Kostaryka

12.02.2022 – 28.02.2022

Skrócony plan podróży
Informacje praktyczne

OPIS PODRÓŻY

12.02.2022 r.

Kostarykę jako cel podróży wybraliśmy ze względu na niezwykłą przyrodę. Przecież jedną czwartą jej powierzchni stanowią parki narodowe, a dodatkowo natura ożywiona i nieożywiona Ameryki Środkowej zawsze nas fascynowała. Kostaryka ma wiele do zaoferowania: dżunglę, wulkany, wybrzeże karaibskie i Pacyfiku oraz doskonałą kuchnię i bardzo przyjemny klimat.

Paryż – Samolot Aeromexico na lotnisku

Aby dotrzeć do Kostaryki wybraliśmy dość skomplikowaną trasę. Pierwszy odcinek pokonaliśmy samochodem z Torunia do Berlina, zaparkowaliśmy na samoobsługowym parkingu McParking (75€ za 16 dób) i shuttle busem pojechaliśmy na lotnisko Berlin Brandenburg. Stąd liniami Air France (lot nr AF 1835) o godzinie 18:00 polecieliśmy do Paryż a (przylot 19:50), gdzie przesiedliśmy się do samolotu linii Aeromexico (lot nr AF 8098 o 23:00) do Mexico City. Po ponad 12 godzinach lotu, o 4:25 czasu meksykańskiego, wylądowaliśmy w stolicy Meksyku. Kolejny lot do San Jose także liniami Aeromexico mieliśmy o 8:35 (lot nr AF 3445) i ostatecznie na kostarykańskiej ziemi wylądowaliśmy o 11:40. Cała podróż zajęła nam około 32 godziny.

Lot do Kostaryki

13.02.2022 r.

W San Jose po przejściu kontroli granicznej odebraliśmy bagaże i pierwsze co zrobiliśmy, to wymieniliśmy dolary na colony (oznaczenie CRC, 1.000 CRC = 6,70 zł = 1,50 $) i przy taśmie nr 5 kupiliśmy kartę SIM (10.000 CRC za 5 GB danych), aby móc korzystać z nawigacji w telefonie. Jest to o tyle istotne, że w Kostaryce brak dokładnych adresów. Co ciekawe w kraju tym najlepszym programem nie jest Google Maps, lecz Waze, którym posługiwaliśmy się niemal cały czas. Pozostało nam tylko odszukać agenta z wypożyczalni, który zawiózł nas do siedziby Europcar. Po dość skomplikowanych formalnościach odebraliśmy zarezerwowanego, nowiutkiego Mitsubishi ASX z napędem na cztery koła i automatyczną skrzynią biegów. Od razu należy dodać, że w Kostaryce SUV to dobry wybór, gdyż sporo dróg do atrakcji jest szutrowych, a wiele głównych dróg jest w nienajlepszym stanie. Napęd 4×4 też raz nam się przydał, mimo, że wydawał nam się zbyteczny. Koszt wynajmu to 889 zł zaliczki i 662,50 $ płatne na miejscu, za wypożyczenie samochodu na 14 dni z pełnym ubezpieczeniem.

Villa San Ignacjo – Alajuela

Alajuela – Do pierwszego noclegu – Villa San Ignacio mieliśmy zaledwie 10 km. Po drodze zrobiliśmy  zakupy w sklepikach, które w pierwszej chwili zrobiły na nas ponure wrażenie, gdyż były ciemne i z naszego punktu widzenia obskurne… No cóż, musieliśmy się przyzwyczaić, że to nie Europa :) Za to nasza Villa prezentowała się nader atrakcyjnie. Była to klasyczna hacienda, czyli wiejska, latynoamerykańska rezydencja z kilkoma budynkami, w otoczeniu cudownej, bogatej przyrody z kwitnącymi roślinami i mnóstwem śpiewających ptaków oraz papug. Do tego nasz hotel posiadał restaurację, basen i własną ścieżkę przyrodniczą.

Obiad w Villa San Ignacio – Alajuela

Byliśmy głodni, więc rozpoczęliśmy od obiadu, na który wybraliśmy pierś z kurczaka w ziołach na purée ziemniaczanym  z warzywami i ryżem oraz oczywiście lokalne piwo Pilsen. Danie smaczne, a do tego zjedzone w towarzystwie ptaków, w pięknym otoczeniu. Po obiedzie poszliśmy na spacer ścieżką pośród bujnego lasu równikowego, gdzie mieliśmy przedsmak tego co czekało nas w kolejnych dniach. Zmęczeni usiedliśmy na tarasie ze szklaneczką lokalnego rumu w ręku i obserwując otoczenie odpoczywaliśmy po długiej podróży.

Villa San Ignacio – Alajuela

14.02.2022 r.

Rano czekało na nas śniadanie w hotelowej restauracji. Wśród kilku opcji było deasayuno tico, czyli typowe śniadanie kostarykańskie, składające się z ryżu zapiekanego z czarną fasolą (pinto), jajecznicy lub jajka sadzonego (do wyboru), owoców, smażonych bananów, soku i kawy. Bardzo pożywne i co ważne bardzo smaczne, mimo, że na pierwszy rzut oka dość kontrowersyjne i zupełnie odmienne od tego co jedliśmy w większości krajów.

W drodze do na Volcan Poas

Volcan Poas – Zwiedzanie Kostaryki rozpoczęliśmy od Parque Nacional Volcán Poás (15 $ od osoby + 2.000 CRC za parking). Strażnik Parku poinformował nas przy wjeździe o aktualnych, niesprzyjających warunkach pogodowych i zapytał o rezerwację. Nie wykupiliśmy wstępu wcześniej, ale na szczęście mogliśmy to zrobić na miejscu. Zdecydowaliśmy, że jak już tu przyjechaliśmy, to przecież się nie wycofamy, więc mimo drobnego deszczu i otaczających wszystko chmur, wjechaliśmy do Parku. Zostaliśmy przyłączeni do wycieczki z przewodnikiem i po otrzymaniu kasków ruszyliśmy na skraj krateru Wulkanu Poás (2.697 m n.p.m.). Po drodze mieliśmy okazję obserwować bujną przyrodę, wśród której wyróżniały się gigantyczne liście roślin wyrastających wprost z ziemi.

Volcán Poás

Po dotarciu na skraj krateru aktywnego cały czas wulkanu (ostania erupcja była we wrześniu 2019 r.) okazało się, że jest całkowicie spowity chmurami. Staliśmy w gęstej mgle wśród zapachu siarki, w oczekiwaniu na „dziurę w chmurach”. Nasza cierpliwość po kilkunastu minutach została wynagrodzona i mogliśmy podziwiać krater, na którego dnie znajduje się mleczno-błękitne jeziorko. Na ten widok warto było czekać. Co ciekawe, prócz kasków przy kraterze były jeszcze dodatkowe zabezpieczenia w postaci schronów na wypadek nagłej erupcji, a do tego wycieczkę zabezpieczała karetka z ratownikami.

Łuszczyk błękitny w Parque Natural de los Jardines Cascada de La Paz

Catarata de la Paz – Niedaleko od Wulkanu Poás znajduje się Parque Natural de los Jardines Cascada de La Paz, czyli swego rodzaju ogród zoobotaniczny, którego zwieńczeniem są kaskady wodospadu La Paz. Kupiliśmy bilet zawierający w sobie obiad w postaci bufetu w jednej z parkowych restauracji (116,92 $ dla dwóch osób). Znaleźliśmy się w lesie deszczowym i to z pełnymi tego konsekwencjami, gdyż padało. Nie przeszkodziło nam to w zwiedzaniu wolier z ptakami oraz  pawilonów i wybiegów z innymi zwierzętami zamieszkującymi z Kostaryki.

Motylarnia w Parque Natural de los Jardines Cascada de La Paz

Ogromne wrażenie wywarło na nas wejście do gigantycznej woliery, w której swobodnie fruwały egzotyczne ptaki, a my mogliśmy je obserwować podchodząc bardzo blisko. Drugim wspaniałym miejscem była motylarnia, gdzie mogliśmy spacerować pośród przepięknych, kolorowych motyli, które robiły sobie odpoczynek siadając wprost na nas… Jeszcze większą atrakcją było dla nas niezwykłe spotkanie z kolibrami, które zwabione pięknymi kwiatami heliconii, pozwoliły podchodzić do siebie bardzo blisko. Jeden z kolibrów zatrzymał się tuż przed naszymi twarzami, żeby zajrzeć każdemu z nas prosto w oczy :) Było tu też sporo innych zwierząt, ale nie zrobiło to na nas aż takiego wrażenia, gdyż były zamknięte w klatkach.

Koliber – brylancik niebieskogardły w Parque Natural de los Jardines Cascada de La Paz

Bufet obiadowy był bardzo smaczny i urozmaicony, więc po obfitym posiłku, pełni sił, mogliśmy udać się w dalszą wędrówkę wzdłuż kaskad wodospadu La Paz. Pięć kaskad spadało z hukiem wśród gęstej roślinności, a my mimo, że szliśmy po kładkach i schodach, czuliśmy się jak dawni odkrywcy Ameryki. Wrażenie było niesamowite, spotęgowane soczystą przyrodą, tak odmienną od naszej. Zachwycały nas liście drzew i krzewów, które przytłaczały swoim ogromem. Po dotarciu do ostatniego wodospadu skorzystaliśmy z busa, który zawiózł nas wprost na parking. Popołudniu nie omieszkaliśmy skorzystać z basenu i powylegiwać się chwilę  na leżakach.

Parque Natural de los Jardines Cascada de La Paz

15.02.2022 r.

Volcan Irazú – Po śniadaniu, z przykrością opuszczaliśmy jakże przyjemną Villę San Ignacio. W planie mieliśmy kolejny wulkan, czyli  Parque Nacional Volcán Irazú. Trzeba było dużo podjechać, gdyż jest to najwyższy wulkan Kostaryki o wysokości 3.432 m n.p.m. Tuż przed wjazdem okazało się, że wstęp możliwy jest jedynie po rezerwacji internetowej. Tu po raz kolejny przydała się kostarykańska karta SIM, gdyż pozwoliła na rejestrację przez Internet w parkowym systemie i zakup biletów (15 $ za osobę + 2.000 CRC za parking). Ścieżka poprowadzona została przez krater Playa Hermosa do dwóch kolejnych – Diego de la Haya i głównego Irazú. Mimo chmur, które przetaczały się przez szczyt, udało się nam zajrzeć do obu kraterów. Ku naszemu zdziwieniu, w żadnym z nich nie było wody, mimo, że zazwyczaj są one wypełnione jeziorkami.

Volcan Irazú

Playa Bonita – Do drugiego punktu programu dnia mieliśmy zaledwie 140 km. Jednak w warunkach Kostaryki oznaczało to pięć godzin podróży wliczając w to obiad w przydrożnym barze… Droga długo wiodła niekończącymi się serpentynami, a do tego na długich odcinkach była zniszczona i dziurawa. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na obiad, na który zamówiliśmy casado, czyli całe danie obiadowe w stylu kostarykańskim, składające się z mięsa, ryżu, smażonego banana, fasoli i surówek. Nazwa oznacza „żonkoś” i do dziś jest to typowy obiad w Kostaryce. Nasz obiad w Betico Mata w miejscowości Turrialba składał się z carne en salsa, czyli mięsa w sosie i powyższych dodatków (10.480 CRC dla dwóch osób z małymi piwami, około 70 zł). Gdy wydawało nam się, że zjedziemy na lepszą drogę, to trafiliśmy na niekończące się roboty drogowe… Do celu dotarliśmy późnym popołudniem, a do tego zrobiło się deszczowo.

Casado z gulaszem wieprzowym w Betico Mata w miejscowości Turrialba

Playa Bonita, co oznacza „piękna plaża”, wcale nam się taka nie wydała. Pogoda nie sprzyjała plażowaniu, a na domiar złego, okazało się, że zarezerwowany w Polsce nocleg, znajduje się niecałe 100 km od naszej aktualnej pozycji… No cóż, tu na własnej skórze przekonaliśmy się jak wyglądają adresy w Kostaryce… Limon może wcale nie oznaczać miasta Limón, lecz całą prowincję, a brak szczegółowych danych nikomu nie przeszkadza… Jako, że nie mieliśmy zamiaru jechać kolejne trzy godziny na nocleg, postanowiliśmy poszukać czegoś w pobliżu. Zatrzymaliśmy się w pobliskim Apart Hotel Cabinas Rocamar. Nie był to luksusowy obiekt, ale tani i z sympatyczną obsługą. Do tego dostaliśmy pokój z walentynkową oprawą, czyli z mnóstwem serduszek i baloników :)

Playa Bonita w Limón

Spotkała nas kolejna niespodzianka, gdy spróbowaliśmy zarezerwować w hotelu wycieczkę na kolejny dzień. Okazało się to zupełnie niemożliwe… Pojechaliśmy do Limón, w okolice portu, licząc na znalezienie lokalnego biura turystycznego, które mogłoby zaoferować nam wycieczkę do Parque Nacional Tortuguero, aby poobserwować żółwie morskie. Ruchliwe miasteczko okazało się istną pułapką z plątaniną ulic. Nieomal zaliczywszy stłuczkę, po ciemku, dojechaliśmy na nabrzeże. Nigdzie nie było śladu jakiegokolwiek biura podróży. Zobaczyliśmy jedynie grupkę turystów zgromadzonych w sklepie z kawą. Okazało się, że jest to wycieczka „na kawowym szlaku” przy której stał jakiś miejscowy. W akcie desperacji zapytaliśmy, gdzie można zarezerwować wycieczkę do Tortugero. Człowiek ten zadzwonił do znajomego, który miał biuro podróży, a wtedy okazało się, że po pierwsze z powodu długiej jazdy samochodem, nie ma wycieczek jednodniowych do Tortugero, a po drugie i tak nie jest to sezon na podglądanie żółwi, gdyż ich po prostu tu nie ma o tej porze roku…

Playa Bonita w Limón

Miły miejscowy zaproponował nam w to miejsce kilkugodzinną, prywatną wycieczkę na położoną nieopodal bezludną wysepkę Isla Uvita (oficjalnie Isla Quiribrí). Naszym przewodnikiem na wysepce miał być Hilario (czyt. Ilario), z którym telefonicznie umówiliśmy się na 9:00 pod pobliskim McDonaldem.

16.02.2022 r.

Isla Uvita – Po spakowaniu, pojechaliśmy do miasta Limón, odszukaliśmy McDonalda, pod którym zaparkowaliśmy i bardzo szybko namierzyliśmy Hilario, dla znajomych Lary’ego. Był to klasyczny Jamajczyk, choć jak się okazało wprost z Panamy, z dredami i w słomkowym kapeluszu :) Zaprowadził nas do siedziby firmy Isla Uvita Eco Tour i szefa, z którym rozmawialiśmy dzień wcześniej.

Rejs na Isla Uvita

W życiu nie trafilibyśmy sami w to miejsce, gdyż znajdowało się wśród niezbyt zachęcających budynków, nad rzeką wpadająca do Morza Karaibskiego (koszt wycieczki to 25 $ za osobę, czyli 50 $ za wszystko). Po założeniu obowiązkowych kapoków, niewielką łódką popłynęliśmy w krótki rejs. Sternik miał nas zawieźć na wysepką, a sam wybrał się na surfowanie po wysokich falach. Po drodze podpłynęliśmy do nabrzeża, przy którym stał duży statek wycieczkowy, a przede wszystkim rezydowały wielkie pelikany.

Isla Uvita

Dobiliśmy do niewielkiej przystani, z której na brzeg przeszliśmy przez płytką wodę. Okazało się, że tego dnia jesteśmy jedynymi rezydentami na Isla Uvita, czyli Wyspie Winogron. Najpierw wyruszyliśmy na wycieczkę wokół wyspy. Zobaczyliśmy las porastający ten skrawek lądu, ruiny dawnego szpitala dla trędowatych, miejsce, w którym kąpali się chorzy oraz pobliską skałę zamieszkałą przez głuptaki białobrzuche. Poczuliśmy się troszkę jak Robinson Crusoe.

Rajska Wyspa Uvita

Przewodnik przygotował dla nas trzy niespodzianki. Pierwsza z nich polegała na tym, że pokazał nam skałę, która przypomina oba amerykańskie kontynenty, a w rzeczywistości prócz skały, zaprowadził nas w miejsce oblewane wysokimi falami, które zmoczyły nas niemal od stóp do głów. Ot, taki żarcik. Drugą niespodzianką było wyłowienie prawdziwego jeżowca, którego położył nam na dłonie. Wbrew pozorom nie jest to niebezpieczne, dopóki trzyma się zwierzę na otwartej dłoni. Trzecią niespodzianką było poczęstowanie nas wodą kokosową wprost z owocu palmy. Dopingował nas, żebyśmy wszystko wypili na raz, wiedząc, że w owocu znajduje się około litr płynu :)

Jeżowiec na Isla Uvita

Następnie poszliśmy poplażować na karaibską plażę, wśród zjawiskowych palm, która była oczywiście tylko do naszej dyspozycji. Woda była bardzo ciepła i płytka, więc mogliśmy do woli baraszkować w Morzu Karaibskim. Tu musimy napisać o niezwykłej uczciwości mieszkańców Kostaryki, o której przekonaliśmy się kilka razy. W pewnym momencie Hilario zapytał, czy może wypić piwo, które mieliśmy w plecaku. Oczywiście zgodziliśmy się na to nie licząc na rekompensatę. W drodze powrotnej Lary niepodziewanie wszedł do sklepu, żeby odkupić nam piwo, ale oczywiście my się na to nie zgodziliśmy.

Głuptaki białobrzuche na Isla Uvita

Odpocząwszy na plaży, dostaliśmy od Lary’ego owoce jako przekąskę – papaję i mandarynki oraz muszelki i sznurkowe bransoletki w prezencie. Po posiłku łódź zabrała nas do Limón, daliśmy Hilario 10 $ jako napiwek (hiszp. propina) i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Isla Uvita

Puerto Viejo de Talamanca – Po 60 kilometrach drogą, która była wyjątkowo dobra jak na warunki kostarykańskie, dojechaliśmy do La Ruka Hostel, czyli hostelu okupowanego przez surferów, a prowadzonego przez młodych Amerykanów. Dostaliśmy dość siermiężny, ale bardzo klimatyczny, karaibski pokój z werandą i hamakiem, a przede wszystkim w pięknym otoczeniu kwitnących roślin. Byliśmy bardzo głodni, więc poszliśmy do centrum na pescado en salsa camarones con patacones, co oznacza, że dostaliśmy rybę w sosie z krewetkami i placuszkami bananowymi, surówką i ryżem, a do tego piwo Imperial (obiad dla dwóch osób + 3 piwa 350 ml za 23.150 CRC). Potem odpoczywaliśmy na naszym tarasie obserwując kolibry…

Pescado en salsa camarones con patacones

17.02.2022 r.

Dzień rozpoczęliśmy doskonałym śniadaniem w piekarni nieopodal naszego hostelu, czyli w De Gustibus Bakery, gdzie zdecydowaliśmy się na omlety z szynką i serem, do których dostaliśmy grzanki z bagietki, smażone banany, chipsy bananowe oraz cafe azteca. Największym zaskoczeniem była kawa podana z dodatkiem cacao i pieprzem cayenne, gorąca i bardzo pikantna.

Śniadanie w De Gustibus Bakery w Puerto Viejo de Talamanca

Refugio de Vida Silvestre Gandoca – Manzanillo – Do jednej z najważniejszych atrakcji regionu mieliśmy raptem niecałe 10 km. Zaparkowaliśmy tuż obok siedziby Parku Narodowego, zapłaciliśmy cegiełkę „co łaska” za wstęp (my wpłaciliśmy 2 x 2.000 CRC) i ruszyliśmy ścieżką na zwiedzanie sektora Manzanillo. Początkowo ścieżka była bardzo wygodna i wiodła po jasnym, plażowym piasku przez wspaniałą dżunglę tuż nad Morzem Karaibskim. Trudno było oprzeć się widokowi wszechobecnych palm skłaniających się ku morzu i skał oblewanych falami. Potem weszliśmy nieco bardziej w głąb lądu, gdzie obserwowaliśmy liczne ptaki, duże pająki, jaszczurki, a nawet węża. Całość dopełniały niesamowite, kwitnące rośliny, znane nam dotąd jedynie z kwiaciarni, jak choćby liczne heliconie, czy też kordyliny.

Refugio de Vida Silvestre Gandoca – Manzanillo

Ścieżka zrobiła się  zarośnięta, błotnista i coraz trudniejsza do pokonania. Turystów też było coraz mniej, co sprzyjało kontemplowaniu przyrody. Kilka razy spotkaliśmy małpy, których były dwa rodzaje – wyjce i kapucynki. Wyjce czarne to duże małpy stroniące od ludzi, z wyjątkowo długimi kończynami, którymi z łatwością czepiają się gałęzi. Z kolei kapucynki, to znacznie mniejsze, ciekawskie i zdecydowanie bardziej towarzyskie stworzenia. Dotarliśmy do samotnej rezydencji w środku lasu, czyli Casa Azul, a potem na małą plażę Playa Paulo Mena, do której wiodła stroma, błotnista i bardzo śliska ścieżka. Dalej było już tylko gorzej, miejscami brnęliśmy po kostki w błocie. Całe szczęście, że mieliśmy buty trekkingowe, bo kto wie, czy adidasy nie pozostałyby w tym błocie na zawsze ;)

Refugio de Vida Silvestre Gandoca – Manzanillo

W pewnym momencie usłyszeliśmy wyjątkowo dziwne odgłosy kojarzące nam się z prehistorycznymi pterodaktylami. Było to stado ptaków – kacykowców azteckich, które na wysokim, suchym drzewie zbudowały wiszące gniazda, przypominające koszyki. Ptaki karmiły młode, a hałas wokół był nieziemski… Idąc dalej, usłyszeliśmy kolejne odgłosy, niczym okrzyki King Konga. A, że z racji błotnistego podłoża, nie bylibyśmy w stanie szybko uciekać, postanowiliśmy zawrócić. W drodze powrotnej rozkoszowaliśmy się przyrodą, której odgłosy cały czas nam towarzyszyły.

Kacykowiec aztecki w Refugio de Vida Silvestre Gandoca – Manzanillo

Punta Uva – Drugą część dnia postanowiliśmy spędzić na plażowaniu na wybrzeżu karaibskim. Wybraliśmy naszym zdaniem najpiękniejszą plażę w okolicy, czyli Punta Uva. Zaparkowaliśmy na płatnym parkingu przy plaży (parkowanie 3.000 CRC, WC 500 CRC, prysznic 1.000 CRC) i poszliśmy na lunch do znajdującej się tuż przy plaży Arrecife Restaurante, gdzie zamówiliśmy doskonałe ceviche con patacones i piwem (dwie porcje z dwoma piwami – 13.200 CRC), czyli surową rybę marynowaną w limonkowym sosie, podaną z bananowymi plackami. Danie przepyszne, zjedzone w atmosferze karaibskiej fiesty :)

Seviche con patacones w Punta Uva – Puerto Viejo de Talamanca

Po posiłku poszliśmy wykąpać się w Morzu Karaibskim oraz chwilę poplażować na złocistym piasku. Fale były wysokie, więc nic dziwnego, że miejsce to jest rajem dla surferów. My rozkoszowaliśmy się ciepłą wodą i jeszcze cieplejszym słońcem.

Punta Uva – Puerto Viejo de Talamanca

Playa Cocles – Odwiedziliśmy też drugą ze słynnych plaż w okolicy, czyli Playa Cocles. Plaża była szeroka, ale już nie tak atrakcyjna jak Punta Uva. Chwilę pospacerowaliśmy i wróciliśmy do Puerto Viejo de Talamanca.

Playa Cocles – Puerto Viejo de Talamanca

Puerto Viejo de Talamanca – Kończyła nam się gotówka w colonach, więc postanowiliśmy poszukać kantoru wymiany walut. Nie jest to standardowa usługa w Kostaryce i trzeba trochę się naszukać miejsca, w którym można wymienić walutę. W centrum Puerto Viejo znajduje się niewielki punkt tuż obok supermarketu, w którym udało nam się zamienić dolary na miejscową walutę po całkiem dobrym kursie, lepszym znacznie niż na lotnisku (1 $ = około 600 CRC). Zrealizowawszy zadanie, kupiliśmy na wieczór empanadas (coś w rodzaju dużych, zapiekanych pierogów z farszem) z kurczakiem, wołowiną i ananasem (po 900 CRC za sztukę). Pozostało nam tylko odpocząć na naszym genialnym tarasie z hamakiem :)

Refugio de Vida Silvestre Gandoca – Manzanillo

18.02.2022 r.

Park Narodowy Cahuita – Po pysznych pancake’ach z bitą śmietana i truskawkami w De Gustibus Bakery, opuściliśmy Puerto Viejo i pojechaliśmy do kolejnego parku narodowego. Wybraliśmy Parque Nacional Cahuita (wstęp, ponownie cegiełka 2 x 2.000 CRC, parking 2.000 CRC), który położony jest nad Morzem Karaibskim i słynie z dużej ilości leniwców. Tym razem skorzystaliśmy z usług prywatnego przewodnika (30 $ od osoby, czyli zapłaciliśmy 60 $ za dwie godziny oprowadzania), gdyż chcieliśmy, aby ktoś z wprawnym okiem poszukał dla nas jak najwięcej zwierząt.

Bazyliszek w Parque Nacional Cahuita

Nasz przewodnik Michael najpierw wypatrzył dla nas kilka gadów, w tym bazyliszka, czyli charakterystyczną jaszczurkę z grzebieniem na głowie, iguany oraz żółwia. Potem weszliśmy w głąb lasu, gdzie pokazał nam na pniu drzewa żółtą żmiję, czyli żararakę rogatą, a zaraz po tym pierwszego leniwca trójpalczastego. Nieopodal rezydowało stado wyjców czarnych, które z wysoka zerkały na turystów. Nad brzegiem morza mieliśmy okazję zobaczyć coś naprawdę niezwykłego, czyli samicę leniwca wraz z młodym. Idąc dalej widzieliśmy dużo kapucynek, kolejne leniwce, a naszą ścieżkę co i raz przecinały sznury małych mrówek niosących o wiele większe od nich kawałki liści.

Leniwiec trójpalczasty w Parque Nacional Cahuita

Ciekawostką dla nas były nietoperze. Jeden z gatunków rezyduje w koloniach przyczepiony do drzewa, a drugi robi sobie parasole z dużych liści i w ten sposób chowa się przed intruzami. Dotarliśmy do rozlewiska z licznym ptactwem, przy którym pożegnaliśmy się z Michaelem i ruszyliśmy kawałek dalej na samodzielne zwiedzanie. Wynajęcie przewodnika jest bardzo dobrym pomysłem, ponieważ tylko dzięki niemu zobaczyliśmy tak dużo zwierząt, w tym kilkanaście leniwców!

Michael i my w Parque Nacional Cahuita

Przed nami była jeszcze długa droga, choć wcale nie tak daleka… W ponad 6 godzin pokonaliśmy odcinek o długości około 250 km, co i tak nie było aż tak złym wynikiem jak na Kostarykę :) Po drodze zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze Soda El Chavito na kolejne casado, tym razem wybraliśmy fajitas, czyli skrawki mięsa wołowego i drobiowego smażone z warzywami, do których dostaliśmy obowiązkowy ryż, gotowaną czarną fasolę, surówkę oraz duszone warzywa w sosie. Wypiliśmy wersję lekką piwa Imperial, czyli Imperial Silver (obiad dla dwojga z piwem kosztował 15.800 CRC).

Parque Nacional Cahuita

La Fortuna – Do hotelu Arenal Xilopalo w mieście La Fortuna dotarliśmy o zmroku. Dodać trzeba ciekawostkę, że Kostaryka jako kraj prawie równikowy ma przez cały rok niemal taką sama długość dnia, wynoszącą około 12 godzin, co w praktyce oznacza wschód słońca o 6-tej rano i zachód około 18-tej. Po zameldowaniu poszliśmy na zakupy oraz „buszowaliśmy” wśród pamiątek, których w La Fortuna jest wyjątkowy dostatek i do tego mają dobre ceny.

Kapucynki w Parque Nacional Cahuita

19.02.2022 r.

Dzień rozpoczęliśmy od śniadania w hotelowej restauracji na piętrze. Mieliśmy doskonały widok na poranny spektakl w wykonaniu zwabionych owocami ptaków. Do wyboru dostaliśmy kilka wariantów śniadania, jednakże wybraliśmy wersję miejscową, gdyż wydała się nam najbardziej sycąca.

Parque Nacional Volcán Arenal

Parque Nacional Volcán Arenal – W Paku Narodowym Wulkanu Arenal (16,95 $ od osoby, płatność tylko kartą) zaplanowaliśmy spacer czterema ścieżkami. Zatrzymaliśmy się przy centrum informacyjnym Parku. Pierwsza z tras prowadziła wśród bambusów, a potem przez las na pole lawowe, które powstało w 1992 r. w wyniku jednej z większych erupcji tego cały czas czynnego wulkanu. Z punktu widokowego mieliśmy doskonały widok na majestatyczny, górujący nad otoczeniem (1657 m n.p.m.) równy stożek. Chwilowo sam czubek tego najmłodszego i najbardziej aktywnego w Kostaryce wulkanu wyłonił nam się z chmur, więc mogliśmy obejrzeć go w całości. Idąc po polu lawowym przeszliśmy na drugi mirador, z którego rozciągał się widok na Laguna de Arenal, czyli największy, sztuczny zbiornik wodny w Kostaryce, położony malowniczo wśród gór i lasów.

Volcán Arenal

Wracając na parking, przeszliśmy drugą ścieżką wiodącą przez las deszczowy, której największą atrakcją jest drzewo ceiba pentandra, czyli olbrzymi puchowiec pięciopręcikowy o wysokości 30 m i wieku około 400 lat. Puchowców rośnie tu oczywiście więcej, ale nie da się ukryć, że ten jest najbardziej okazały. Wśród roślin wypatrzyliśmy też jaszczurkę, scynkę z niebieskim ogonem i dużego ptaka przypominającego indyka, czyli czubacza zmiennego. Na parkingu zainteresował się nami biało-błękitny ptak z charakterystycznym czubkiem i długim ogonem (srokal białogardny), który  łapczywie zerkał na jedzone przez nas parówki. No cóż poczęstowaliśmy srokala wprost z ręki i chwilę później mieliśmy już dwóch towarzyszy ;)

Parque Nacional Volcán Arenal

Z tego samego miejsca poszliśmy jeszcze na trzecią ścieżkę na punkt widokowy – Mirador Principal, z którego mieliśmy kolejny, rozległy widok na wulkan. Potem przejechaliśmy na drugi parking – Sector Peninsula, do którego wiodła szutrowa i bardzo zniszczona droga. Cieszyliśmy się, że mamy wyżej zawieszony samochód, dzięki czemu nie martwiliśmy się o liczne dziury. Ścieżka w przeciwieństwie do trzech poprzednich była bardzo dobrze przygotowana, wygodna, bo wybetonowana. Trasa wiodła przez niewielki półwysep, a po drodze weszliśmy na wieżę widokową, z której rozciągał się rozległy i atrakcyjny widok na całą okolicę. Doszliśmy aż na brzeg jeziora, niestety nie wypatrzyliśmy ani jednego krokodyla, które ponoć zamieszkują ten akwen, a za to zobaczyliśmy kilka ptaków wodnych. Mogliśmy także skorzystać z rejsu po jeziorze, ale uznaliśmy, że czas jechać dalej.

Puchowiec w Parque Nacional Volcán Arenal

Jadąc w kierunku miasta Liberia zatrzymaliśmy się przy drodze, bo wypatrzyliśmy ostronosa białonosego, który spacerował tuż przy szosie i wcale nie bał się ludzi. To sympatyczne zwierzątko chętnie pozował do zdjęć. Droga, którą jechaliśmy była bardzo malownicza, gdyż przez bardzo długi czas wiodła wzdłuż Jeziora Arenal. Zatrzymaliśmy się w jednej z przydrożnych restauracji, położonej na niewielkiej skarpie, w której zamówiliśmy tradycyjne taco, czyli małe tortille z krewetkami i rybą, nadziewane prócz tego awokado, cebulą, papryką, ananasem oraz przyprawione ostrym sosem. Do obiadu dostaliśmy też frytki, purée, surówkę i gotowane warzywa (cały obiad składający się z 8 taco, dodatków i piwa – 21.600 CRC).

Srokal białogardły w Parque Nacional Volcán Arenal

Liberia – W Liberii zatrzymaliśmy się w Hotelu Real Alaska, gdzie dostaliśmy niewielki, skromnie wyposażony pokój, ale za to ze śniadaniem i z tarasem. Wieczorem przyszedł do nas właściciel,  z którym ucięliśmy sobie pogawędkę. Dowiedzieliśmy się np., że dwa tygodnie wcześniej, wulkan, do którego udawaliśmy się kolejnego dnia, był niedostępny z powodu erupcji… Siedzieliśmy obserwując z góry turystkę z Barcelony, która tak się rozgadała, że nie dała dojść do słowa gospodarzom i ich gościom. A potem weszła na górę i dalej trajkotała, tym razem nam :) Okazała się bardzo sympatyczna i chwilę sobie pogawędziliśmy.

Sector Peninsula w Parque Nacional Volcán Arenal

20.02.2022 r.

Śniadanko przygotowane przez właścicielkę, która nie żałowała dokładek pinto, było bardzo smaczne. Tym razem zamiast owoców dostaliśmy wędlinę oraz ser, a do tego małego naleśnika i gęstą śmietanę.

Parque Nacional Rincón de la Vieja

Parque Nacional Rincón de la Vieja – Do Parku Narodowego wulkanu Rincón de la Vieja (wstęp 16,95 $ od osoby) jechaliśmy dość mocno zniszczoną drogą, która w pewnym momencie okazała się drogą prywatną, na której obowiązywała opłata 1.200 CRC (płatne tylko przy wjeździe). W Parku wybraliśmy dwie trasy. Rozpoczęliśmy od dłuższej, pięciokilometrowej (10 km w dwie strony) do wodospadu La Cangreja (wejście na ścieżkę tylko do godziny 12:00). Szlak wiódł przez bardzo urozmaicony teren. Pierwsza część prowadziła lasem z kilkoma puchowcami, potem weszliśmy w zarośla z mnóstwem wielkich agaw, później znaleźliśmy się wyżej, na rozległym stepie, dzięki czemu mogliśmy oglądać okoliczne wzgórza.

Parque Nacional Rincón de la Vieja

Następnie teren zrobił się bardziej skalisty, a na koniec weszliśmy ponownie w las i schodząc mocno w dół, dotarliśmy do malowniczego wodospadu. Catarata La Cangreja spadała kaskadą do stawu o zielonym zabarwieniu, w którym część turystów mimo zakazu, zażywała kąpieli. Wracając do Centrum Turystycznego zobaczyliśmy turystów wypatrujących czegoś w krzakach. Był to sympatyczny, duży gryzoń – aguti, można by powiedzieć, taki większy kuzyn świnki morskiej lub raczej mniejszy kuzyn kapibary. Niesamowite spotkanie. Cała trasa, w dwie strony, zajęła nam, idąc bez pośpiechu i kontemplując przyrodę, jakieś trzy i pół godziny.

Catarata la Cangreja w Parque Nacional Rincón de la Vieja

Druga ścieżka była kompletnie odmienna od pierwszej, ponieważ miała na celu ukazanie nie tyle przyrody, co zjawisk wulkanicznych. Trzykilometrowa, okrężna ścieżka Sendero las Pailas poprowadziła nas między fumarolami, czyli dymiącymi skałami do jeziora (Laguna Fumarólica) o specyficznym żółtawym kolorze i jeszcze bardziej charakterystycznym zapachu siarki. Kawałek dalej  znajdowały się bulgoczące, szare błota. Później dotarliśmy do kolejnych dymiących skał oraz do wulkanika, czyli gejzera z którego wydobywało się mnóstwo pary wodnej. Wracając z fascynującej ścieżki, zobaczyliśmy jeszcze stado małp skaczących po drzewach.

Zjawiska wulkaniczne w Parque Nacional Rincón de la Vieja

W drodze powrotnej nie mogliśmy znaleźć żadnej restauracji, więc postanowiliśmy zjeść obiad w Liberii. Zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej w Bar y restaurante Liberia wypełnionym niemal po brzegi miejscowymi. Zamówiliśmy kolejne casado, na które składała się pierś z kurczaka z obowiązkowym ryżem, fasolą, smażonymi bananami i surówką (obiad dla dwóch osób plus trzy piwa – 19.600 CRC). Wieczór spędziliśmy oczywiście wypoczywając na tarasie :)

Laguna Fumarólica w Parque Nacional Rincón de la Vieja

21.02.2022 r.

Parque Nacional Palo Verde – Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić w Parku Narodowym Palo Verde. Każdy park w Kostaryce był zupełnie inny, ale tylko Palo Verde sprawiał wrażenie zupełnie opuszczonego. Aby się tam dostać, musieliśmy pokonać 20 km szutrem z miejscowości Bagaces do bram Parku. Budka strażników była zamknięta, więc nie mogliśmy zapłacić za wstęp. Wjechaliśmy przez otwartą bramę do Parku i po około siedmiu kilometrach jeszcze gorszą, szutrową drogą dotarliśmy do pierwszej z zaplanowanych ścieżek – La Roca, która po 560 m zaprowadziła nas na wysoką skałę, z której rozciągał się piękny widok na pobliskie rozlewiska rzeki Tempisque.

Iguana w Parque Nacional Palo Verde

Na skale, tuż nad naszymi głowami wylegiwała się wielka iguana, która zupełnie nie przejęła się naszą obecnością. Wróciliśmy do samochodu i podjechaliśmy do krótkiej ścieżki Sendero Elevado, poprowadzonej po nadgryzionym zębem czasu pomoście nad rozlewiskiem. Do woli mogliśmy obserwować liczne kolonie ptaków, w tym warzęchy różowe z płaskimi dziobami, brązowe kaczki – drzewice czarnobrzuche, podobne do bocianów – dławigady amerykańskie, czy też sępniki różowogłowe, czyhające zapewne na jakąś padlinę.

Rozlewisko rzeki Tempisque w Parque Nacional Palo Verde

Postanowiliśmy pojechać na sam skraj Parku, aż nad rzekę Tempisque. Zatrzymaliśmy się, gdyż wypatrzyliśmy stado kapucynek, iguanę oraz żółwia. Dalej zatrzymaliśmy się przy stadzie bydła, przy którym biegały kolorowe iguany. Nie liczyliśmy, że w tak odludnym miejscu, kompletnie bez turystów, uda nam się zaliczyć rejs po rzece. Gdy dotarliśmy do przystani Puerto Chamorro był tam tubylec na motorze, a do pomostu dobijała łódka.Cóż za szczęście, a może raczej wyczekiwanie miejscowych na okazję do zarobienia pieniędzy na nielicznych turystach. Sternik zaproponował nam godzinną wycieczkę za 80 $ w poszukiwaniu ptaków i krokodyli, które tu licznie występują. Cena była wysoka, ale z drugiej strony byliśmy sami i nie dało się tego podzielić na więcej osób. Za to mieliśmy zupełnie prywatny rejs z przemiłym przewodnikiem, który pokazał nam mnóstwo krokodyli dochodzących do kilku metrów długości. Czasem podpływaliśmy na zaledwie dwa metry do gadów odpoczywających na brzegu. Widzieliśmy krokodyle wskakujące do wody, płynące rzeką oraz wylegujące się w namorzynach. Prócz krokodyli mogliśmy podziwiać krajobrazy oraz różnego rodzaju ptaki wodne i drapieżniki.

Rejs po rzece Tempisque

W powrotnej drodze przez Park zaliczyliśmy jeszcze dwie ścieżki Sendero El Mapache i Sendero La Venada. Były to leśne dróżki z ciekawą roślinnością, skałami oraz tu i ówdzie ptakami. Musieliśmy wrócić tą samą szutrową drogą do Bagaces, skąd mieliśmy jeszcze około 100 km do Tamarindo nad Oceanem Spokojnym. W trakcie drogi zatrzymaliśmy się na najtańszy obiad w Kostaryce, czyli kurczaka smażonego w grubej panierce z frytkami i chipsami bananowymi oraz półtoralitrowym napojem o smaku mango za zaledwie 5.200 CRC, czyli około 30 zł…

Krokodyl na brzegu rzeki Tempisque

Tamarindo – W odróżnieniu od Palo Verde kurort Tamarindo był oblężony przez turystów. Jest to modne i szpanerskie miejsce w Kostaryce, które okupują zamożni turyści ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Nasz obiekt, czyli Hostel La Botella de Leche to miejscówka dla młodych surferów, a więc miejsce ruchliwe, głośne i imprezowe. Po zameldowaniu ruszyliśmy w poszukiwaniu biura, które zapewni nam wycieczkę na kolejny dzień. Chcieliśmy wykupić rejs po estuarium Tamarindo, czyli wśród okolicznych lasów namorzynowych. Udało nam się zamówić wycieczkę na godzinę ósmą rano  (40$ od osoby za dwugodzinny rejs z transferem z hotelu).

Parque Nacional Palo Verde

Zachciało się nam poczuć kurortowy luz, poszliśmy więc na plażę w poszukiwaniu lokalu z kolorowymi drinkami. Siedzieliśmy przy stoliku na plaży, podziwiając zachód słońca i sącząc drinki Mojito, Mai Tai, Daiquiri oraz Guaro Sour (5 $ za drinka). Takie znieczulenie było koniczne, żeby przespać noc w hostelu dla surferów ;)

22.02.2022 r.

Estuarium Tamarindo – Poranny rejs był bardzo dobrym pomysłem. Bus podjechał po nas pod Hostel i po kilku minutach byliśmy przy przystani. Wraz z trójką innych turystów wsiedliśmy do niewielkiej łodzi i wpłynęliśmy w zakola estuarium. Mogliśmy podziwiać liczne czaple, ślepowrony, ibisy oraz ptaki drapieżne, sępniki i rybołowy. Dopłynęliśmy do wysepki, na której żyją wyjce, więc na chwilę wysiedliśmy z łódki, aby bliżej im się przyjrzeć. Kolejnym celem były krokodyle, jednakże udało nam się wypatrzeć tylko niewielkie, młode osobniki. Ciekawe były same namorzyny, które z uwagi na odpływ prezentowały swe poplątane korzenie, a po nich wędrowały małe kraby. Po piaszczystych brzegach spacerowały duże jaszczurki. W trakcie rejsu dostaliśmy przekąskę w postaci ananasa.

Krokodyl amerykański w Estuarium Tamarindo

Plaże Tamarindo – Po rejsie postanowiliśmy skorzystać z faktu, że jesteśmy nad Oceanem Spokojnym i spędzić resztę dnia na tutejszych plażach. Poszliśmy na dość długi spacer plażą do Playa Langosta mijając Punto San Francisco, czyli skalisty przylądek wcinający się w Ocean. Pogoda była perfekcyjna do spaceru, a przede wszystkim do kąpieli. Wróciliśmy na Playa Tamarindo, gdzie wskoczyliśmy do wody, aby nieco ochłodzić się od skwaru słonecznego. Woda miała ponad 30ºC, więc była bardzo przyjemna i gdyby nie wysokie fale sprzyjające surfingowi, a nie kąpieli, można byłoby pławić się w niej godzinami…

Zarośla mangrowe w Estuarium Tamarindo

Przyszedł czas na obiad. Poszliśmy do tej samej knajpy co poprzedniego dnia, ale tym razem zamiast drinków zamówiliśmy potężne danie z ryb w otoczeniu owoców morza. Czego tu nie było, dla każdego po całej rybie, muszle, krewetki, frytki z ziemniaków i batatów, chipsy bananowe, surówka i oczywiście piwo. Z racji kurortu, ceny były iście kurortowe, więc był to nasz najdroższy obiad na całym wyjeździe… Zapłaciliśmy 80 $ za dwie porcje oraz  cztery piwa, ale było warto :)

Plaże Tamarindo

Potem wróciliśmy do kąpieli i spaceru brzegiem morza obserwując zmagających się z falami surferów. Po powrocie musieliśmy znowu znieczulić się przed nocką, lokalnym destylatem Cacique. Siedzieliśmy przed bungalowem, rozmawiając z grillującymi tuż pod naszym pokojem turystami i wypoczywaliśmy.

Obiad w Tamarindo

23.02.2022 r.

Parque Nacional Barra Honda – Do Parku Narodowego Barra Honda wybraliśmy się głównie dla jaskini. Mieliśmy około 70 kilometrów, z czego ostatnie 9 km po drodze szutrowej. Na miejscu wykupiliśmy wstęp do Parku (27 $ za osobę) oraz wycieczkę z przewodnikiem do jaskini (58 $ za osobę). Myśleliśmy, że zostawimy samochód na parkingu, jednakże zalecono nam wjechanie na górny parking 2 km dalej. Droga zaczęła przypominać offroad. Jechaliśmy po dziurach, dużych kamieniach i osypującym się grubym żwirze. Nie chcąc uszkodzić samochodu jechaliśmy bardzo ostrożnie i przez to musieliśmy się w pewnym momencie zatrzymać. Koła zaczęły buksować, ale na szczęście mieliśmy w zanadrzu „tajną broń”, czyli napęd na cztery koła, który pozwolił nam łatwo wyjść z opresji. Po dojechaniu na górę czekaliśmy chwilę na przewodniczkę i czwórkę innych turystów.

Parque Nacional Barra Honda

Następnie szliśmy szlakiem do jedynej udostępnionej do zwiedzania jaskini, czyli Terciopelo. Przewodniczka opowiadała nam o otaczającej przyrodzie oraz próbowała nauczyć się od nas kilku słów po polsku. Niestety nawet najprostsze określenia sprawiały jej dużą trudność i kończyły łamaniem języka :) Zaprowadziła nas na punkt widokowy, skąd rozpościerała się rozległa panorama na okolicę oraz zatokę oceaniczną Nicoya. Na pierwszym planie widzieliśmy ciekawy krajobraz przypominający step, a w dali wzgórza aż po Ocean.

Punkt widokowy w Parque Nacional Barra Honda

Dotarliśmy do wejścia do jaskimi, a tam czekały na nas uprzęże i kaski. Okazało się, że jest to głęboka jaskinia, do której zejście prowadzi po 17-metrowej, pionowej drabinie.  W środku panuje przyjemna temperatura około 20ºC, co jest miłą odmianą przy ponad 30-stopniowym upale oraz bardzo różni się od temperatury jaskiń w Polsce, które mają z reguły tylko kilka stopni. Spacer po jaskini nie był długi, bo i grota nie jest zbyt duża, ale i tak można znaleźć tam sporo nacieków, takich jak stalaktyty, stalagmity i stalagnaty. Wyjście było niestety tą samą drogą, a to oznaczało wspięcie się na około szóste piętro po drabinie. Ot, taki oryginalny fitness :D Na parking wróciliśmy sami, wybierając inny, okrężny szlak po lesie. Generalnie uznaliśmy tę atrakcję za najsłabszą na całym wyjeździe.

Jaskinia Terciopelo w Parque Nacional Barra Honda

Jadąc w kierunku Lasu Mglistego Monteverde zatrzymaliśmy się na obiad, na który zamówiliśmy fantastyczne spaghetti z owocami morza. A potem w przydrożnym sklepiku vino de coyol (3.000 CRC za 2l), czyli bezalkoholowy napój z palmy. Był to rodzaj sfermentowanego soku, który z winem ma wspólną wyłącznie nazwę.

Jaskinia Terciopelo w Parque Nacional Barra Honda

Santa Elena – Dojechaliśmy na nasz kolejny nocleg – Hotel Bosque Verde w Santa Elena. Dojazd tam to kolejna, dziurawa, szutrowa droga, ale na szczęście tylko kilometrowa. Na miejscu dostaliśmy cały w drewnie, stylowo urządzony, duży pokój z balkonem i rozległym widokiem na góry. W recepcji zamówiliśmy wieczorny spacer po dżungli z firmą Kinkajou Night Walk Tour (28 $ za osobę za dwugodzinną wycieczkę z transferem z hotelu). Był to strzał w dziesiątkę, gdyż spacer pozwolił nam na zobaczenie dżungli z zupełnie innej perspektywy. Przewodnik bardzo ciekawie i w zabawny sposób opowiadał nam o zwyczajach różnych zwierząt, a my w mroku, przy świetle latarek, wypatrywaliśmy coraz to inne stworzenia. Zobaczyliśmy m. in. kinkajou (kinkażu żółtego), czyli lokalną atrakcję określaną mianem małpiatki, choć w rzeczywistości jest to ssak nadrzewny z rodziny szopowatych. Widzieliśmy też mikroskopijną żabkę, kilka śpiących ptaków, w tym zielonego tukana, zieloną żmiję, tarantulę, patyczaki. Jedno jest pewne. Była to fascynująca wycieczka do nieznanego świata.

Tarantula podczas Kinkajou Night Walk Tour

24.02.2022 r.

Reserva Biológica Bosque Nuboso de Monteverde – Idąc na poranny posiłek zwróciliśmy uwagę na dwie papugi, które głośno oznajmiały swą obecność na pobliskim, suchym drzewie. Zjedliśmy smaczne kostarykańskie śniadanie w  hotelu i pojechaliśmy do kolejnej atrakcji, do której mieliśmy zaledwie 9 km. Był to Rezerwat Lasu Mglistego Monteverde. Zatrzymaliśmy się na dużym parkingu (5 $ za cały dzień, w cenie bus), skąd autobusem dojechaliśmy do bramy Rezerwatu. Po zakupie biletów (25$ od osoby), udaliśmy się na długi spacer różnymi, dobrze przygotowanymi ścieżkami. Pierwsza była ścieżka – Sendero Nuboso prowadziła na punkt widokowy, skąd rozciągał się widok na las mglisty oraz Zatokę Nicoya.

Reserva Biológica Bosque Nuboso de Monteverde

Po drodze podziwialiśmy wyjątkowo gęsty las z dużymi drzewami obrośniętymi różnymi mniejszymi roślinami i różnorodne kwiaty. Idąc z punktu widokowego przeszliśmy częściowo Sendero Camino, by wejść w Sendero Roble, która wiodła po kamiennych schodach w górę. Niestety ścieżka na wiszący most była zamknięta. Trasa była znacznie mniej oblegana przez turystów i jeszcze bardziej dziewicza.Kolejną ścieżką była Sendero Cuecha do wodospadu składającego się z kilku niewielkich kaskad. Przeszliśmy jeszcze częścią Sendero Camino, gdzie spotkaliśmy duże stado wyjców, a następnie wróciliśmy pierwszą ze ścieżek – Sendero Nuboso do wyjścia.

Reserva Biológica Bosque Nuboso de Monteverde

Santa Elena – Zatrzymaliśmy się w restauracji Sabor Tico na obiad. W restauracji ku naszemu zdziwieniu spotkaliśmy pamiętną, gadatliwą turystkę z Barcelony, która nocowała w naszym hotelu w Liberii. Obiad była mega obfity i doskonały. Zamówiliśmy pieczone żeberka, kąski wieprzowiny, placki bananowe – patacones, pieczonego banana w skórce (całość jadalna), pastę z fasoli oraz surówkę (obiad dla dwojga z piwem – 19.300 CRC).

Zachód słońca widziany z Hotelu Bosque Verde w Santa Elena

Popołudniu odpoczywaliśmy na balkonie obserwując kolibry, dzięcioła oraz zachodzące słońce, popijając kostarykańską kawę… Żyć, nie umierać…

25.02.2022 r.

Parque Nacional Carara – Po śniadaniu wyruszyliśmy do Parku Narodowego Carara. Mieliśmy niecałe 100 km, a jechaliśmy kręta górską drogą około 3 godziny, mimo skorzystania częściowo z płatnej autostrady (Ruta 27 – 230 CRC). Zatrzymaliśmy się na parkingu z olbrzymią czerwoną arą. Ptak ten jest symbolem Parku Carara i można go stosunkowo łatwo wypatrzeć. Park (10 $ od osoby) składa się z dwóch sektorów: Głównego z trzema ścieżkami oraz Sendero Laguna Meándrica. Rozpoczęliśmy od wybetonowanej ścieżki wiodącej pośród gęstego lasu, porośniętego palmami i licznymi puchowcami oraz kwitnącymi krzewami, do których licznie przylatywały kolibry. Spodziewaliśmy się większej ilości ptaków, a szczególnie tych najważniejszych, czyli czerwonych ar. Ptaki zrobiły sobie najwyraźniej przerwę, bo prócz jednej ary, która w mgnieniu oka przeleciała nad koronami drzew oraz jednej papugi karmazynowej schowanej głęboko wśród liści, towarzyszyła nam cisza. Długo spacerowaliśmy kolejnymi dwiema okrężnymi ścieżkami, aż uznaliśmy, że wyczerpaliśmy wszystkie drogi i wróciliśmy na parking.

Puchowiec w Parque Nacional Carara

Nieco zrezygnowani, gdyż widzieliśmy już mnóstwo fajniejszych parków, cofnęliśmy się do ścieżki prowadzącej do laguny z krokodylami. Skręciliśmy gwałtownie w dół i znaleźliśmy się na niewielkim parkingu, strzeżonym przez półlegalnego parkingowego, który za „co łaska” (daliśmy 1.000 CRC) obiecał dobrze pilnować samochodu ;) Weszliśmy na fascynującą ścieżkę, bardzo odmienną od wcześniejszych, a po chwili usłyszeliśmy charakterystyczne skrzeczenie papug. Już wiedzieliśmy, że są gdzieś w pobliżu.

Ara czerwona w Parque Nacional Carara

Mieliśmy rację, bo na okolicznych drzewach wypatrzyliśmy przynajmniej kilkanaście tych wspaniałych, kolorowych, wielkich ptaków. Ary czerwone prezentowały się niesamowicie. Trzeba dodać jak duży jest to ptak. Z ogonem liczy niemal metr długości, a skrzydła mają również około metr rozpiętości. Kolory też są niesamowite, bo prócz dominującej czerwieni, ara czerwona lub jak kto woli żółtoskrzydła, ma sporo białego, żółtego i niebieskiego. Generalnie jest to bardzo efektowny i długowieczny ptak, który żyje do 80 lat!

Parque Nacional Carara

Tak byliśmy zafascynowani arami, że prawdopodobnie zgubiliśmy ścieżkę i kręciliśmy się dookoła nie mogąc znaleźć rozlewiska z krokodylami. W tym momencie nie było to zupełnie istotne, bo z rozdziawionymi buziami krążyliśmy między palmami, bananowcami. puchowcami i innymi egzotycznymi drzewami w poszukiwaniu kolejnych papug.

Widok z mostu nad rzeką Tarcoles

Kawałek wcześniej widzieliśmy most nad rzeką Tarcoles, na którym widać było turystów spoglądających w dół. Były tam też dwie restauracje, więc uznaliśmy, że trzeba się dowiedzieć co ściąga w to miejsce ludzi, a także wybrać sobie restaurację na obiad. Turyści z mostu obserwowali krokodyle oraz towarzyszące im sępniki. Mieliśmy szczęście obejrzeć specyficzny spektakl karmienia tych osiągających nawet 7 metrów gadów. Olbrzymie zwierzęta z łatwością miażdżyły w swych wielkich paszczach duże kawały kości.  Natomiast sępniki zupełnie nie przejmowały się obecnością swych dużo większych „kolegów”

Krokodyl amerykański widziany z mostu nad rzeką Tarcoles

Na obiad wybraliśmy tę mniej obleganą restaurację. Pierwsza z nich serwowała bufet bistro, który dla nas nie jest atrakcyjny, gdyż jest to z reguły „menu turistico”, więc wybraliśmy lokal naprzeciwko z autentycznym kostarykańskim jedzeniem. W Restaurante Nambi zamówiliśmy pyszną mariscadę, czyli full różnorodnych owoców morza w sosie pomidorowo-czosnkowym z ryżem i gotowanymi warzywami, a do tego obowiązkowe piwo Imperial (dwie duże porcje plus trzy piwa – 38 $).

Quepos – Ostatnie dwie noce w Kostaryce spędziliśmy w apartamencie w mieście Quepos w obiekcie Los sueños R&G3. Podjechaliśmy w boczną uliczkę, uważając, żeby nie wpaść kołem w głęboki rynsztok. Była to zwyczajna, mieszkalna dzielnica, bez obiektów hotelowych. Dom, w którym mieliśmy zamieszkać nie wyglądał zbyt zachęcająco. Zatrzymaliśmy się pod samymi drzwiami, uważając, żeby nie wpaść do rowu, a jednocześnie zostawić wystarczająco miejsca dla przejeżdżających. Widać było, że właściciele nie są zbyt zamożni, ale niezwykle gościnni. Postanowili oddać nam swój własny garaż, który tak naprawdę zmieściłby swobodnie „malucha”, ale nie naszego Mitsubishi ASX… Szybko jednak znaleźli rozwiązanie i ulokowali nasz samochód w pobliskim, zaprzyjaźnionym hostelu z bungalowami.

Mariscada w Restaurante Nambi

Właściciele byli przemili. Chwilę pokonwersowaliśmy i poszliśmy do naszego, całkiem porządnego i przestronnego apartamentu z wygodną sypialnią i dużym pokojem dziennym z aneksem kuchennym. Super lokum położone blisko kolejnej atrakcji.

26.02.2022 r.

Parque Nacional Manuel Antonio – Ostatnim parkiem, który odwiedziliśmy był jeden z najmniejszych parków narodowych Kostaryki, czyli Park Narodowy Manuel Antonio, uznany swego czasu za jeden z dwunastu najpiękniejszych parków narodowych świata (Forbes, 2011). Z naszego noclegu do bram parku było niecałe 8 km. Jeszcze nim dojechaliśmy do kas biletowych, zatrzymał nas klasyczny naganiacz, który zaproponował nam wycieczkę z przewodnikiem w niewielkiej grupie 6 osób (30$ od osoby za 2 godziny, w tym parking). I tak chcieliśmy wynająć przewodnika, więc skorzystaliśmy z oferty. Chłopak na skuterze zaprowadził nas na parking i wskazał miejsce, w którym mamy czekać na przewodnika. Dodać musimy, że z racji wielkości do Manuel Antonio obowiązuje limit dzienny turystów i lepiej zarezerwować bilety przez Internet, co oczywiście zrobiliśmy będąc już w Kostaryce (11,30 $ od osoby).

Parque Nacional Manuel Antonio

Po chwili dotarło do nas jeszcze czterech turystów, para z Wielkiej Brytanii i para z USA, a chwilę później także przewodnik. Ruszyliśmy powoli ścieżką, zatrzymując się niemal co kilka metrów, gdyż w zaroślach i na drzewach ukrywały się różne zwierzęta. Zobaczyliśmy znowu sporo jaszczurek i kilka leniwców, którym należy się chwila uwagi. Są to niezwykle leniwe zwierzęta, które cały tydzień przebywają na gałęziach, żywiąc się liśćmi, które nierzadko są lekko halucynogenne i wprawiają je w błogi nastrój. Schodzą z drzewa tylko po to, żeby zrobić kupę, ale nie byle jaką, bo metrową. Uprawiają seks raz w roku, ale za to przez całą dobę i jest to o tyle ciekawe, że w tym czasie faktyczny akt trwa łącznie około godzinę, a resztę stanowią drzemki. Widzieliśmy też ponownie wyjce i kapucynki, z czego te drugie nie krępują się ludźmi, a wręcz przeciwnie, są złodziejami. Kapucynki przypatrują się turystom, którym wyrywają jedzenie, ściągają okulary i inne gadżety, a nawet kradną całe plecaki. Przewodnik sporo czasu poświęcił zwierzętom jako mistrzom kamuflażu. Chyba najdoskonalszym przykładem nieodróżniania się od otoczenia był ptak – lelkowiec białoszyi, który ukrywa się wśród suchych liści na ziemi. Pokazany wprost palcem jest i tak niemalże nie do zauważenia.

Leniwiec w Parque Nacional Manuel Antonio

Po dwóch godzinach obserwacji rozstaliśmy się z przewodnikiem u wejścia na półwysep Punta Catedral. Ruszyliśmy na spacer wokół półwyspu idąc najpierw wzdłuż wspaniałej plaży – Playa Manuel Antonio, na której postanowiliśmy zatrzymać się nieco później. Obeszliśmy cały niemal okrągły cypel oglądając z różnych perspektyw Park Narodowy, plaże, wysepki oraz roślinność tego miejsca. Upał był ogromny, a my coraz bardziej marzyliśmy o kąpieli w Oceanie Spokojnym. Wróciliśmy wzdłuż drugiej plaży – Playa Espadilla Sur, ale i tak wybraliśmy pierwszą. Było to niezwykłe miejsce z perfekcyjną, błękitną, ciepłą wodą i gładkim piaskiem, a do tego kompletnie bez fal. Plażę otaczały cudowne palmy kokosowe oraz inne egzotyczne rośliny. Nie mogliśmy oderwać się od tej cudownej wody i tylko głód nas stamtąd wypędził…

Parque Nacional Manuel Antonio

Zaraz za bramą Parku Manuel Antonio znaleźliśmy restaurację o śmiesznej nazwie „Donde Alex”, czyli „Gdzie Alex?”, w której zamówiliśmy pescado a’la plancha (rybę z patelni) polaną sosem czosnkowym, z ryżem oraz gotowanymi warzywami (dwie dość małe porcje i dwa piwa – 23.180 CRC).

Quepos – Po powrocie do miasta poszliśmy jeszcze w poszukiwaniu ostatnich pamiątek oraz na miejską promenadę nad Oceanem. Pamiątki rzeczywiście kupiliśmy, ale promenada to za duże słowo. Aleja zamiast nad Oceanem, wiodła wzdłuż błotnego, mało atrakcyjnego rozlewiska.

Kapucynki w Parque Nacional Manuel Antonio

27.02.2022 r.

Quepos – Przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze zażyć kąpieli w Oceanie. Jadąc dzień wcześniej z Manuel Antonio, wypatrzyliśmy szeroką i piękną plażę publiczną – Playa Publica Espadilla Norte. Zatrzymaliśmy się na parkingu (5.000 CRC za cały dzień), który o tej porze był niemalże pusty. Kąpaliśmy się i opalaliśmy, rozkoszując klimatem. Na pożegnanie przeleciał nad nami klucz pelikanów co było niesamowitym widokiem, zważywszy na wielkość tych ptaków. Spędziliśmy bardzo przyjemnie czas i niestety musieliśmy wracać do apartamentu, gdyż czekała nas długa jazda na lotnisko w stolicy – San Jose.

Playa Publica Espadilla Norte w Quepos

San Jose – Zgodnie ze wskazaniami GPS-a mieliśmy jakieś dwie i pół godziny do wypożyczalni. Sądziliśmy, że spokojnie dojedziemy i jeszcze po drodze zjemy obiad. Ku rozczarowaniu, ale niestety nie ku zaskoczeniu, nieco ponad 150 km zajęło nam cztery godziny jazdy… W wypożyczalni byliśmy dość późno, ale na czas. Na lotnisku musieliśmy tylko nadać bagaże i odebrać karty pokładowe, bo odprawiliśmy się już wcześniej, będąc w Parku Manuel Antonio (oj znowu przydała się kostarykańska karta SIM). Czekaliśmy w długiej kolejce do kontroli paszportowej oraz kontroli bezpieczeństwa.

Obiad ostatecznie zjedliśmy naprędce w barze z hamburgerami i mogliśmy wsiadać do samolotu. Do Europy polecieliśmy liniami KLM z międzylądowaniem w Liberii, czyli mieście, w którym byliśmy kilka dni wcześniej (lot nr KL 0719 o 16:15 czasu kostarykańskiego) i po 12 godzinach wylądowaliśmy w Amsterdamie (o 11:05 naszego czasu).

Parque Nacional Manuel Antonio

27.02.2022 r.

Na lotnisku w Amsterdamie musieliśmy się spieszyć, gdyż na przesiadkę była zaledwie jedna godzina i 25 minut, a przecież musieliśmy przejść kontrolę graniczną oraz znaleźć bramkę wewnątrz europejskiej części tego jakże dużego lotniska. Cieszyliśmy się z piętnastu minut opóźnienia naszego lotu do Berlina (KL 1825, planowo o 12:30), gdyż dzięki temu na spokojnie dotarliśmy o czasie na miejsce. Do Berlina lecieliśmy zaledwie jedną godzinę i piętnaście minut. Po wylądowaniu znaleźliśmy przystanek shuttle busa na parking. Pozostała nam tylko jazda do domu – do Torunia…