeni po niezbyt dobrej nocy w pociągu poszliśmy odpocząć w cieniu parasola znajdującego się na dziedzińcu naszego pensjonatu. Po drodze kupiliśmy piwo i chcieliśmy kupić zwykłą czarną herbatę… Tu po raz kolejny przekonaliśmy się jak bardzo nie można ufać translatorowi, który z uporem maniaka tłumaczył zwrot “czarna herbata” oraz “black tea” na określenie, które po chińsku znaczyło “herbata z czarnej porzeczki”. No cóż… Czegoś takiego nie znają nawet najstarsi Chińczycy :-) Ostatecznie kupiliśmy małe opakowanie zielonej herbaty z dodatkiem jakichś owoców… Siedząc w cieniu i popijając lekkie chińskie piwo Tsingtao (3,2%) nagle w obiekcie zrobiło się tłoczno i gwarno, gdyż do pensjonatu zjechała liczna grupka eleganckich Chinek.
Przemiły właściciel pensjonatu uwijał się jak w ukropie, żeby pozanosić wszystkie walizki i rozlokować panie w ich pokojach. Niezwykle rozbawiło go, gdy na translatorze Maciek napisał mu: “ale dużo kobiet”. Na co tenże zapytał, “czy nasze kobiety są piękne?”. Na tak zadane pytanie nie sposób było zaprzeczyć ;-) Chinki przebrały się w tradycyjne stroje i poszły ze swoim fotografem na sesję zdjęciową… My poczekaliśmy, aż się ściemni i ruszyliśmy na wieczorne zwiedzanie Pingyao. Miasto jest cudownie oświetlone, a wspaniałe lampiony wiszące niemal na każdym budynku, tworzą bajeczny nastrój. Wieczorne życie kwitło jeszcze bardziej niż dzienne, a my przechadzaliśmy się nie mogąc napatrzeć się na tę feerię barw i chłonąc niepowtarzalną atmosferę. Zaglądaliśmy do sklepików, smakowaliśmy kolejne drobne przekąski i po prostu niespiesznie przechadzaliśmy się.
17.05.2019
Świątynia Shuanglin – Śniadanie zjedliśmy w tym samym miejscu co dzień wcześniej, zamówiliśmy porcję pierożków z grzybami i kapustą, do których dostaliśmy sos sojowy, ale nie taki jaki znamy w Polsce, lecz kwaśny, ostry, jakby sfermentowany (10 dużych pierogów przypominających polskie – 15 CNY). Trzeba dodać, że w Pingyao znajduje się dużo sklepów z wielkimi beczkami sosu sojowego, z których nalewa się towar wprost do butelek, a przed sklepami stoją fontanny, którymi zamiast wody płynie sos sojowy, a powietrze przesycone jest jego zapachem… Poszliśmy na dworzec autobusowy, z którego autobusem 108 (bilet 1 CNY za osobę) pojechaliśmy do Świątyni Shuanglin (wstęp 35 CNY od osoby) oddalonej około 7 km od centrum. Świątynia charakteryzuje się ogromną liczbą rzeźb, których jest ponad 2 tys., pochodzących z różnych okresów historycznych. Rzeźby wykonano z terakoty i pomalowano.
Kompleks jest nieduży i w przeciwieństwie do starówki wymagałby odnowienia, co nie oznacza, że nie warto go odwiedzić. Po wyjściu ze Świątyni udaliśmy się ponownie na przystanek autobusu nr 108. Jednak były tam dwa przystanki, oba teoretycznie w tę samą stronę… Znowu próbowaliśmy użyć translatora, który zamiast sensownego tłumaczenia postanowił sobie z nas zadrwić i informację na przystanku przetłumaczył jako “mocz w samochodzie”. Trudno powiedzieć co było napisane na tablicy informacyjnej, ale na pewno nie to co przetłumaczył :-D W tym przypadku to trochę nie wina translatora, lecz tekstu napisanego pionowo, a nie jak zwykle poziomo. Jak widać krzaczki oznaczające poszczególne sylaby ułożyły się w cokolwiek dziwny tekst… Postanowiliśmy poczekać na autobus i liczyć na zrozumienie u kierowcy. Pierwszy autobus nie jechał tam gdzie chcieliśmy, więc kierowca kazał nam pozostać na przystanku, za to drugi kazał nam wsiadać i rzeczywiście wróciliśmy do centrum :-)
Po powrocie w pensjonacie zamówiliśmy taksówkę na dworzec Pingyao Ancient Town (30 CNY), a potem poszliśmy na spacer. Po drodze udało nam się zatrzymać na prawdziwą europejską kawę, a potem zjedliśmy specjalność miasta – Pingyao Beef, czyli plastry peklowanej wołowiny podawanej na zimno (porcja około 20 dag – 48 CNY), a do tego w gratisie dostaliśmy herbatę ryżową… Lunch nie był obfity, za to smaczny. Popołudniu pojechaliśmy na dworzec, gdyż o 15:43 mieliśmy pociąg do Xi’an North (nr D2565). Był to nasz pierwszy szybki pociąg w Chinach, zwany Bullet Train. Jechaliśmy z prędkością około 242 km/ h, dzięki czemu odległość ponad 500 km pokonaliśmy w 2 godziny i 46 minut, mimo, że zatrzymaliśmy się po drodze na czterech stacjach! Nowocześnie, szybko, cicho i bardzo wygodnie, a przecież mieliśmy najtańsze bilety 2-giej klasy. No niestety, jeśli chodzi o kolej, to my Polacy jesteśmy daleko za Chińczykami…
Xi’an – Po przyjeździe o 18:29 do Xi’an musieliśmy dojechać metrem w pobliże naszego noclegu, a potem dojść jeszcze 1,5 km do 7 Sages International Youth Hostel uznanego swego czasu za jeden z 10 najbardziej designerskich hosteli na świecie. Rzeczywiście nasz hostel mieści się w wyjątkowo interesującym kompleksie zabytkowych budynków, choć obecnie pokoje wymagałyby remontu. Po zakwaterowaniu poszliśmy na obiad, który okazał się najbardziej pikantnym posiłkiem na całym wyjeździe, a do tego mega gorącym. Oczywiście nie było menu po angielsku, a jedynie obrazki na ścianach, więc palcami pokazaliśmy co chcemy i dzięki temu dostaliśmy dwie zupki z kulkami mięsnymi, jajkami przepiórczymi, tofu, makaronem ryżowym, baraniną i warzywami, słowem wszystko co możliwe w jednej miseczce (cały obiad dla dwojga z piwem – 46 CNY). Teoretycznie zamówiliśmy dwie różne zupki, ale w praktyce różniły się od siebie jedynie ilością jajek i kulek mięsnych… Do tego na całe szczęście zamówiliśmy dwa zimne piwa, bo trudno byłoby inaczej ugasić ogień w gardle :-)
18.05.2019
Xi’an – Tego dnia czekała nas trzecia po Wielkim Murze Chińskim i Zakazanym Mieście najważniejsza atrakcja w Chinach, czyli Terakotowa Armia. Przed wyruszeniem na zwiedzanie zjedliśmy w naszym hostelu europejskie, a dokładnie włoskie (30 CNY) i francuskie (30 CNY) śniadanie, a do tego prawdziwa kawa (15 CNY) i czarna herbata (18 CNY) w towarzystwie przemiłych Luksemburczyków, z którymi wymieniliśmy wrażenia z podróży. Najśmieszniejszą usłyszaną od nich opowiastką była ta, że w Chinach nikt nie chce uwierzyć, że może istnieć tak małe państwo jak Luksemburg – 600 tys. mieszkańców, gdyż w Chinach miasto o takiej liczbie ludności to co najwyżej “small town” (małe miasteczko) :-) Po śniadaniu ruszyliśmy do autobusu nr 306 (bilet 7 CNY w jedną stronę), który dowozi turystów wprost pod wykopaliska. Po zakupieniu biletów (120 CNY od osoby) znowu ruszyliśmy z falą Chińczyków na poszczególne stanowiska archeologiczne.
Zaczęliśmy od wykopu oznaczonego numerem 2. Podekscytowani weszliśmy do pawilonu, w którym naszym oczom ukazały się dziury w ziemi, kompletnie pozbawione figur, których oczekiwaliśmy… Trudno opisać, jak bardzo byliśmy zawiedzeni i jak bardzo zrzedły nam miny, gdy to zobaczyliśmy. Podeszła do nas studentka-wolontariuszka, która zbierała ankiety. Od niej dowiedzieliśmy się, że tak naprawdę tylko wykop nr 1 zawiera duże ilości figur, które znamy ze zdjęć i telewizji. Szybko opuściliśmy wykop nr 2, w którym było tylko kilku wojowników w gablotach i przeszliśmy do wykopu nr 3, gdzie znaleźliśmy w końcu jakieś figury. Ostatecznie weszliśmy do pawilonu nr 1, który uratował honor całej atrakcji. To co zobaczyliśmy było naprawdę imponujące i niesamowite. Armia 6000 żołnierzy ustawionych w szyku bojowym, w jedenastu rzędach po czterech wojowników robi piorunujące wrażenie. Każda z postaci posiada naturalne rozmiary, jest inna, ma odmienne rysy, fryzurę oraz wyraz twarzy. Figury mają też różne stroje w zależności od pełnionej funkcji i rangi. Oprócz wojowników można zobaczyć konie. Aż żal, że figury w tak niewielkim stopniu zachowały swoje pierwotne kolory, które zniknęły bardzo szybko po odkryciu Terakotowej Armii, niektóre nawet już po kilkunastu sekundach… Ceramiczni wojownicy zostali pochowani około 210 r. p.n.e wraz ze swoim cesarzem Qin Shi Huangiem, którego grób znajdował się niedaleko i dziś mimo upływu ponad 2 tys. lat wyglądają majestatycznie. Potem obejrzeliśmy jeszcze muzeum, które jednak po tak spektakularnym i jedynym w swoim rodzaju zabytku, nie mogło zrobić na nas zbytniego wrażenia…
Ten sam bilet uprawnia do odwiedzenia drugiej części wykopalisk, czyli grobu cesarza Qin Shi Huanga oraz kilku pomniejszych wykopów, a na miejsce dowozi bezpłatny autobus. Nam jednak nie było dane zobaczyć zbyt wiele. W miejscu kopca jest plac, pod którym kryje się grobowiec, o wielkości boiska piłkarskiego, którego jednak nikt nie odważył się otworzyć. Istnieje wiele teorii jakie pułapki może zawierać, jednkaże dotąd nie było śmiałków, którzy zdecydowaliby się naruszyć spokój władcy. Wokół znajduje się ogród-park, w którym kryją się ponoć różne mniejsze ciekawe miejsca, jednakże teren stanowił jeden wielki plac budowy, a tym samym musieliśmy się ograniczyć do długiego, monotonnego spaceru wzdłuż płotów.
Postanowiliśmy wrócić do Xi’nu, żeby pospacerować po mieście, gdyż mieliśmy jeszcze czas do pociągu. Wróciliśmy autobusem 914 (10 CNY od osoby), który miał nieco inną trasę, ale dowiózł nas z powrotem na dworzec. Na jednej z ulic zjedliśmy kolejny bardzo pikantny obiad, tym razem o wiele smaczniejszy, na który składała się chińszczyzna podana w kociołku, pod którym płonął ogień. Danie zawierało jagnięcinę z papryką, selerem naciowym i cebulą, a podano do niego oczywiście dwie miseczki ryżu (całość wraz z jednym piwem 0,66 l – 55 CNY). Wielokrotnie słyszeliśmy o najbardziej śmierdzącym owocu na świecie, czyli durianie. I to właśnie w Xi’anie mieliśmy okazję spróbować jak smakuje. Kupiliśmy kawałek zapakowany szczelnie folią na tacce (jakieś 20-25 dag w cenie 33 CNY, durian jest drogim owocem w Chinach), a do tego dostaliśmy dwie foliowe rękawczki. Po rozpakowaniu poczuliśmy zapach padliny połączony z zapachem zepsutego sera i starych skarpetek. Zaś po zatopieniu zębów poczuliśmy kremowy, słodki i lekko ostry, czosnkowy, wspaniały smak. Trzeba przyznać, że podczas jedzenia duriana mózg człowieka wariuje. Z jednej strony mamy mega cuchnące jedzenie, z drugiej przepyszny przysmak. Nie da się ukryć, że to najbardziej oryginalny owoc jaki jedliśmy i jedna z najbardziej kontrowersyjnych rzeczy jakie kiedykolwiek posmakowaliśmy. Po spacerze po ulicach Xi’anu zabraliśmy nasze bagaże z Hostelu i pojechaliśmy metrem na dworzec Xi’an North, gdzie o 19:50 mieliśmy kolejny szybki pociąg do Chengdu East (nr G349). Na dworcu przysiadł się do nas młody Chińczyk, który opowiedział nam o swoim kraju i życiu ludzi. Był on niezwykle dumny z faktu, że jest Chińczykiem, a to z kolei wynikało z tego, że chińskie towary są używane na całym świecie, a Chińczycy potrafią wyprodukować wszystko z wyjątkiem samolotu pasażerskiego… Opowiadał o tym jaki postęp nastąpił w Chinach w przeciągu zaledwie 30 lat, który spowodował, że Chiny to mega nowoczesny kraj, a życie w nim nie przypomina tego co znamy z telewizji… Trzeba przyznać, że tylko potwierdził to co sami zaobserwowaliśmy.
18.05.2019
Chengdu – Późnym wieczorem, bo o 22:58 dojechaliśmy do Chengdu. Jak zwykle mieliśmy dylemat, którym wyjściem podziemnym należy wyjść, aby być jak najbliżej hotelu, w którym mieliśmy nocować. Wiedzieliśmy, że jest on bardzo blisko dworca, mieliśmy orientacyjną mapkę oraz jego zdjęcie. Po wyjściu z podziemi dworca, stanęliśmy na wprost kilku wieżowców, z których żaden nie przypominał naszego hotelu. Pytanie przechodniów nie pomogło, więc zapytaliśmy taksówkarza, który wskazał nam drogę. Rzeczywiście do Rayfont Hotel Apartment Chengdu było zaledwie jakieś 300 m. Hotel w Chengdu to taki prawdziwy hotel z mnóstwem pokoi rozlokowanych na mnóstwie pięter. My dostaliśmy półokrągły pokój na 14-tym piętrze z widokiem na dworzec, z którego co chwilę odjeżdżały kolejne bullet trains.
19.05.2019
Leshan – Po oryginalnym śniadaniu z trójkołowca stojącego przed dworcem, gdzie zjedliśmy 10 pierożków z mięsem (10 CNY), ruszyliśmy na poranny pociąg do Leshanu (C6259 o 7:21), którym w godzinę i osiemnaście minut dotarliśmy do celu pokonując około 150 km. W międzyczasie zaczęło padać, więc zaraz po wyjściu ze stacji, od przygodnego handlarza kupiliśmy parasol (20 CNY). W strugach deszczu, osłaniając się jedynie nabytym przed chwilą sprzętem, zaczęliśmy szukać autobusu miejskiego nr 3. Przystanek autobusu nie znajdował się przy ulicy, lecz trzeba było wejść na specjalny dworzec autobusowy. Autobus (1 CNY za osobę w jedną stronę) dowiózł nas pod Bramę Północną, gdzie najpierw zjedliśmy wczesny lunch, czyli całkiem normalną jajecznicę z pomidorami, sprzedawaną jako specjalność Syczuanu (18 CNY) oraz wieprzowinę z grzybami mun (20 CNY). Jajecznica była niemalże europejska, a jedyna różnica to to, że musieliśmy zjeść ją pałeczkami, a nie jest to proste zadanie :-)
Ponieważ pogoda nie chciała się poprawić, kupiliśmy płaszcze foliowe, które nie dość, że chroniły od deszczu, to jeszcze dawały odrobinę ciepła, gdyż spadła temperatura. Po zakupie biletu do kompleksu zwanego Giant Buddha Scenic Area (120 CNY od osoby), weszliśmy na samą górę, gdzie znajduje się najważniejsza świątynia kompleksu, czyli Lingyuan Temple, która jest nadal miejscem kultu, a wręcz miejscem pielgrzymkowym. Żyją tu mnisi, którzy wraz z pielgrzymami odprawiają swoje nabożeństwa. Mieliśmy tym samym okazję obejrzeć mnichów biegnących w deszczu z jednego pawilonu do drugiego oraz wiernych palących kadzidła i świece w wielkich kotłach oraz na specjalnych platformach. Było to miejsce, w którym nadal czuje się siłę kultu buddyjskiego, czego nie można powiedzieć o wielu innych miejscach w Chinach. Potem poszliśmy do najważniejszej atrakcji, czyli Wielkiego Posągu Buddy, wykutego wprost w nadrzecznej skale. Jest to największy na świecie kamienny posąg Buddy o wysokości 71 m, zbudowany w VIII w. jako amulet mający na celu ochronę statków przepływających rzeką Minjiang, która w tym miejscu była wyjątkowo kapryśna. Dodać należy ciekawostkę, że kamienne odpady z budowy posągu zostały wrzucone do rzeki, dzięki czemu zasypano głębiny, a nurt stał się łagodniejszy. Tym samym talizman zadziałał :-)
Najpierw spojrzeliśmy na posąg z góry, mając ponad 1000 misternie wyrzeźbionych pukli włosów Buddy przed oczyma. Potem stanęliśmy w gigantycznej kolejce, która wyznaczonymi barierkami – zygzakami, powoli doprowadzała do wąskiego zejścia wzdłuż czerwonej skały do stóp bóstwa. Dla Chińczyków był to czas, kiedy mogli zrobić sobie z nami zdjęcia, bo byliśmy jedynymi nie-Azjatami w kolejce :-) Niemal każdy Chińczyk miał rozłożony parasol, który towarzyszy mieszkańcom Państwa Środka także w słoneczne dni. Kanonem piękna w Chinach jest jasna karnacja, dlatego każda szanująca się elegantka chroni swe lico przed słońcem i stosuje kosmetyki rozjaśniające…
W tak gęstej kolejce parasole służyły nie tylko ochronie, ale także stwarzały zagrożenie dla oczu innych turystów. Gdy jeden ze stojących w kolejce Chińczyków zauważył, że parasole zagrażają także nam – białym, od razu zareagował i zwrócił ostro uwagę Chince stojącej przed nami. To był kolejny bardzo miły gest świadczący o stosunku do turystów. Spokojnie schodziliśmy powoli wzdłuż figury na sam dół. Pozwalało to obejrzeć posąg z różnej perspektywy, aż do samych przeogromnych stóp Buddy. Na dole wielu Chińczyków oddawało cześć bóstwu, a my podziwialiśmy ogrom rzeźby i kunszt artystów, którzy ją wykuli w tej niesamowitej skale. Po kilku chwilach weszliśmy na ścieżkę prowadzącą z powrotem na górę i znaleźliśmy się w jurajskim lesie, gdyż obok nas zobaczyliśmy paprocie drzewiaste. Owszem, widzieliśmy już gigantyczne paprocie na Wyspach Kanaryjskich, jednakże nie rosły na czymś przypominającym pień drzewa. Ot kolejna chińska niespodzianka :-)
Po wyjściu z Giant Buddha Scenic Area, ruszyliśmy na przystań Baxiandong Dock skąd wypłynęliśmy niewielkim statkiem na rzekę Minjiang (rejs 70 CNY od osoby), dzięki czemu mogliśmy jeszcze raz obejrzeć wspaniały posąg Buddy z innej perspektywy. Warto wybrać się na ten niedługi rejs, gdyż tylko z rzeki można obejrzeć rzeźbę w całości. Stojąc u stóp Buddy, owszem widzi się całość, jednakże z uczuciem mrówki stojącej przy słoniu :-) Po rejsie zgłodnieliśmy i poszliśmy na obiad. Zamarzyła nam się pieczona kaczka i taką właśnie zamówiliśmy. Dostaliśmy pokrojoną tasakiem na drobne kawałki całą kaczkę na zimno (58 CNY). Rewelacja! Do tego zamówiliśmy wieprzowinę z pędami młodego bambusa (28 CNY), wielką porcję ryżu (9 CNY) i piwo (15 CNY). Mieliśmy jeszcze jedną “niespodziewaną atrakcję”, a mianowicie wizytę w toalecie publicznej. Niby nic nadzwyczajnego, ale nie w tym przypadku. Otóż poszczególne kabiny oddzielone były jedynie przepierzeniami bez drzwi, a na ich środku znajdował się rowek, do którego należało załatwić swoją potrzebę… Zero intymności, gdyż korzystający mogą oglądać się nawzajem podczas jakby na to nie patrzeć, dość intymnej czynności ;-) Dla Chińczyków to nic takiego, ale dla Europejczyków na pewno krępujące… Do Chengdu wróciliśmy tak samo autobusem nr 3 oraz pociągiem nr C6314 o 18:30.
20.05.2019
Chengdu – Rano postanowiliśmy skorzystać z tej samej “śniadaniowni” co dzień wcześniej, ale nie udało nam się, bo zdążyła właśnie odjechać… Jak widać Chińczycy jedzą śniadanie bardzo wcześnie, bo była zaledwie 6:30… Poszukaliśmy innej miejscówki, która znajdowała się dokładnie naprzeciwko naszego hotelu. I znowu zjedliśmy śniadanie wprost na ulicy – pierogi z mięsem i kukurydzą oraz dość dziwne otwarte woreczki z ryżem (całe obfite śniadanie za 20 CNY). Po zapakowaniu bagaży oddaliśmy je do przechowania. Zdziwiliśmy się, bo po raz pierwszy (i jedyny), zażądano od nas zapłaty za przechowalnię (5 CNY od sztuki bagażu)… Poszliśmy na metro, którym dojechaliśmy do stacji Panda Avenue (4 CNY od osoby), a następnie przesiedliśmy się do autobusu d025 (2 CNY od osoby), który dowiózł nas pod samą bramę Instytutu Hodowli Pandy Wielkiej.
Było wcześnie, więc czekaliśmy w stosunkowo krótkiej kolejce do kas (bilet 55 CNY od osoby). Tu ważna uwaga. Dzięki Instytutowi i jego działalności, panda wielka przestała być gatunkiem zagrożonym wyginięciem! Teren tej ważnej instytucji to dość duży park, po którym można poruszać się pojazdami elektrycznymi, ale z uwagi na nieduże odległości, można swobodnie penetrować pieszo. Na terenie parku jest kilka bardzo dużych wybiegów dla pand wielkich i pand rudych. Do tego znajdują się specjalne kliniki, w których pandy są rozmnażane i leczone. Całość uzupełnia muzeum z interaktywnymi wystawami i wiele miejsc wypoczynkowych. Zabawne misie konsumowały właśnie pędy bambusa, a potem wylegiwały się w niezwykłych pozach. Wbrew pozorom są to bardzo niebezpieczne zwierzęta i choć kusiłoby, aby je pogłaskać, to jednak są to dzikie niedźwiedzie i jak na misie przystało, mogłyby poturbować śmiałka…
Przezabawne były również pandy rude, które z kolei w przeciwieństwie do biało-czarnych, wielkich kuzynów, są bardzo aktywne. Trudno wręcz, aby zrobić im dobre zdjęcie, choć podchodziły niemal na wyciągnięcie ręki. Na terenie Instytutu spędziliśmy około pięć godzin, więc musieliśmy się posilić gotowaną kukurydzą (10 CNY z kolbę) oraz lodami (lody truskawkowe w białej czekoladzie na patyku – 5 CNY za sztukę). Wróciliśmy w okolice Hotelu, zjedliśmy obiad w chińskiej, ale muzułmańskiej restauracji – rewelacyjną wołowinę na zimno z cebulą w ostrym sosie, do tego klasyczną chińszczyznę z wołowiny, papryki i cebuli oraz ryż (cały obiad dla nas dwojga to wydatek 78 CNY). Po obiedzie odebraliśmy bagaże i poszliśmy na stację Chengdu East, z której odjechaliśmy pociągiem nr G1831 o 17:37 do Dazu South. Tym razem był to szybki pociąg 1-szej klasy (nie udało nam się dostać biletów na 2-gą klasę), co z kolei oznaczało jeszcze wygodniejsze fotele, przekąski, wodę oraz obsługę, która mówiła kiedy wysiąść. Luksus pełną gębą ;-)
Dazu – Szybko dojechaliśmy do Dazu South, bo już o 18:45. Przed dworcem wyszło do nas kilku taksówkarzy wietrzących interes, gdyż do właściwego Dazu było ponad 60 km… Nie mieliśmy wyjścia więc za 80 CNY, czyli niecałe 50 zł, pojechaliśmy do centrum. W sumie szybko dotarliśmy do Changzhou Hotel, w którym oczywiście obsługa “ni w ząb” nie mówiła po angielsku :-) Po pierwsze okazało się, że zarezerwowaliśmy pokój jednoosobowy (ten nocleg nie był rezerwowany przez Booking.com), a po drugie chcieliśmy dowiedzieć się więcej o transporcie do lokalnych atrakcji. Tylko dzięki temu, że recepcjonistka zadzwoniła do swojego szefa mówiącego po angielsku, udało się załatwić sprawę pokoju (nic nie dopłacaliśmy) i dowiedzieć się, jak najlepiej poruszać się w okolicach Dazu. Dostaliśmy kartę do pokoju, który był przestronny, całkiem ładny, ale miał jedną wadę… W pokoju cuchnęło. Najpierw musieliśmy zlokalizować źródło smrodu. Nie wchodziła w grę zmiana pokoju, bo to oznaczało ponowne dogadywanie się z obsługą, a nie było gwarancji, że inny pokój będzie lepszy, więc musieliśmy sami zadziałać. Smród pochodził z podłogi przy wejściu. No cóż pomógł ręcznik, żel i szampon oraz dwukrotne szorowanie tym sprzętem podłogi. Nie było idealnie, ale znacznie lepiej i można było przetrwać tę jedną noc ;-)
21.05.2019
Baoding Shan – Rano wyszliśmy do miasta, żeby zjeść śniadanie. Poczuliśmy się jak w innym świecie, gdyż trafiliśmy na ulicę pełną tradycyjnych sklepików z rąbanką, zieleniną, żywymi rybami, żywym inwentarzem w klatkach i przyprawami. Ogólnie obrazek nie przystający do nowoczesnej rzeczywistości cały czas otaczającej nas w Chinach. Trudno było nam znaleźć coś na śniadanie, co choć troszkę przypominałoby śniadanie w naszym rozumieniu. Oczywiście królowały wszelakie zupki chińskie z makaronem. W końcu zrezygnowani kupiliśmy dwa mega pikantne “rosołki” z czymś a’la kołduny (7 CNY za całkiem pokaźną miskę), a do tego gratis dostaliśmy mleko ryżowe. Najedzeni mogliśmy wyruszyć na zwiedzanie największej atrakcji Dazu, czyli dwóch wzgórz z rzeźbami skalnymi.
Wyszliśmy przed hotel, aby złapać taksówkę, w czym pomogła nam miła recepcjonistka. W końcu zatrzymała się taksówka, która miała już pasażerkę. Nie przeszkodziło to jednak, aby kierowca zabrał także nas. Po drodze pasażerka wysiadła, a my pomknęliśmy na Baoding Shan (kurs 40 CNY w jedną stronę). Po dotarciu do wzgórza Baoding (około 15 km od centrum) przeszliśmy przez okazałą bramę i wśród bujnej przyrody poszliśmy do właściwej atrakcji, czyli klifów Dafowan przedstawiających panteon bóstw buddyjskich datowanych na XII w. (115 CNY od osoby). Rzeźby, których jest naprawdę dużo, są wyjątkowo barwne i prócz klasycznie siedzących oraz stojących przedstawień, ukazują sceny z codziennego życia. Zachwyciły nas wspaniałe kolory, szczególnie odcienie niebieskiego, wielki posąg leżącego Buddy oraz złota rzeźba bogini miłosierdzia i płodności Guanyin o 830 rękach. Po obejrzeniu niezwykłego klifu, mijając pagodę, poszliśmy do nadal czynnej Świątyni Shengshousi. Wracając na parking, weszliśmy do muzeum, a potem na ulicę w stylu dynastii Song panującej od X do XII wieku. Wzgórze Baoding jest bardzo zacisznym miejscem, w którym nie ma tłumu turystów i dzięki temu można się tu relaksować, podziwiając w spokoju rzeźby znajdujące się na liście UNESCO.
Bei Shan – Ze Wzgórza Baoding udaliśmy się złapaną taksówką na Wzgórze Bei (kurs według taksometru – 33 CNY), gdzie znajduje się kolejny kompleks buddyjskich rzeźb, które są starsze, bo pochodzą już z IX w. (wstęp 70 CNY od osoby). Miejsce nie robi tak dużego wrażenia, gdyż po pierwsze rzeźby znajdują się pod zadaszeniem, we wnękach skalnych i przez to nie są tak efektownie wyeksponowane, a po drugie są niemal całkowicie pozbawione kolorów. Sporo czasu spędziliśmy na spacerowaniu wśród bujnej przyrody, gdyż wiedzeni strzałkami postanowiliśmy dotrzeć do pagody oraz dwóch wielkich posągów Buddy. Musieliśmy wspiąć się na wysokie wzgórze, na którym stoi biała, wysoka pagoda, a pod nią znajdują się dwa naprawdę wielkie posągi Buddy. Dzięki temu miejsce poprawiło ogólne wrażenie, choć zapewne należałoby je obejrzeć w odwrotnej kolejności… Do Centrum Dazu wróciliśmy taksówką (9 CNY, zgodnie z taksometrem). Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad, na który zjedliśmy puszyste pierogi gotowane na parze z dwoma rodzajami farszu (5 dużych pierogów za 10 CNY). Dość długo szukaliśmy odpowiedniego lokalu, gdyż nie sposób było znaleźć miejsce z obrazkowym menu, a to co widzieliśmy niekoniecznie nam odpowiadało… Turysta z Europy to taka rzadkość w Dazu, że pracowniczka baru oraz jej koleżanka, nie omieszkały zrobić sobie z nami zdjęcia podczas obiadu :-)
Po obiedzie wróciliśmy do hotelu, gdzie znowu łapaliśmy taksówkę. Wszystkie taksówki jechały z pasażerami. Widzieliśmy, jak taksówkarka zerka na nas i czuliśmy, że będzie chciała szybko dowieźć swojego pasażera i wrócić do nas. Faktycznie tak się stało. Był to dla niej bardzo rentowny kurs (83 CNY według wskazań taksometru). Przy tej okazji możemy opisać jak liczą za kurs chińskie taksometry. W Dazu za trzaśnięcie drzwiami i przejazd pierwszych dwóch kilometrów płaci się 5 CNY, a następnie 1,2 CNY za każde kolejne pół kilometra. Nie da się ukryć, że było to tanio, gdyż za 67 km zapłaciliśmy jakieś 50 zł. Oczywiście im większa aglomeracja, tym ceny wyższe, a w Dazu było wyjątkowo tanio. Przed dworcem Dazu South kupiliśmy jeszcze przekąskę, czyli malutkie pączki na patyku (4 sztuki za 2,5 CNY). Co ciekawe, w Chinach naprawdę wiele przekąsek sprzedawanych jest “na patyku”, od słodyczy, przez owoce, po boczek wędzony :-) O 16:11 wsiedliśmy do kolejnego pociągu-pocisku (nr G2887) i pojechaliśmy do Chongqing.
Chongqing – Do Chongqing West dojechaliśmy o 16:46, wzięliśmy oficjalną taksówkę, którą przydzieliła nam obsługa dworca i pojechaliśmy wprost do portu (52 CNY, 2 pierwsze km 10 CNY + 1 CNY za każde kolejne 0,5 km). Kierowca wysadził nas przy głównej bramie, gdzie otoczyli nas mężczyźni z dużymi kijami, czyli tragarze. Na kiju umieszczonym na ramieniu zawieszali po dwie walizki i w ten sposób nieśli je aż do statku. My nie skorzystaliśmy z ich usług i sami dociągnęliśmy nasze bagaże aż do właściwego nabrzeża. Tam czekała już na nas obsługa, która wskazywała drogę przez liczne trapy i inne przycumowane statki. Po wejściu na pokład od razu wzięła nas pod swoje skrzydła Gina, czyli wyznaczony przewodnik na cały rejs po rzece Jangcy. Gina zameldowała nas, zaprowadziła do kajuty i udzieliła podstawowych wskazówek.
Po jej wyjściu do kajuty zapukał drugi członek załogi, czyli nasz kelner, który zaprowadził nas do restauracji i wskazał stolik na cały rejs. Gdy wróciliśmy do kajuty, niczym trzeci duch z “Opowieści wigilijnej”, pojawiła się kolejna osoba z personelu. Tym razem zaproponowano nam upgrade jedzenia, picia oraz internet za skromne 295 CNY od osoby za cały rejs (około 180 zł). Mogliśmy mieć za to specjalną luksusową jadalnię, drinki bez ograniczeń oraz dostęp do WiFi. No cóż… Lekka przesada, zważywszy, że napoje do posiłku, łącznie z piwem i winem były w cenie, a za specjalne posiłki i tak musielibyśmy dopłacać. Po odprawie, podczas której dowiedzieliśmy się o przebiegu rejsu, wysłuchaliśmy zasad bezpieczeństwa i zapoznaliśmy się z wszystkimi nie-Chińczykami, punktualnie o 21:00 popłynęliśmy rzeką Jangcy w trzydniowy rejs do Yichang. Na ponad trzystu pasażerów, nie-Chińczykami było zaledwie 19 osób: ośmioro Francuzów w wieku 67-87 lat, pięcioro Amerykanów, dwóch Hindusów na stałe mieszkających w USA, matka z synem z Kanady (o azjatyckich rysach) oraz my :-)
22.05.2019
O 6:45 obudził nas miły głos Giny zapraszający do wstania z łóżka oraz na śniadanie, które serwowano od 7-mej rano. Śniadanie było dopasowane do większości pasażerów, czyli było po prostu chińskie. Mało co przypominało śniadanie europejskie, bo prócz jajecznicy, tostów oraz parówek i niby bekonu o zupełnie odmiennym smaku niż u nas, resztę stanowiły dania kuchni chińskiej… Ku naszej radości dostaliśmy normalną kawę i herbatę :-) Ogólnie śniadanie w postaci szwedzkiego stołu było obfite i smaczne.
Fengdu (Ghost City) – Wycieczka do Miasta Duchów zaczynała się o 8:15 i była dodatkowo płatna (280 CNY od osoby). Musieliśmy przejść po bardzo długim trapie do wysokich schodów, skąd zabrały nas elektryczne busiki pod bramę Fengdu. Tutaj przewodnik dał nam dwie możliwości: piesze wejście po ponad sześciuset stopniach lub wjazd kolejką linową. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zrobili sobie fitnessu schodami. Okazało się, że u góry byliśmy i tak pierwsi :-D Jako, że na wycieczce byliśmy jedynymi nie-Chińczykami, nasz przewodnik opowiedział nam historię tego miejsca i pozwolił samodzielnie je zwiedzić. Trzeba przyznać, że gdybyśmy zwiedzali wraz z dużą grupą Chińczyków, czulibyśmy się jak na “chińskim kazaniu” ;-) Nie skrępowani niczym, mogliśmy swobodnie oglądać wspaniałe świątynie z licznymi rzeźbami w pięknym otoczeniu. W tym momencie warto wspomnieć, że miasto Fengdu zostało zalane podczas budowy Tamy Trzech Przełomów i pozostało z niego jedynie wzgórze Ming z kompleksem świątyń obrazujących życie po śmierci w piekle. Według wierzeń buddyjskich, ci którzy byli dobrzy, po śmierci dostąpią reinkarnacji, a źli trafią do piekła, które zobrazowano właśnie w tym miejscu. Zwiedzanie zajęło nam około trzech godzin, podczas których mogliśmy jeszcze poszperać w pamiątkach :-)
O 12:00 poszliśmy na lunch, na który znowu zaserwowano “szwedzki bufet” z chińskimi daniami (tu już nic nie przypominało dań europejskich). Posiłek był bardzo smaczny i na pewno nikt nie powinien wyjść z niego głodnym. Po lunchu mieliśmy czas wolny, więc siedzieliśmy na balkonie i podziwialiśmy widoki przesuwające się wzdłuż rzeki. Był to błogi czas, podczas którego oglądaliśmy zwykłe życie na brzegach rzeki: obładowane statki towarowe, porty, w których trwał załadunek, czy też liczne miasta i samotne domy, do których mieszkańcy docierali małymi łódkami.
Pagoda Shi Bao – Nieco po 16-tej dopłynęliśmy nieopodal Pagody Shi Bao, czyli wieży stanowiącej schody do właściwej świątyni na szczycie skały (wycieczka wliczona w cenę rejsu). XIX-wieczna dziewięciopiętrowa budowla pozwoliła pielgrzymom na zdecydowanie łatwiejsze wchodzenie na górę. Wcześniej mieli oni do dyspozycji jedynie łańcuch, po których wspinali się do miejsca kultu… Wraz z nami na wycieczkę wybrali się Amerykanie i Francuzi, więc mieliśmy osobistą przewodniczkę, mówiącą po angielsku. Przeszliśmy przez liczne kramy z pamiątkami, a następnie po moście wprost pod Shi Bao. Pagoda jest rzeczywiście imponująca, a wchodzi się na nią po wysokich drewnianych schodach. Przewodniczka z racji wieku części uczestników, robiła nam liczne przystanki, podając wiele ciekawostek. Weszliśmy do właściwej świątyni poświęconej bóstwu Manjushri, gdzie przewodniczka zademonstrowała jak buddyści oddają mu cześć. Ze świątyni zeszliśmy wygodnymi, współczesnymi schodami, a następnie omijając większość straganów wróciliśmy na statek.
O 19:00 odbył się powitalny bankiet kapitana, czyli zjedliśmy kolację serwowaną wprost do stołu, przy którym siedzieliśmy z Amerykanami, Kanadyjczykami i Hindusami. Dania postawiono nam na obrotowej, centralnej części stołu, dzięki czemu każdy mógł spróbować wszystkiego. Oczywiście posiłek był bardzo smaczny, choć całkowicie chiński :-) Podczas kolacji jeden z Amerykanów o imieniu Bruce tak niefortunnie zakręcił stołem, że wylał picie Kanadyjczykom siedzącym naprzeciwko. Tym samym dostał przydomek “Bruce Destroyer”, czyli “Bruce Niszczyciel”, co bardzo go rozbawiło :-) O 20:45 poszliśmy na powitalne przyjęcie, gdzie obejrzeliśmy chiński show w wykonaniu naszej załogi (Gina była konferansjerem).
23.05.2019
Miasto Białego Cesarza – Po wczesnym śniadaniu, wraz z Amerykanami, już o 7:30 wyruszyliśmy na wycieczkę do Miasta Białego Cesarza (dodatkowo płatne 280 CNY od osoby). Miasto zwane po chińsku Baidi założył samozwańczy Biały Cesarz, czyli jeden z generałów w czasach dynastii Han. Później stało się ulubionym miejscem poetów, których wiersze do dziś zdobią ściany budynków. Tu należy się ciekawostka, że na miejscu rzemieślnicy wykonują odbitki z tych wierszy na olbrzymich płachtach papieru, traktując wyrzeźbione napisy jak matryce drukarskie. Na wysepkę, na której położone jest miasto, dostać się można nowym, okazałym mostem, gdyż stary zniknął pod wodami Jangcy, gdy rzeka wezbrała po budowie Tamy Trzech Przełomów.
Z kolei na samą górę, do wysoko położonych zabudowań można się wdrapać po dużej ilości schodów lub skorzystać z tragarzy, którzy za sutą opłatą wnoszą turystów w lektykach. Trzeba przyznać, że obrotni Chińczycy bardzo szybko wnoszą chętnych do góry, aby jeszcze prędzej wrócić na dół po kolejnych turystów. Już sama obserwacja tragarzy była ciekawa, gdy ci zlani potem zbiegali z góry :-) Samo miasto to bardzo ładne, choć niewielkie zabudowania, o których próbowała po angielsku opowiadać nasza przewodniczka. Problem polegał na tym, że nawet Amerykanie z trudem ją rozumieli :-) Tu dodamy, że akcent Chińczyków jest tak dziwny, że czasem trudno domyślić się, że mówią po angielsku… Na koniec wycieczki, mieliśmy wspaniały widok na Wąwóz Qutang, do którego mieliśmy już niedługo wpłynąć.
Wąwóz Qutang i wąwóz Wu – Po powrocie z Miasta Białego Cesarza statek odbił od przystani i po chwili wpłynął w spektakularny Wąwóz Qutang. Nie jest on zbyt długi, bo ma raptem 8 km, za to ma pionowe, wysokie ściany i bywa miejscami wąski. Wypatrywaliśmy w skalnych ścianach tzw. wiszących trumien, które pozostały po starym i wyjątkowo mało znanym ludzie Bo. Trudno byłoby nawet dziś umieścić trumnę w tak niedostępnych załomach skalnych na znacznej wysokości. Nie wiadomo, jak to się udawało 1000 lat temu, wiadomo za to, że był to drugi pochówek samych kości, gdy ciało uległo już zupełnemu rozkładowi. Prócz walorów religijnych, prawdopodobnie miało to na celu ochronę przed zwierzętami. Niestety żadnej trumny nie wypatrzyliśmy… Za to sam Qutang jest piękny i rzeczywiście spektakularny. Po przepłynięciu wąwozu zjedliśmy lunch, a potem usiedliśmy na naszym balkonie i sącząc lekkie chińskie piwo Tsingtao (3,2%) podziwialiśmy kolejny wąwóz, czyli wąwóz Wu. Przed naszymi oczyma przesuwały sie malownicze górskie krajobrazy. Ściany kanionu są o wiele mniej strome, porośnięte roślinnością i poprzecinane małymi odnogami biegnącymi wgłąb lądu. Była to naprawdę przyjemna część rejsu.
Shennong Stream – Nieco po 16-tej dopłynęliśmy do Badong, skąd dość dużą łodzią popłynęliśmy w górę strumienia Shennong, aby podziwiać trzy mniejsze, niezwykle malownicze wąwozy o skalistych ścianach (wycieczka wliczona w cenę). Krótko po wpłynięciu w strumień przewodniczka powiedziała nam, że w jednym z załomów skalnych jest szansa wypatrzeć wiszącą trumnę. Powiedziała nam dokładnie, w którym momencie ją miniemy. Z ciekawością obserwowaliśmy ściany kanionu i rzeczywiście w szczelinie skalnej tkwiła drewniana trumna.
Choć brzmi to paradoksalnie, była to jedna z ważnych atrakcji tej wycieczki. Płynęliśmy ponad godzinę podziwiając krajobraz, aż do małej przystani, przy której przycumowano wiele łódek. Przesiedliśmy się do łodzi, którą obsługiwało trzech wioślarzy oraz sternik. Na początku jednak zademonstrowano nam tradycyjny sposób przeciągania łódek wzdłuż brzegu na długich linach. Dalej płynęliśmy jeszcze węższym wąwozem mijając niewielki wodospad, a przewodniczka w tym czasie opowiadała nam o życiu rybaków, którzy po podniesieniu poziomu wody, z rybołówstwa musieli przerzucić się na turystykę. Wróciliśmy na nasz wycieczkowiec tą samą drogą, a wieczorem długo siedzieliśmy na balkonie oglądając zmieniające się widoki.
24.05.2019
Tama Trzech Przełomów – Już z samego rana musieliśmy się spakować, bo tuż po śniadaniu wysiadaliśmy ze statku i ruszaliśmy na ostatnią wycieczkę (wliczona w cenę rejsu). My musieliśmy oddać nasze bagaże już przed śniadaniem, ponieważ rejs kończyliśmy nieco inaczej niz wszyscy. Otóż mieliśmy dość wczesny pociąg, na który nie zdążylibyśmy bez zamówienia specjalnej taksówki, która miała “przechwycić” nas w drodze z ostatniej atrakcji do centrum turystycznego i zawieźć bezpośrednio na dworzec, zabrawszy uprzednio nasze walizki ze statku. Pojechaliśmy autokarem na Tamę Trzech Przełomów, która jest największą hydroelektrownią na świecie, a do tego jej wybudowanie było najdroższą inwestycją jaką dotąd kiedykolwiek zrealizowano. Po zbudowaniu tamy poziom Jangcy podniósł się o 175 m, a masa przemieszczonej wody była tak wielka, że minimalnie zmieniła oś obrotu Ziemi!
Sama budowla jest ogromna, prócz tamy zawiera w sobie dwie pięciostopniowe śluzy dla dużych staków oraz windę dla mniejszych jednostek. Po dojechaniu do zamkniętej, strzeżonej strefy, z parkingu wjechaliśmy ruchomymi schodami na górę, która stanowi obecnie punkt widokowy na to dzieło inżynierii, skąd mogliśmy objąć wzrokiem cały teren. Byliśmy już troszkę poddenerwowani, gdyż zwiedzanie się przedłużało, a my mieliśmy pociąg do Zhangjiajie już o 13:08 (K1473). Przewodniczka poinformowała nas, że wycieczka zakończy się o 12:00, a my mieliśmy jeszcze ponad 50 km do stacji Yichang East. Na ostatnim postoju kupiliśmy pudełko małych smażonych, chrupiących rybek oraz dwa udka. Po wyjechaniu ze strefy, kierowca autobusu na jednym ze skrzyżowań wypuścił nas, a my pobiegliśmy do taksówki, która czekała tuż obok. Kierowca bardzo się postarał i dowiózł nas na czas! Ufff…
Obszar Krajobrazowy Wulinyuan i Wąwóz Zhangjiajie
Wulinyuan (Wulingyuan) – Trasa do Wulinyuan była nieco dłuższa, bo tym razem poruszaliśmy się zwykłym pociągiem. W trakcie jazdy pasażerowie obok poczęstowali nas owocami i zamieniliśmy z nimi parę słów. Okazało się, że tak jak my jadą do Obszaru Krajobrazowego Wulinyuan, żeby podziwiać niezliczoną ilość fantazyjnych, wysokich skał. Po około pięciu godzinach dotarliśmy do miasta Zhangjiajie, gdzie próbowaliśmy złapać ostatni autobus do Wulinyuan, ale niestety pociąg spóźnił się jakieś 15 minut i pozostała nam tylko taksówka (140 CNY za 35 km). Dojechaliśmy do Destination Youth Hostel, gdzie czekał już na nas bardzo ładny, klimatyczny pokoik z balkonem i oczywiście łazienką. W Hostelu dostaliśmy mapkę interesującego nas Parku Narodowego, kupiliśmy czterodniowe bilety wstępu (225 CNY za osobę + 3 CNY prowizji dla Hostelu), a także wykupiliśmy vouchery śniadaniowe do pobliskiej jadłodajni (15 CNY za bufet dla jednej osoby). Poszliśmy też na spóźniony obiad, na który zamówiliśmy dwie “chińszczyzny” z ryżem na ostro, jedną z kurczakiem, a drugą z wątróbką (cały obiad z dwoma piwami – 110 CNY).
25.05.2019
Wulinyuan – Obszar Zhangjiajie – Z samego rana poszliśmy na śniadanie, na które mogliśmy wybrać sobie to co chcieliśmy, czyli rosołek z najróżniejszymi dodatkami, rozgotowaną zupę ryżową, puszyste pierogi z nadzieniem oraz bez nadzienia, jajka na twardo, a do tego słodką kawę z dużą ilością mleka. Dzień niestety był deszczowy, więc w mżawce wyruszyliśmy do Parku, gdzie po zeskanowaniu odcisku palca mogliśmy wejść na jego teren. Po parku kursuje wiele autobusów, kolejki linowe oraz niezwykle wysoka winda. Rozpoczęliśmy od przejazdu busem do dolnej stacji Bailong Elevator, czyli wspomnianej wcześniej windy, gdzie przywitały nas rezusy, czyli małpy z gatunku makaków królewskich, które “żebrały” o jedzenie. Ruszyliśmy wzdłuż strumienia Golden Whip, gdzie pierwszym przystankiem była skała Camel Peak. Potem poszliśmy ścieżką, która co i raz przecinała strumień. Po drodze zgłodnieliśmy, więc w jednej z licznych budek, zjedliśmy naleśnika z bigosem (10 CNY za szt.).
W wielu miejscach w gęstej mgle, czy raczej nisko zawieszonych chmurach pojawiały się ponure, wyniosłe stożki skalne, które z powodzeniem mogłyby zagrać scenografię do horroru :-) Do tego dochodziła niesamowicie bujna i piękna zieleń, która łagodziła wrażenie posępnych skał. Mimo rzęsistego, ale drobnego deszczu, było ciepło. Trudno było wręcz zdecydować, czy moknąć i iść w samym t-shircie, czy jednak chronić się kurtką. Spokojnym krokiem, w jakieś trzy godziny, doszliśmy do dolnej stacji kolejki linowej Yangjiajie Cableway, która wwozi turystów do miejsca nieopodal Great Wall of Natural, czyli wspaniałego punktu widokowego. Sam wjazd kolejką jest niezwykłym przeżyciem, gdyż wagoniki bardzo powoli wspinają się wzdłuż ścian i iglic skalnych. Ku naszej radości chmur było znacznie mniej, więc zarówno wjazd kolejką jak i punkt widokowy, dostarczyły nam niesamowitych wrażeń. Odcinek do Windy Bailong pokonaliśmy autobusem, pieszo i jeszcze raz autobusem, co zajęło nam dobre pół godziny. W międzyczasie zjedliśmy kolejna nietypową przekąskę, czyli boczek na patyku (10 CNY) oraz kandyzowane morele.
Po dotarciu do Bailong Elevator kupiliśmy bilety i weszliśmy do górnego poziomu przeszklonej windy. Czuliśmy się jak ogórki w słoiku, gęsto upakowani w niewielkim szklanym pomieszczeniu. Winda błyskawicznie zaczęła zjeżdżać, by po chwili wjechać w skalny tunel. Szkoda, że tylko część tej atrakcji jest na zewnątrz, a większość szybu windy wydrążono wewnątrz góry. Dlatego jadąc z góry na dół, widoki są niestety tylko na początku. Niemniej mieliśmy okazję przejechać się tą 326-metrową windą, wpisaną do Księgi Rekordów Guinessa jako najwyższa, zewnętrzna winda na świecie. Na dole czekały na nas kolejne makaki, które mimo woli pozowały nam do zdjęć. Autobusem wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli bramy Parku. Pod wieczór zjedliśmy doskonały obiad – całą, przepyszną kaczkę na ciepło (58 CNY) oraz żeberka panierowane w mące ryżowej (duża porcja 48 CNY), a do tego nie mogło zabraknąć ryżu i lokalnego piwa. No cóż, po powrocie do Hostelu musieliśmy wysuszyć nasze buty i kurtki, do czego posłużyła doskonale suszarka do włosów…
26.05.2019
Podczas śniadania w tym samym miejscu co dzień wcześniej, przysiadła się do naszego stolika bardzo młoda Amerykanka podróżująca samotnie po Chinach. Kompletnie nie była zorientowana w chińskich realiach, więc udzieliliśmy jej kilku cennych rad. Z beztroską w głosie opowiadała nam o swoich planach podróży do Indii i Egiptu, o których miała bardzo blade pojęcie. Tym bardziej ucieszyła się, że poopowiadaliśmy jej na co powinna zwrócić uwagę i czego unikać podczas podróży do tych krajów… W Hostelu nasz recepcjonista jak zwykle o tej porze jadł chińską zupkę. Musieliśmy mu trochę przeszkodzić, bo chcieliśmy zarezerwować taksówkę na wieczór na lotnisko w Zhangjiajie (150 CNY). Co ciekawe, chłopak chyba wcale nie opuszczał swojego miejsca pracy, bo przez dwie doby zawsze był na stanowisku…
Wulinyuan – Obszar Tianzi Mountain – Tego dnia już nie padało, za to była potężna mgła. W kompletnym mleku dojechaliśmy do dolnej stacji Tianzi Mountain Cableway, czyli kolejki linowej na szczyt Tianzi (72 CNY od osoby w jedną stronę). Tuż przed górną stacją mgła się rozstąpiła, zaświeciło słońce, więc sam wierzchołek pięknie prezentował się w świetle. Niestety nasza radość nie trwała długo, bo gdy zaczęliśmy schodzić w kierunku Ten-mile Natural Gallery, ponownie otoczyła nas mgła. Przez dwie i pół godziny schodziliśmy ścieżką po niezliczonej ilości schodów, mijając skały i punkty widokowe, wypatrując majaczące w gęstych oparach kamienne iglice. Mijali nas ludzie idący w górę, dla których była to mordercza wspinaczka. Fajnym zdarzeniem na szlaku, było spotkanie chińskiej rodzinki, do której powiedzieliśmy grzecznościowe “ni hao”, co oznacza “cześć”, a oni zaczęli mówić do nas po chińsku, myśląc, że znamy ich język :-)
Tuż przed dotarciem do Dziesięciomilowej Naturalnej Galerii wyszło piękne słońce, a mgła rozpłynęła się w parę chwil. Wtedy ujrzeliśmy wspaniały krajobraz z licznymi, niepowtarzalnymi, pionowymi, wyniosłymi skałami. Na dole zjedliśmy kiełbasę z głębokiego oleju w dużej ilości przypraw. Jak nie trudno się domyślić, kiełbasa sprzedawana była na patyku (20 CNY za szt.). Zjedliśmy też pyszne lody rożki (10 CNY) i mogliśmy ruszyć dalej. Ten-miles Natural Gallery można pokonać kolejką szynową, jednakże półgodzinny, spokojny spacer wzdłuż torów daje dużo więcej przyjemności. Nazwa atrakcji jest adekwatna do widoków, gdyż cała ścieżka to ciągnące się iglice skalne w otoczeniu bujnej zieleni. Wróciliśmy autobusem do Wulinyuan dość wcześnie, gdyż zaplanowaliśmy na ten dzień jeszcze jedną mega atrakcję.
Wąwóz Zhangjiajie – Szklany Most – Od bramy parku musieliśmy przejść dość duży kawałek drogi do dworca autobusowego w Wulinyan, skąd odjeżdżają busy dowożące turystów wprost pod Szklany Most rozciągnięty nad Wąwozem Zhangjiajie (11 CNY za osobę w jedną stronę). Poczekaliśmy dłuższą chwilę, aby zapełnił się bus. Zdezelowany pojazd, co jest rzadkością w Chinach, ruszył w około 50-minutową szaloną przejażdżkę. Szklany Most (91 CNY wstęp do Parku Narodowego + 125 CNY wejście na Szklany most od osoby) to kolejne naj w Chinach, ma 430 m długości i jest zawieszony na wysokości 300 m. Tym samym zaopatrzeni w gustowne kapcioszki, mogliśmy wejść na najdłuższy szklany most na świecie. Oj robi wrażenie!
Patrząc w dół widać doskonale głębię kanionu. Niektóre osoby wprost boją się wejść na szklaną taflę mostu. Trudno się dziwić, iż przed mostem stoją ostrzeżenia, o tym, że nie powinny na niego wchodzić osoby o słabym sercu… Nie tylko most jest atrakcją, ale również Kanion Zhangjiajie, którego skaliste zbocza mocno porośnięte bujną roślinnością, także cieszą oko. Wróciliśmy na przystanek busa, upewniając się u kucającego przy nim mężczyzny, którego uznaliśmy za kierowcę tegoż pojazdu, że jedzie do Wulinyaun. Mówiąc kolokwialnie, facet wyglądał na “nawalonego jak meserszmit” po wypiciu lokalnej wódki ryżowej o mocy 56%, więc mieliśmy tylko nadzieję, że to jednak nie jest kierowca naszego busa… Na szczęście prawdziwy kierowca dotarł chwilę później i spokojnie ruszyliśmy z powrotem.
Wulinyuan/Zhangjiajie – Przed odjazdem na lotnisko zjedliśmy obiad, czyli dwie chińszczyzny, jedną z wieprzowiną, a drugą z wołowiną (cały obiad z ryżem i dwoma piwami – 110 CNY), a potem czekaliśmy w Hostelu na taksówkę popijając kawę przygotowaną w recepcji. Punktualnie o 20:00 przyjechał po nas samochód, który wygodnie zawiózł nas na lotnisko w Zhangjiajie. Planowany wylot samolotu do Szanghaju linii Shanghai Airlines (lot nr FM9344) mieliśmy o 23:20, więc na lotnisku stawiliśmy się około 21:00. Podczas nadawania bagażu spotkała nas niespodzianka. Obsługa zakwestionowała zawartość jednej z walizek. Okazało się, że spakowaliśmy do niej nasze latarki-czołówki, które miały w sobie baterie. Wiemy, że w bagażu głównym nie wolno przewozić baterii, ale dotąd nigdy nie było problemu z latarkami. No cóż, tym razem wraz z ochroniarzem wyszukaliśmy trefny towar, przepakowaliśmy czołówki do bagażu podręcznego i było po sprawie. Dodać należy, że odbyło się to w całkiem sympatycznej atmosferze :-) Podczas oczekiwania na boarding, w pewnym momencie przy wszystkich lotach zaczęły pojawiać się informacje o opóźnieniu i to bez podania jego czasu… Trudno było zorientować się o co chodzi. Na szczęście w końcu udało się dowiedzieć, że chodzi o pogodę nad Szanghajem. Ostatecznie wylecieliśmy tylko z 40-minutowym opóźnieniem.
27.05.2019
Szaghaj (Shanghai) – W Szanghaju wylądowaliśmy około 2-giej nad ranem, odebraliśmy bagaże i prędko poszliśmy skorzystać z oficjalnych taksówek. Przydzielono nam kierowcę i od razu ruszyliśmy w kierunku hotelu. Taksometr nabijał juany jak oszalały. W kilka chwil mieliśmy jakoby przejechane kilkanaście kilometrów, gdy tymczasem zaledwie opuściliśmy lotnisko. Trudno upierać się przy swoim, gdy taksówkarz nie rozumie i nie chce zrozumieć, że widzi się jak oszukuje. Można tylko ostro reagować i pokazywać na taksometr. Zadziałało, bo licznik w cudowny sposób zwolnił do zupełnie normalnej taryfy i dzięki temu przepłaciliśmy raptem o jakieś 60 CNY, czyli 30-40 zł. To potwierdza fakt, że wszędzie na świecie bardzo trzeba uważać na taksówkarzy i nie ma znaczenia, czy jest to taksówka “ze słupka”, czy oficjalna. Ważne, że szybko dotarliśmy do celu (kurs kosztował 140 CNY), pod sam Huifeng Hotel (Pudong Airport), który był zamknięty na cztery spusty. Nie musieliśmy się długo dobijać, bo już po chwili wyszła do nas zaspana recepcjonistka, która szybko załatwiła formalności i wydała klucze. Pokój był duży i całkiem ładny, więc pozostało nam tylko jak najszybciej położyć się spać :-)
Nie zrywaliśmy się szybko z łóżka, bo planowaliśmy zwiedzanie do samego wieczora. Najpierw poszliśmy na śniadanie do baru pod naszym Hotelem, na rosół z pierożkami-stateczkami (rzeczywiście przypominały stateczki ze składanego papieru), w których było mięsko z jakąś zieleniną (porcja 15 CNY). Całkiem dobre, choć zupełnie nie na tę porę dnia… Chwilę później ruszyliśmy do metra, żeby odbyć długą, bo około 40-minutową drogę do centrum (13 przystanków z East Huaxia Road do East Nanjing Road). Mieliśmy wyjątkowo blisko do stacji metra, bo raptem jakieś 200 m. Kupiliśmy u obsługi 24-godzinne bilety (18 CNY od osoby), które pozwoliły nam bez ograniczeń, za grosze jeździć po tym wielkim mieście oraz następnego dnia z rana pojechać na dworzec kolejowy.
Wysiedliśmy w dzielnicy Bund, czyli starej dzielnicy biznesowej Szangaju, w której do dziś skupia się życie miasta. Dotarliśmy nad rzekę Huangpu, wzdłuż której rozlokowane są majestatyczne gmachy z przełomu XIX i XX w. Tak jak wówczas, tak i dziś mieszczą siedziby znanych na całym świecie firm. Obecnie po drugiej stronie rzeki znajduje się olbrzymia nowa dzielnica biznesowa Lujiazui ze wspaniałymi nowoczesnymi wieżowcami, wśród których wyróżnia się Orientalna Perłowa Wieża, Jin Mao Tower, a przede wszystkim Shanghai Tower, czyli 632-metrowy drapacz chmur. Szanghajska Wieża to drugi co do wysokości wieżowiec na świecie, na który postanowiliśmy tego dnia wjechać. Po spacerze brzegiem Huangpu dotarliśmy do multimedialnego tunelu zbudowanego pod rzeką (przejazd w jedną stronę 50 CNY od osoby).
Wsiedliśmy do przeszklonego wagonika i ruszyliśmy do “wnętrza ziemi”. Przejażdżka to spektakl świetlny, połączony z dźwiękiem. Kolory zmieniały się jak w kalejdoskopie, mieliśmy ogniste jądro Ziemi, błyszczące minerały oraz głębię oceanu. Po wyjeździe z tunelu poczuliśmy się jak Kargul z Pawlakiem w Nowym Jorku, gdy stanęliśmy u stóp ogromnych wieżowców. Dzielnica Lujiazui jest niezwykle nowoczesna, na ulicach są wszędzie ruchome schody, a chodnik dla pieszych wznosi się nad rondem. Mimo, że nie jesteśmy amatorami zwiedzania nowoczesnych miast, to jednak Szanghaj zrobił na nas piorunujące wrażenie. Dotarliśmy w końcu do naszego celu, czyli Shanghai Tower, kupiliśmy bilety (180 CNY od osoby) i mega szybką windą (65 km/h) wjechaliśmy na 118 piętro, czyli na wysokość 546 m. Widoki były prawie jak z samolotu i gdyby nie smog unoszący się nad miastem, widok byłby jeszcze bardziej rozległy, ale i tak był niesamowity.
Obeszliśmy wieżę dookoła, dokładnie oglądając budynki poniżej. Co ciekawe, wiele budowli, które z dołu wyglądały na bardzo wysokie, z poziomu, na którym się znaleźliśmy, wyglądały na niezbyt wielkie. Weszliśmy poziom wyżej i jeszcze raz obejrzeliśmy wszystko dookoła. Metrem wróciliśmy na drugi brzeg rzeki, a dokładnie na People’s Square. Zgłodnieliśmy, więc w pobliskim fast foodzie zjedliśmy nudle z mięsem w sosie sojowym oraz mini sajgonki, pijąc do tego colę (cały obiad 96 CNY). Jedzenie nie było złe, ale ewidentnie odgrzewane. Musimy dodać, że wybraliśmy raczej średnią jadłodajnię, gdyż Szanghaj jest bardzo drogim miastem i obiad w restauracji, po prostu byłby kosztowny.
Pożałowaliśmy wyboru dopiero wieczorem, ale o tym później… Po obiedzie obejrzeliśmy ciekawy Park Ludowy otoczony futurystycznymi budynkami, w którym jakaś grupka ludzi urządziła sobie wspólne śpiewanie, a inni grali w karty oraz mahjonga. Wprost z parku weszliśmy na ulicę Nanjing, czyli najsłynniejszy deptak handlowy w mieście. Rzeczywiście Nanjing jest rajem dla zakupoholików, gdyż wszędzie dookoła czyhają różnorodne pokusy w postaci wielkich sklepów z najróżniejszym dobrem. Oczywiście ceny są odpowiednie do miasta, czyli szanghajskie, a to oznacza, że dla nas Polaków po prostu wysokie… Skądinąd wiemy, że tanie zakupy należy robić w zupełnie innych dzielnicach, ale popatrzeć można zupełnie za darmo :-)
Przejechaliśmy metrem do dzielnicy Xintiandi, czyli dawnej koncesji francuskiej, której historia sięga połowy XIX w. Tam znaleźliśmy się wśród pięknych, ceglanych, europejskich kamienic z uroczymi placami. Odszukaliśmy kilka najbardziej charakterystycznych miejsc, np. Muzeum I-go Kongresu Chińskiej Partii Komunistycznej oraz Dom Otwarty Shikumen obrazujący życie dawnych mieszkańców. W Domu (wstęp 20 CNY od osoby) odtworzono dawne wyposażenie z pięknymi meblami i przedmiotami codziennego użytku. Mieliśmy ochotę na kawę, ale ceny zwalały z nóg… Wróciliśmy więc do dzielnicy Bund w oczekiwaniu na wieczór, gdyż zamierzaliśmy obejrzeć rozświetlone centrum miasta. W centrum handlowym kupiliśmy w końcu wymarzoną kawę za najniższą jaką znaleźliśmy w Szanghaju cenę (33 CNY, czyli jakieś 20 zł) i oczekiwaliśmy na ciemności :-) Wieczorem poszliśmy nad rzekę, gdyż jest to niezwykłe miejsce, z którego widać cudownie oświetlony Bund, ale przede wszystkim, kolorowe, migające mosty i drapacze chmur dzielnicy Lujiazui. Staliśmy jak oczarowani i podziwialiśmy niezwykłe widowisko.
Droga powrotna do Hotelu bardzo się dłużyła, bo Monika zaczęła źle się czuć. W Hotelu pojawiły się objawy podobne do bardzo ostrej “jelitówki”. Na całe szczęście sedes był tuż obok umywalki, dzięki czemu nie było dylematu ;-) Na szczęście nasz lekarz medycyny podróży wyposażył nas na taką ewentualność w odpowiedni antybiotyk. Pierwsza dawka oczywiście nie zadziałała od razu, więc cała noc była jedną, wielką męczarnią… Podejrzewamy, że zaszkodził podgrzewany byle jak obiad w bistro… Najgorsze, że wcześnie rano musieliśmy opuścić Hotel, gdyż mieliśmy poranny pociąg do Suzhou…
28.05.2019
Rano nie było mowy o śniadaniu, a Monika oddałaby królestwo za kawałek normalnego polskiego chleba z masełkiem. No cóż, to było marzenie ściętej głowy… Trzeba było jednak zwlec się z łóżka, żeby przejechać przez godzinę 20 stacji metrem, a następnie dotrzeć na dworzec Shanghai i odczekać do 9:00 na pociąg do Suzhou (G7006). Widać druga dawka leku zaczęła działać, a do tego inne leki także, więc można było pomyśleć o jakimś jedzeniu. Jedyne z chińskiego repertuaru na co Monika miała ochotę, to banany… No cóż, trzeba było wydobyć je choćby z podziemi :-) Na szczęście dworzec był duży, sklepików mnóstwo, więc akcja “banan” zakończyła się pełnym sukcesem :-)
Suzhou – W Suzhou byliśmy o 9:25, przesiedliśmy się na metro i po parunastu minutach byliśmy w okolicach naszgo Hostelu. Pozostało dociągnięcie walizek do Mingya Hostel. Ku naszej radości, od razu dostaliśmy swój pokój, mogliśmy zostawić bagaże i udać się na zwiedzanie. Do pierwszej atrakcji nie mieliśmy zbyt daleko, a tak przynajmniej nam się wydawało. Po drodze zjedliśmy chlebowiec, czyli wielki owoc, którego małe cząstki przypominają w smaku ananasa. W upale szliśmy ponad 2 km, aby dotrzeć do Ogrodu Mistrza Sieci, czyli jednego z ponad 50 ogrodów, z których słynie Suzhou. Ogrody miasta zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Ogród Mistrza Sieci (wstęp 40 CNY od osoby) to klasyczne chińskie pawilony ze stylowym wyposażeniem, malowniczą sadzawką oraz piękną roślinnością wśród skałek.
Uznaliśmy, że w Suzhou odległości są iście chińskie, więc do kolejnego parku – Ogrodu Pokornego Zarządcy, pojechaliśmy taksówką (15 CNY). Ogród Pokornego Zarządcy (90 CNY od osoby) jest największym tego typu obiektem w Suzhou, ma 52 tys. m² i jest naprawdę imponujący. Ogród składa się z trzech części, które w dawnych czasach stanowiły oddzielne ogrody. Środkowa część miała przypominać mityczną górę Penglai. W ogrodzie znajdują się sadzawki, pawilony oraz niesamowita roślinność. Urzekł nas piękny zakątek z drzewkami bonzai oraz kaczki mandarynki, które pławiły się w jednej z sadzawek. Ogólnie chińskie ogrody, to zupełnie co innego niż ogrody europejskie, na których wzorowane są ogrody w wielu częściach świata. Połączenie typowej chińskiej zabudowy z lokalną, parkową roślinnością, kwiatowymi klombami oraz oczkami wodnymi, daje naprawdę świetny efekt.
Przyszedł czas na obiad, który zjedliśmy w wypatrzonym wcześniej barze, w którym serwowano duże kule z mięsa mielonego oraz wołowinę na zimno. Ruszyliśmy w kierunku ulicy Pingjiang przypominającej czasy świetności miasta z pięknymi białymi domami ulokowanymi nad kanałami. Było to niejako preludium przed planowanym nazajutrz zwiedzaniem wodnego miasta Tongli. Długo szliśmy wzdłuż ślicznej zabudowy, przyglądając się niespiesznemu życiu mieszkańców Suzhou, łodziom pływającym po kanale oraz zaglądając do licznych sklepików. Był to bardzo miły spacer w historycznej atmosferze. Do dziś nie możemy uwierzyć, że Monika dała radę to wszystko zwiedzić po tak ciężkim wieczorze, nocy i poranku… To tylko dowód na to, jak wiele człowiek może wytrzymać, dzięki dobrym lekom, kondycji i silnej woli :-D
29.05.2019
Tongli – Przed jazdą do Tongli poszliśmy na śniadanie niedaleko od Hostelu. Zjedliśmy coś a’la płaskie bułki z sezamem i kurczakiem w środku. Uznaliśmy to za wyjątkowo dobre śniadanie :-) Potem poszliśmy na metro, które zawiozło nas bezpośrednio na obrzeża Tongli (6 CNY za osobę, 20 stacji), skąd mieliśmy złapać autobus. Po wyjściu z metra dotarliśmy na jakiś przystanek autobusowy, z którego odjeżdżały niestety inne linie. Pytanie miejscowych o dojazd do Tongli okazało się pozbawione sensu, gdyż przecież byliśmy w Tongli. Uprzejmi Chińczycy próbowali nam pomóc, ale nie za bardzo rozumieli o co nam chodzi. Nagle zobaczyliśmy autobus nr 725, o który nam chodziło.
Prędko poszliśmy w kierunku, z którego wyjechał i okazało się, że jest tam pętla autobusowa. Kierowca autobusu mówił o dziwo po angielsku, od razu zrozumiał o co nam chodzi, a potem wskazał nawet przystanek, na którym mamy wysiąść, dokąd mamy iść, a także gdzie jest przystanek powrotny (bilet 2 CNY od osoby w jedną stronę). Przeszliśmy przez typowo chińską bramę i ruszyliśmy wśród licznych barów i sklepików w kierunku starego miasta Tongli. Śniadanie było smaczne, ale raczej lekkie, więc z apetytem wypiliśmy po dużym soku ze świeżo wyciśniętych pomarańczy, z syropem, kawałkami owoców, jeszcze jakimś sokiem i lodem. Generalnie rewelacja (8 CNY z około 0,5 l)!
Kupiliśmy bilety wstępu do miasta, które uprawniają do korzystania z różnych muzeów i innych atrakcji (100 CNY od osoby, w tym wstęp do 10 miejsc). Tongli jest naprawdę stare, liczy około 1000 lat i niczym Wenecja , całe jest poprzecinane kanałami, które prócz bycia atrakcją turystyczną, służą do transportu, a także do prania ubrań, czy też mycia mięsa, ryb i naczyń. Przeszliśmy chyba najbardziej malowniczą uliczką Tongli, czyli Mingqing, na której królują domy z licznymi sklepikami pochodzące z czasów dynastii Ming i Qing. W mieście oglądaliśmy zabytkowe wnętrza domów oraz ogrody, w tym efektowny Ogród Odosobnienia i Refleksji, czyli jedyny poza Suzhou ogród wpisany na listę UNESCO. Jednak największą atrakcją miasteczka, było spokojne przechadzanie się wśród bujnej zieleni, brzegami kanałów spiętymi wieloma malowniczymi mostkami, pośród licznych restauracji i kormoranów obsiadających łodzie. Na niektórych kanałach stały barki mieszkalne, a po innych pływały łodzie z turystami.
Przespacerowaliśmy się większością zabytkowych uliczek Tongli, aby w końcu w pobliżu najsłynniejszych trzech mostów, których przejście gwarantuje młodość (most Changqing), bogactwo (most Jili) i zdrowie (most Taiping), spocząć w jednej restauracji na obiad. Menu było “prawie” po angielsku, zawierało mnóstwo błędów, więc kierując się intuicją zamówiliśmy wszechobecne w Tongli danie, czyli golonkę :-) Oczywiście sposób przyrządzenia zdecydowanie różni się od naszego, gdyż bazą, w której gotuje sie golonkę, jest sos sojowy. Poza tym największą różnicą są sztućce, czyli… pałeczki. Pełni obaw przystąpiliśmy do konsumpcji i szybko okazało się, że mięso jest tak miękkie, że bez trudu można je odrywać pałeczkami. Do tego zamówiliśmy kapustę chińską podsmażaną z grzybami oraz ryż z warzywami i piwo (mega obiad dla dwojga za 128 CNY). Dodajmy, że kapusta chińska to nie kapusta pekińska, gdyż jest to coś co bardziej przypomina szparagi z liśćmi niż kapustę. Do Suzhou wróciliśmy autobusem i metrem.
30.05.2019
Tego dnia czekał nas powrót do Pekinu, a zarazem pierwszy przejazd szybkim pociągiem z przesiadką. Wstaliśmy wcześnie rano i bez śniadania ruszyliśmy do metra (bilet 4 CNY), którym w paręnaście minut dojechaliśmy do dworca Suzhou [Jiangsu] North, gdzie o 8:42 mieliśmy pociąg G7349 do Shanghai Hongqiao. Na dworcu ustawiliśmy się za Chińczykami w kolejce po śniadanie. Do wyboru były w zasadzie dwa dania, które od ręki wydawano zgłodniałym podróżnym. Zdecydowaliśmy się na rolki ryżowe z jakimś pieczywem i dodatkami w środku, do których przysługiwało mleko sojowe, czy też ryżowe (15 CNY od osoby), bo do końca wyjazdu nie mogliśmy rozwiązać tej zagadki ;-)
Jedno jest pewne, że nie jesteśmy fanami takiego napitku :-D Pozostało już tylko czekać cierpliwie na pociąg, który jak zwykle w Chinach przyjechał punktualnie. O 9:07 dotarliśmy do olbrzymiego dworca w Sznaghaju, z którego musieliśmy wyjść, żeby ponownie wejść i odprawić się na kolejny pociąg do Pekinu (G42 o 10:26 do Beijing South). Dużo przed wyjazdem z Polski planowaliśmy zakup biletów na pociąg G10 o 10:00, który do Pekinu jedzie o ponad godzinę krócej i po drodze zatrzymuje się zaledwie dwa razy. Niestety bilety na niego miały być dostępne już po naszym wyjeździe do Chin, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. No cóż, uznaliśmy, że pokonanie 1200 km z prędkością do 309 km/h (wow, tyle pokazywał wyświetlacz w wagonie) w pięć i pół godziny to i tak super wynik!
Liczyliśmy na fajny lunch w pociągu, więc nie kupiliśmy nic na dworcu. Przeliczyliśmy się. Obsługa jeździła z cateringowym wózkiem, na którym było niewiele do wyboru. Kupiliśmy pudełko mięsa z kaczki (30 CNY) i dwa piwa (15 CNY za puszkę). Ku naszemu rozczarowaniu, mięso z kaczki okazało się obgryzionymi kaczymi skrzydełkami, z których dla nas zostało zaledwie parę kęsów do oblizania… ;-) Wiadomo, że się tym nie nasyciliśmy, a dodatkowo w całym pociągu roznosił się zapach ciasteczek. Widząc roznoszony popcorn, kupiliśmy dużą jego paczkę i w tym momencie dowiedzieliśmy się skąd zapach ciastek. Popcorn mimo normalnego wyglądu był słodki i smakował jak maślane herbatniki… Kolejny raz przekonaliśmy się, że w Chinach niemal wszystko smakuje inaczej niż wygląda…
Pekin – Na stację Pekin Południe dotarliśmy o 16:08 i od razu udaliśmy się do znajomego nam już metra, którym dojechaliśmy do stacji Dongsi, a stąd w parę minut, dobrze znanymi uliczkami dotarliśmy na ten sam nocleg co za pierwszym razem, czyli do Yue Xuan Courtyard Garden International Youth Hostel. Obsługa bardzo się ucieszyła widząc nas po raz drugi i dała klucze do tego samego pokoju :-) Zastanawialiśmy się jak spędzić ostatni dzień w Chinach. Mogliśmy obejrzeć Pałac Letni w Pekinie lub pojechać na drugi odcinek Wielkiego Muru do Mutianyu. Zdecydowaliśmy, że mamy niedosyt jeśli chodzi o wrażenia z Muru Chińskiego, więc zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję. Ponieważ samodzielne dostanie się do Mutianyu jest kłopotliwe, zdecydowaliśmy się na wycieczkę załatwianą przez Hostel (260 CNY od osoby), a po jej zarezerwowaniu poszliśmy na obiad do znanej nam już muzułmańskiej restauracji na przepyszne, acz pikantne jedzenie. Zamówiliśmy talerz wołowiny w sezamie (68 CNY), półmisek baraniny z ostrą papryką, cebulą, szczypiorem i orzeszkami ziemnymi (68 CNY), ryż i piwo (chińscy muzułmanie nie wzbraniają się przed podawaniem alkoholu swoim klientom). Po obiedzie ruszyliśmy na wieczorny spacer do hutongów po owoce, gdyż wiele z owoców można kupić w Polsce, ale nie smakują tak samo…
31.05.2019
Wielki Mur Mutianyu – Wcześnie rano, bo o 5:00, musieliśmy się spakować, gdyż bagaże mieliśmy oddać do przechowania przed odjazdem na wycieczkę. Prędko pobiegliśmy też na śniadanie, ale ku naszemu rozczarowaniu trudno było o szóstej rano znaleźć miejsce, w którym byłoby coś sensownego. Ostatecznie w małej budce kupiliśmy naleśniki z jajkiem i parówką (11 CNY za sztukę), dzięki czemu nie byliśmy głodni. Przed siódmą poszliśmy w umówione miejsce pod Bank NCS, omijając po drodze maszyny przygotowujące się do położenia asfaltu na uliczce do naszego Hostelu. Chwilę musieliśmy poczekać na niewielkiego busa, w którym już siedziała “para mieszana”, czyli Włoch z Azjatką oraz student z Izraela. Po drodze zabraliśmy jeszcze cztery młode Rosjanki i naszego przewodnika. Do Mutianyu jechaliśmy ponad półtorej godziny, więc przewodnik zdążył nam wszystko opowiedzieć, poinstruował jak możemy dostać się na Mur oraz jak najciekawiej go zwiedzić. Po dotarciu na parking, przywitaliśmy się z gadającym szpakiem i wraz z przewodnikiem poszliśmy do kasy.
Bilety wstępu na Mur były w cenie wycieczki, jednakże na szczyt można było dostać się za darmo pieszo lub wygodnie i szybko kolejką linową za dodatkową opłatą (120 CNY za osobę w dwie strony). Szkoda było nam czasu na wspinanie się ścieżką na górę, więc wjechaliśmy kolejką. Mieliśmy wagonik tylko dla siebie, więc mogliśmy bez problemu podziwiać Wielki Mur i jego otoczenie. Po dotarciu do celu okazało się, że na Murze jesteśmy praktycznie sami. To całkowita odmiana w stosunku do Badaling. Mogliśmy w ciszy i spokoju kontemplować to arcydzieło architektury i jeden z siedmiu cudów świata. Mur w Mutianyu jest starszy niż w Badaling, nieco węższy, ale za to ma o wiele więcej wież strażniczych oraz blanki po obu stronach. Z kolei podobnie jak w Badaling jest miejscami bardzo stromy, znajduje się w pięknym otoczeniu gór, a jego przejście wymaga sporo wysiłku. Przeszliśmy od wieży nr 14 do wieży nr 20, w których niegdyś przez całą dobę rezydowali strażnicy wypatrujący zagrożenia ze strony Mongołów. Za wieżą 20 zaczyna się odcinek niewyremontowany, zamknięty dla turystów, na który da się jednak dostać, z czego część osób skwapliwie korzysta. My wróciliśmy do wieży strażniczej nr 14 i ruszyliśmy w przeciwną stronę do wieży nr 10. Po mału zaczęło się robić ludniej, gdyż na murze pojawiły się wycieczki szkolne. Nam czas się skończył, więc wróciliśmy do kolejki, po drodze zatrzymując się przy sklepiku przy murze. Tam przekonaliśmy się, że słowa przewodnika o obowiązującej tu drożyźnie nie są przesadzone, a ceny nawet osiem razy wyższe niż w Badaling (za dokładnie te same pamiątki). O 12:20 dotarliśmy na lunch, który był wliczony w cenę wycieczki. Podobnie jak na statku, dostaliśmy różne dania na obrotowym stole, więc mogliśmy spróbować różnych przysmaków.
Pekin – Po powrocie do stolicy, okazało się, że uliczka na której rano trwały przygotowania do kładzenia asfaltu, jest już wyremontowana, świeży, czarny asfalt leży na długości kilkuset metrów i jak gdyby nigdy nic, jeżdżą po nim samochody i chodzą ludzie, i to przy 32 stopniach C… To się nazywa iście chińskie tempo! Byliśmy w szoku, że tak da się, a asfalt wyglądał bardzo dobrze, a wykonanie było bez zastrzeżeń… Mieliśmy jeszcze dużo czasu do samolotu, ruszyliśmy więc do kolejnej dzielnicy hutongów, aby jeszcze raz poczuć atmosferę starego Pekinu. Część ta tętniła życiem, kwitł handel, przemykały skutery, a dzieci wracały właśnie ze szkoły. Niespiesznie przechadzaliśmy się zadbanymi uliczkami i chłonęliśmy ostatnie obrazki z Chin. Na koniec postanowiliśmy pojechać jeszcze raz na Plac Tian’anmen, na którym rozpoczęliśmy naszą chińską przygodę. Musieliśmy oczywiście dwa razy przedstawić nasze paszporty, ale robiąc to n-ty raz, robiliśmy to już machinalnie. Jeszcze raz obeszliśmy cały plac, tym razem przy pięknej, słonecznej pogodzie i znacznie mniejszej ilości turystów. Z żalem żegnaliśmy się z Pekinem…
Po powrocie do “naszej” dzielnicy kupiliśmy wyborną, pieczoną na ruszcie kaczkę (cała kaczka 25 CNY), którą zapakowano nam do pudełka pokrojoną na małe kawałeczki wraz z dzióbkiem… Do tego kupiliśmy dwa piwa i całość zjedliśmy w lobby naszego Hostelu (dziubka nie zjedliśmy ;-) ). To był doskonały, choć ostatni posiłek w Chinach… Następnie pozostała nam długa podróż do domu, czyli metro ze stacji Dongsi do stacji Dongzhimen, skąd specjalnym metrem Airport Express pojechaliśmy na Terminal 3 pekińskiego lotniska stołecznego (25 CNY od osoby). Wylot mieliśmy o 00:30 (lot nr KL4302 liniami China Southern), musieliśmy więc jeszcze troszkę poczekać w opustoszałym terminalu, w którym na szczęście był bar z kawą i kilka automatów z przekąskami. Do Amsterdamu dolecieliśmy o 5:10, pozostało nam więc około czterogodzinne czekanie na lot do Warszawy o 9:45 (lot nr KL 1363). Ostatecznie w Warszawie wylądowaliśmy około południa i spokojnie pojechaliśmy do domu do Torunia.