09.08.2007 – 26.08.2007
Skrócony plan podróży
Informacje praktyczne
OPIS PODRÓŻY
09.08.2007 r.
Droga do Francji stała pod znakiem korków. Najpierw utknęliśmy pod Poznaniem, gdzie staliśmy około godziny, ale rekord pobiła autostrada w Niemczech, gdzie miał miejsce wypadek i dlatego staliśmy pod Magdeburgiem 2 godziny i 40 minut. Potem było już bez niespodzianek, ale „grzaliśmy” nawet 180 km/h. Do Francji dojechaliśmy koło 21-ej, a w Gravelines, gdzie zaplanowaliśmy nocleg, jakieś pół godziny później.
Zaczęło się ściemniać, a my nie mogliśmy znaleźć campingu. Błądziliśmy po niewielkiej miejscowości, aż w końcu jadący za nami kierowca widząc, że się zatrzymaliśmy, również się zatrzymał. Mimo, że mówił do nas po francusku, jakoś się dogadaliśmy pokazując mu wydruk campingu ze strony internetowej. Wówczas kierowca kazał nam jechać za sobą i w ten sposób po krótkiej chwili znaleźliśmy się wreszcie przed bramą Campingu de la Plage w Grand-Fort-Philippe, wywołując w kierowcy wielką radość z pomocy nam. Serdecznie podziękowaliśmy jak tylko umieliśmy po francusku, brama otworzyła się, zostawiliśmy stróżowi paszport i rozbiliśmy namiot. Byliśmy szczęśliwi. Zjedliśmy resztę kanapek z drogi, popiliśmy mineralną i położyliśmy się spać.
10.08.2007 r.
Calais – Dover – Z niecierpliwością czekaliśmy na obsługę campingu, gdyż baliśmy się, że nie zdążymy na prom. Na nasze szczęście pan był punktualnie. Wskazał nam również drogę na prom. Mimo małego zabłądzenia udało nam się trafić do portu dużo przed czasem. W kasie okazało się, że nasz wydruk z Internetu jest wystarczającym biletem. Podjechaliśmy do budki „Check in”, gdzie dostaliśmy numerek. Ustawiliśmy się we właściwej linii i czekaliśmy na wjazd na prom. O 9:45 zaczął się załadunek. Wjechaliśmy na prom, wysiedliśmy z samochodu i weszliśmy na pokład. Z pokładu oglądaliśmy oddalający się port w Calais oraz wybrzeże Francji. Na promie bujało i czuliśmy się, jak byśmy byli pijani. Zwiedziliśmy cały prom, który nie był zbyt duży. Po niedługiej chwili mogliśmy już oglądać białe klify Dover. Im bliżej je było widać, tym były coraz piękniejsze. Mimo silnego wiatru i niskiej temperatury, długo staliśmy na pokładzie i podziwialiśmy. Białe klify są naprawdę białe i największe wrażenie robią właśnie od strony morza.
Rejs trwał 1,5 godziny, ale dzięki przesunięciu czasu zyskaliśmy godzinę. Zjechaliśmy z promu i tu …. szok – musieliśmy przestawić się na ruch lewostronny. Pierwsze rondo poszło gładko, nie licząc faktu, że pojechaliśmy nie tam gdzie chcieliśmy, ale drugie było kompletną zagadką. Nie mogliśmy rozeznać się w tablicach, a samochody na rondzie nadjeżdżające z prawej strony zupełnie nas zdezorientowały. Pozbieraliśmy się „do kupy” i odnaleźliśmy drogę do Canterbury.
Canterbury – Z każdym rondem było lepiej. Nadal byliśmy niepewni, ale być może dzięki drodze szybkiego ruchu oswoiliśmy się z dziwną stroną jazdy. W Canterbury znaleźliśmy bez problemu parking pod marketem, tylko na 2 godziny, ale przynajmniej za darmo. Poszliśmy szukać słynnego Opactwa. W drodze widzieliśmy odmienną od naszej zabudowę – kamienne lub szachulcowe domy. Brama do opactwa jest piękna. Weszliśmy na teren i zobaczyliśmy jeszcze piękniejszą katedrę. Strzeliste wieżyczki były wspaniałe. Weszliśmy do środka, wnętrze również nas zachwyciło. Przywitała nas wysoka, jasna nawa z pięknym sklepieniem. Podziwialiśmy krużganki opactwa, ogrody, podziemia, prezbiterium z mnóstwem sarkofagów, w tym królewskich, a także pomniejsze ołtarze i witraże. Piękna budowla.
Później przeszliśmy główną ulicą Canterbury – High Street, podziwiając kolejne szachulcowe domy, jak np. piękny Weavers House. Wróciliśmy na parking, na którym ku naszemu zdumieniu, parkingowy spisywał samochody, które stały powyżej 2 godzin. W międzyczasie wymyśliliśmy, że jadąc z Canterbury pojedziemy najpierw do Windsoru. Dojeżdżając do obwodnicy Londynu dowiedzieliśmy się, że jej część południowa, którą zamierzaliśmy jechać, jest zamknięta i musimy objechać Londyn od północy. Niestety autostrada M25 była tak zakorkowana, że zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i udaliśmy się prosto na camping, co i tak zajęło nam kilka godzin. Dojazd do Campingu The Elms w pobliżu miejscowości Ledbury był dobrze opisany i dlatego trafiliśmy bez problemu. Na campingu przywitał nas właściciel – Terry, który po pierwsze wskazał nam miejsce, podał nam kody wstępu do toalet (zamki szyfrowe zamykane na 6-cio znakowe kody), a przede wszystkim dał nam mapkę dojazdu do stacji metra i powiedział gdzie najlepiej zaparkować, żeby nie płacić. Pogoda była piękna, więc położyliśmy się na kocyku i opalaliśmy się.
11.08.2007 r.
Londyn – Z samego rana podjechaliśmy do Loughton i udaliśmy się na stację metra. Po drodze upewniliśmy się czy idziemy we właściwym kierunku i jak zwykle otrzymaliśmy szalenie uprzejmą odpowiedź. Doszliśmy do stacji i tam kolejna osoba pokazała nam jak kupić całodzienny bilet. Wsiedliśmy do metra (linia Central), które na początku okazało się kolejką naziemną. Postanowiliśmy przesiąść się na stacji Mile End, ale usłyszeliśmy, że jest ona zamknięta. Dzięki otrzymanej wcześniej mapie zorientowaliśmy się, że możemy przesiąść się na stacji Bank do linii District, która z kolei dowiozła nas do stacji Westminster.
Po wyjściu z „Tuby” (Londyńczycy swoje metro nazywają po prostu Tube) oczom naszym ukazał się chyba najbardziej znany widok – Big Ben. Wyglądał on naprawdę imponująco. Obok rozciągały się budynki parlamentu, które razem z Big Benem stanowiły przepiękną całość. Do tego widok na Tamizę oraz London Eye (olbrzymi diabelski młyn) w przepięknym słońcu oczarowały nas. Następnie poszliśmy w kierunku Westminster Abbey czyli londyńskiej katedry.
Jest to imponująca budowla o wielkim znaczeniu dla dzisiejszej Anglii i może dlatego nie można tam ani filmować, ani fotografować. Katedra jest bogato zdobiona i posiada mnóstwo sarkofagów królewskich oraz tron koronacyjny władców Anglii. Jest to olbrzymia budowla. Po wyjściu z katedry udaliśmy się na zwiedzanie okolic. Przechodziliśmy koło Downing Street, budynków Ministerstwa Obrony, Straży Konnej, Admiralicji, aż dotarliśmy do Trafalgar Square. Z daleka widzieliśmy już Kolumnę Nelsona strzeżoną przez 4 olbrzymie lwy, dwie fontanny oraz National Gallery. Ta część Londynu również przedstawiała się bardzo pięknie. Potem poszliśmy ulicą The Mall w kierunku Buckingham Palace. The Mall to urokliwa aleja wysadzana drzewami, do której przylega piękny St. James’s Park. W parku tym zobaczyliśmy coś, czego się nie da zobaczyć w Polsce: mnóstwo „publicznych” leżaczków, na których mógł usiąść kto chciał. Ponadto były gęsi oraz policja konna. Do pałacu Buckingham ciągnęły tysiące ludzi, którzy chcieli zobaczyć uroczystą zmianę warty, która przypominała paradę wojskową. Zarówno pałac, jak i jego otoczenie były bardzo piękne. Obeszliśmy dookoła kierując się do stajni królewskich (Royal Mews), a następnie do stacji metra, gdyż chcieliśmy dojechać do muzeów.
Wysiedliśmy tuż przed Natural History Museum i od niego zaczęliśmy zwiedzanie. Sam budynek był przepiękny ze wspaniałym portalem. Zaraz za wejściem przywitał nas olbrzymi szkielet dinozaura. Zaczęliśmy więc od wystawy dinozaurów. W środku były szkielety różnych prehistorycznych gadów, które można było oglądać ze specjalnej platformy. Prezentowano zarówno szkielety, jak i dinozaury odtworzone w całości.
Przebojem był tyranozaur, który nie dość, że wyglądał jak żywy, to jeszcze poruszał się i wydawał odgłosy. Ponadto zaprezentowano wiele multimediów, pokazujących m.in. w jakim środowisku żyły dinozaury, jak się poruszały, jakie składały jaja. Szczególnie zachwyciła nas kolejna wystawa dotycząca biologii człowieka. Opowiadała ona o ludzkim organizmie wykorzystując do tego celu olbrzymią ilość interaktywnych urządzeń, dających świetne wyobrażenie o funkcjonowaniu naszego organizmu, m.in. działanie mięśni, mózgu, zmysłów, poród, różnice płci i wiele, wiele innych. Trudno to opisać, jedynie można przeżyć samemu. Kolejne wystawy dotyczyły m.in.: ssaków, tych małych, jak i tych dużych, np. waleni, słoni, żyraf. Kolejna część dotyczyła stworzeń morskich: ryb, płazów i gadów. Potem poszliśmy do działu owadów, ptaków, działu dotyczącego ekologii. Na koniec dotarliśmy do najmniej nas interesującej części, a mianowicie dotyczącej przeszłości i teraźniejszości Ziemi. Najciekawszy był sposób dostania się do części ekspozycji, tzn. wjazd ruchomymi schodami do wnętrza kuli imitującej ziemię. Najbardziej interesującą częścią wystawy był sklep, po wejściu do którego przeżyć można było trzęsienie ziemi. Zauroczeni wspaniałym muzeum udaliśmy się do kolejnego, tym razem do Muzeum Nauki.
Muzeum to mieściło się na 6-ciu kondygnacjach bardzo dużego budynku. Trudno wprost opisać wszystkie wystawy. Dotyczyły one chyba każdej dziedziny nauki, począwszy od samochodów, samolotów, statków, przez rolnictwo, matematykę, produkcję tworzyw sztucznych, a skończywszy na medycynie, czy też psychologii. Najbardziej zainteresowała nas wystawa dotycząca historii medycyny, ukazująca początki medycyny sięgające epoki neolitu, poprzez starożytny Egipt, Rzym , Grecję, aż po XIX i XX w. Wszystko bardzo ładnie zaprezentowane w postaci scenek z udziałem figur woskowych. Najwięcej pożytku z muzeum mają dzieci, do których dyspozycji są przeróżne gry elektroniczne, gadżety, maszyny i komputery. Dodatkową atrakcją jest trójwymiarowe kino IMAX.
Na ten dzień zaplanowaliśmy jeszcze dwa miejsca – Kensington Park wraz z pałacem Kensington oraz Hyde Park z zakątkiem mówców. Weszliśmy do parku Kensington i po jednej stronie zobaczyliśmy piękny Royal Albert Hall, a po drugiej pomnik księcia Alberta. Szliśmy alejkami parkowymi przypominającymi ogród z mnóstwem pięknych, kolorowych kwiatów oraz szarymi wiewiórkami, aż doszliśmy do pałacu, w którym mieszkała księżna Diana. Idąc dalej mijaliśmy mnóstwo ludzi, którzy urządzili sobie piknik w parku, aż dotarliśmy do fontanny – pomnika zbudowanego na cześć księżnej Diany.
Stąd już było blisko do Hyde Parku, który jest parkiem odmiennym od poprzedniego i nie wywarł na nas aż takiego wrażenia jak poprzedni. Rosły w nim wysokie, stare drzewa powodujące dość ponure wrażenie, a słynne miejsce, w którym każdy może mówić co chce, okazało się wyasfaltowanym placykiem, niczym szczególnym nie wyróżniającym się. Bardzo zmęczeni wróciliśmy na camping.
12.08.2007 r.
Londyn – Tego dnia zwiedzanie zaczęliśmy od londyńskiej twierdzy Tower. Wysiedliśmy tuż przed nią. Twierdza była rzeczywiście ogromna i piękna. Podeszliśmy bliżej i postanowiliśmy obejść ją dookoła. Szliśmy wśród murów aż do Tower Bridge, który choć nie jest najstarszym z londyńskich mostów, to jednak najsłynniejszym i najpiękniejszym. Jest to potężna konstrukcja z wieżami. Trudno uwierzyć, że jest to most zwodzony. Gdy weszliśmy na niego, pięknie ukazała się nam panorama Londynu, a konkretnie widok na Tower, londyńskie wieżowce, Tamizę oraz okręt Belfast. Przeszliśmy cały most, a następnie wróciliśmy i zeszliśmy z niego w kierunku fontanny przedstawiającej kobietę z delfinem.
Przeszliśmy wzdłuż Tamizy i murów Tower, aby dotrzeć do pomnika upamiętniającego wielki pożar Londynu. Była to 61 – metrowa najwyższa na świecie wolnostojąca kolumna. W pobliżu kolumny wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy do słynnego British Museum czyli wielkiego muzeum archeologicznego. Zwiedzanie zaczęliśmy od wystawy zabytków starożytnego Egiptu, prawdopodobnie największego zbioru poza Egiptem. Na wystawie znalazło się miejsce, zarówno dla wielkich posągów, sarkofagów, jak i chociażby grobowca. Zaraz obok znalazła się wystawa zbiorów z Asyrii, w tym wielu tablic i posągów.
Kolejną częścią była wystawa zabytków greckich i rzymskich. Zaskoczyła nas zaprezentowana w całości świątynia, niezliczona ilość waz, złotych przedmiotów, rzeźb. Kulminacją była wystawa zabytków pochodzących z Partenonu. Mogliśmy podziwiać oryginalne ozdoby świątyń, których kopie oglądaliśmy będąc w Grecji. Następnie obejrzeliśmy 2 wystawy etnograficzne: jedną dotyczącą Indian, a drugą Afryki. Znajdowały się tam m.in. kolorowe stroje, rękodzieło, a wystawę otwierał o dziwo posąg z Wyspy Wielkanocnej. Duże wrażenie zrobiły na nas zabytki pochodzące z Meksyku, takie jak reliefy, wyroby z mozaiki, rzeźby. Kolejnym, ale dla nas bardzo ważnym miejscem była ekspozycja egipskich mumii i sarkofagów. Poza tym obejrzeliśmy jeszcze wiele mniejszych wystaw dotyczących życia w Grecji i Rzymie, Etrusków, Iranu, Turcji i Mezopotamii. Na koniec widzieliśmy zbiory pochodzące z Chin, Indii, Korei, Japonii, które dotyczyły szczególnie religii Dalekiego Wschodu.
Po zwiedzeniu British Museum udaliśmy się do kolejnego muzeum – Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds. Aby tam dotrzeć musieliśmy przyjechać metrem do stacji Baker Street, którą uznaliśmy za najładniejszą z londyńskich stacji metra. Była niczym wyjęta z epoki Sherlocka Holmesa. Wewnątrz przypominała uliczki starego Londynu. Do kompletu brakowało tylko samego Sherlocka, którego spotkaliśmy dopiero po wyjściu ze stacji. Bardzo duży posąg detektywa stoi przed wejściem. Stąd było już niedaleko do muzeum. Bilety kupiliśmy wcześniej przez Internet, dlatego nie musieliśmy stać w kolejce, a jedynie odebraliśmy bilety. Weszliśmy do środka do dużej sali, w które było mnóstwo ludzi. Gdy oswoiliśmy się z tłumem, zobaczyliśmy, że w pomieszczeniu stoją figury woskowe znanych aktorów, m.in. Julii Roberts, Mela Gibsona, Morgana Freemana i wielu innych gwiazd. Staraliśmy się zrobić z nimi zdjęcia i sfilmować jak najwięcej. Niektóre figury były naprawdę łudząco podobne do oryginałów, a inne mniej. Trzeba było dobrze wypatrywać, żeby odróżnić figury woskowe od żywych ludzi. Kolejna sala przedstawiała sceny z filmu „Piraci z Karaibów”, była okrutnie oblegana, a że my filmu nie oglądaliśmy, to prędko przeszliśmy dalej.
Następną salą było jeszcze większe pomieszczenie poświęcone kolejnym gwiazdom muzyki i ekranu. Stały tu figury Sybille Shepard, Michaela Jacksona, Harrisona Forda, Whoopie Goldberg, Seana Connery, i wielu innych. Z tej sali przeszliśmy do wystawy postaci sportu. Były to osoby mniej nam znane, ponieważ nie interesujemy się sportem. Potem oglądaliśmy znanych naukowców i malarzy oraz rodzinę królewską. Następnie przeszliśmy do gwiazd muzyki, takich jak The Beatles czy Freddy Mercury, skąd już blisko było do wielkiej polityki, którą reprezentowała cała gama żyjących i nieżyjących postaci: Tony Blair, Margaret Thatcher, Ronald Reagan, Saddam Hussain, Hitler, Putin, Fidel Castro.
Teraz czekała nas sala strachu czyli Chamber Live. Atrakcja polegała na połączeniu podziemnych korytarzy, półmroku, figur woskowych ukazujących morderców i ich ofiary, a przede wszystkim aktorów wyłaniających się z ciemności, których zadaniem było nastraszenie nas. Efekt niesamowity. Pierwszy raz coś takiego przeżyliśmy. Tuż po wyjściu z Chamber Live obejrzeliśmy wystawę figur osób żyjących w czasach Madame Tussaud’s oraz spotkaliśmy samą Madame. To nie był koniec atrakcji. W kolejnej sali musieliśmy chwilę poczekać, żeby wsiąść do kolejki składającej się z wagoników przypominających londyńskie taksówki. Przejażdżka nazywała się Spirits of London czyli Duchy Londynu i ukazywała historię tego miasta począwszy od bardzo zamierzchłych czasów po współczesność. Wagoniki obracały się w kierunku poszczególnych wydarzeń z historii prezentowanych za pomocą figur woskowych, światła i dźwięku. Świetny spektakl. Ostatnim punktem programu było planetarium, które prezentowało gwiazdy, ale nie gwiazdy na niebie lecz znanych ludzi. Na kopule wyświetlono film animowany. Było to najmniej interesujące z całego muzeum. Jedno jest pewne, Muzeum jest warte swej ceny. Zmęczeni pełnym wrażeń dniem wróciliśmy na camping.
13.08.2007 r.
Stonehenge – Wstaliśmy dosyć wcześnie rano, żeby udać się do jednego z najstarszych zabytków architektury na świecie, a mianowicie do Stonehenge. Ten zabytek jest starszy od piramid egipskich. Już z daleka wyłonił się nam piękny widok na ten kamienny krąg. Od parkingu musieliśmy przejść podziemnym tunelem pod drogą i oczom naszym ukazał się magiczny widok. Nie zdawaliśmy sobie sprawy jaki ten krąg jest olbrzymi i że wywrze na nas tak ogromne wrażenie. Idąc dookoła niego i obserwując go ze wszystkich stron w różnym oświetleniu, gdyż słońce na przemian pojawiało się i znikało za chmurami, poczuliśmy magię tego miejsca. Stonehenge to tak naprawdę trzy kręgi kamienne i jeden ziemny. Szkoda, że obecnie nie można podejść bliżej, ale i tak dość dokładnie można oglądać całą konstrukcję ze specjalnie wyznaczonej ścieżki. Jadąc do Stonehenge nie spodziewaliśmy się, że krąg jest położony na pustkowiu i może także przez to, jest aż tak efektowny.
Cheddar – Wcześniej nazwa Cheddar kojarzyła nam się jedynie z nazwą sera. Skojarzenie jak najbardziej słuszne, ale o tym dowiedzieliśmy się później. Najpierw jednak wjechaliśmy w malowniczy wąwóz o dość nietypowych skalistych ścianach. Znaleźliśmy w końcu wolne miejsce parkingowe i udaliśmy się w kierunku jaskiń. W wąwozie Cheddar znajdują się 2 jaskinie. Pierwsza z nich to Gough’s Cave, a druga Cox’s Cave. Zaczęliśmy od Gough’s Cave – większej jaskini z pozostałościami po neandertalczyku.
Znajdowało się tu niezbyt wiele nacieków, ale za to jaskinia była bardzo kolorowa i posiadała kilka małych jeziorek. Ponadto najważniejszą rzeczą było to, że dojrzewały w niej sery. Potem poszliśmy do Muzeum Kanibalizmu, gdyż nasz bilet upoważniał do wstępu do wszystkich atrakcji na terenie wąwozu. Na wystawie oglądać mogliśmy życie ludzi pierwotnych, a przede wszystkim czaszki i inne kości noszące ślady kanibalizmu. Potem poszliśmy do Cox’s Cave, znacznie mniejszej, ale posiadającej więcej nacieków, a do tego równie kolorowej. Jaskinia wzbogacona była o Crystal Quest czyli wystawę światło i dźwięk prezentujące świat według Tolkiena. Obok jaskini znajdowało się wejście na krawędź wąwozu czyli Drabina Jakubowa. Wdrapaliśmy się po 274 stopniach, a potem jeszcze na wieżę widokową, żeby obejrzeć wąwóz z góry. Niezły widok. Pierwotnie planowaliśmy, że obejdziemy wąwóz dookoła, ale ostatecznie zmieniliśmy zdanie, gdyż stwierdziliśmy, że zajmie to za dużo czasu, a i tak nie zobaczymy zbyt wiele. Po Drabinie Jakubowej zeszliśmy na dół, przeszliśmy jeszcze dalej podziwiając wąwóz i wróciliśmy do samochodu. Pojechaliśmy na camping. Stowford Manor Farm w Wingfield znaleźliśmy bez większych problemów, ale okazało się, że jest tylko dla gości z rezerwacją. Na szczęście nie odprawiono nas z kwitkiem lecz wskazano miejsce na polu. W przeciwieństwie do farmy samo miejsce do rozbicia namiotu nie było zbyt urodziwe. Dużo błota.
14.08.2007 r.
Bath – Rano padał deszcz, więc pakować musieliśmy się w strugach wody. Również w deszczu dojechaliśmy do Bath i zaparkowaliśmy na parkingu. Najpierw odnaleźliśmy katedrę, a obok niej łaźnie rzymskie. Najpierw weszliśmy do pięknego hallu, z którego udaliśmy się na zwiedzanie łaźni.
Oczom naszym ukazał się duży basen widziany z tarasu. Mogliśmy podziwiać piękną zieloną wodę w oryginalnym rzymskim basenie. Z góry oglądać mogliśmy także mniejszy, ale najgorętszy basenik, po czym zeszliśmy niżej na właściwą wystawę. Na ekspozycję składały się: pozostałości gorących źródeł zasilających łaźnie, świątyni poświęconej Minerwie, dziedzińca świątyni i wewnętrznego wodospadu oraz ruiny innych pomieszczeń. Doskonałym uzupełnieniem wystawy były filmy ukazujące rekonstrukcję łaźni i tablice przedstawiające ludzi z nich korzystających. Pozwalało to na wyobrażenie sobie jak kompleks funkcjonował w czasach antycznych. Następnie przeszliśmy do głównego – Wielkiego Basenu z imponującą kolumnadą dookoła. Jest to najlepiej zachowany element łaźni rzymskich. Wygląda jakby przed chwilą opuścili go Rzymianie. Prócz wielkiego, oglądaliśmy jeszcze mniejsze baseny oraz pomieszczenia, w których w przeszłości grzano się, schładzano, wykonywano masaże. Z ciekawostek można dodać prezentację ogrzewania podłogowego, które wymyślili Rzymianie.
Z łaźni udaliśmy się do katedry. Jest to stosunkowo jasna budowla, posiadająca niesamowicie oryginale sklepienie oraz wielki witraż z 56-ma scenami z życia Chrystusa. Następnie przeszliśmy ulicami Bath w kierunku Fashion Museum. Myśleliśmy, że bilet do łaźni jest łączony ze wstępem do Muzeum Kostiumów, niestety nie. Odeszliśmy bez żalu, gdyż dzięki temu zwiedziliśmy miasto.
Oxford – Dojechaliśmy do samego centrum Oxfordu i zaparkowaliśmy na parkingu, na którym zauważyliśmy, że parkingowy zamiast sprzedawać bilety (od tego były maszyny) robi zdjęcia krzywo zaparkowanemu samochodowi. Dokładnie obejrzeliśmy, czy dobrze stoimy w wyznaczonych liniach. Następnie udaliśmy się na zwiedzanie. College okazały się monumentalnymi kamiennymi budowlami z żółtego piaskowca. Każdy z nich był niezwykle rozbudowany i posiadał liczne dziedzińce, kościoły lub kaplice oraz przepiękne ogrody. Udało nam się obejrzeć z zewnątrz Balliol, Trinity, Exeter College, Sheldonian Theatre, Bodleian Library, All Souls, The Queens, Magdalen, Univercity, Corpus Christy i Brasenose College. Dokładniej mogliśmy obejrzeć Merton College, gdyż weszliśmy na teren, do kaplicy, a także w pobliżu ogrodów, co dało nam wyobrażenie o wyglądzie innych Colleg’ów.
Dostaliśmy się także na dziedziniec Christ Church, które urzekło nas nie tylko architekturą, ale przede wszystkim pięknym ogrodem. Część z tych College wyglądało jak zamki lub ogromne katedry. Jedno jest pewne, dzięki Collegom miasto jest monumentalne i warte obejrzenia, i nawet padająca mżawka nie była w stanie zepsuć nam uroku tego przepięknego miasta. Wracając przeszliśmy jeszcze główną ulicą, która zabudowana jest pięknymi budynkami oraz nieopodal zamku, który z kolei przez dobudowane do niego nowoczesne budynki stracił wiele uroku.
Gdy dojechaliśmy na camping przestało padać. Green Hill Farm Caravan & Camping Park w Landford był znacznie atrakcyjniejszy od poprzedniego campingu, posiadał bardzo pięknie zadbane sanitariaty i ładny teren na kolejnej kamiennej farmie.
15.08.2007 r.
Blenheim – Następny dzień znowu przyniósł nam deszcz. Tym razem ulewa była solidna, szczególnie po dojeździe do Blenheim. Na wjazd musieliśmy trochę poczekać, gdyż byliśmy przed czasem. Na szczęście nie trwało to długo i już wkrótce wjeżdżaliśmy przez bramę pałacu. Po chwili ulewa skończyła się, zaświeciło słońce, a my udaliśmy się na zwiedzanie parku. Mogliśmy w całej okazałości oglądać przepiękny pałac z żółtego piaskowca, który wywarł na nas naprawdę ogromne wrażenie.
Na przeciwko pałacu znajduje się jezioro, przez które przerzucono mostek, a w dali widać park i wysoką kolumnę. Przeszliśmy przez mostek i szliśmy w głąb parku, jednak stwierdziliśmy, że nie jest on aż tak atrakcyjny i nie chcieliśmy tracić czasu, dlatego zawróciliśmy.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od ogrodów znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie pałacu, na które składały się równiutko przycięte żywopłoty, rzeźby oraz fontanny. Potem poszliśmy na spacer przez arboretum. Był to piękny park z różnymi egzotycznymi drzewami, ogrodem różanym, wodospadem oraz jeziorem. Kolejnym naszym celem był ogród włoski, jednakże nie było do niego wstępu, gdyż jest wyłącznie do użytku prywatnego.
W ogrodzie tym urzekły nas żywopłoty przycięte w kształcie ptaszków. Stąd przeszliśmy do ogrodu sekretnego, który składał się z wielu ścieżek, tajemniczych zakątków, olbrzymiej ilości kolorowych, pięknie kwitnących roślin. Nie był ogrodem z równiutko przyciętymi roślinami, lecz swobodnie rosnącymi na nieregularnych rabatach. Wszystko wśród drzew i krzewów. Potem udaliśmy się na zwiedzanie pałacu. Pałac ma okazałe wnętrza z ekspozycją w stylu tradycyjnego muzeum. Piękne meble, ale bez życia. Jest tam również wystawa poświęcona jednemu z mieszkańców pałacu – Winstonowi Churchillowi. Poszliśmy na stację kolejki wąskotorowej jeżdżącej po posiadłości, żeby dojechać do ogrodów przyjemności. Pociąg ruszył tylko dla nas dwojga. Gdy weszliśmy do ogrodu poczuliśmy zapach lawendy i oczom naszym ukazały się całe jej łany. Następnie weszliśmy do ogrodu motyli. Była to szklarnia, w której znajdowało się wiele egzotycznych kwiatów, a wśród nich swobodnie latały motyle i małe ptaszki. Fantastyczny efekt, chodzenie pomiędzy latającymi, kolorowymi motylkami. Największe były wielkości dłoni. Następnie zwiedziliśmy wystawę ukazującą dom ogrodnika, a potem plac zabaw. Przy wejściu znajdowało się miasto Blenheim w miniaturze. Za nim olbrzymie szachy i warcaby, a obok labirynt z żywopłotu. Nad labiryntem ulokowane były 2 platformy, postanowiliśmy do nich dotrzeć. Okazało się, że nie jest to takie proste, bo labirynt okazał się prawdziwym labiryntem. Żeby wyjść z niego przejść trzeba było przez obie platformy i placyk pośrodku. Przejście zajęło nam około 15 minut, a potem wróciliśmy ciuchcią z powrotem do pałacu.
Warwick – Po wejściu na teren zamku oczom naszym ukazała się gigantyczna warownia. Nie trudno uwierzyć, że jest to największy zamek w Wielkiej Brytanii. Również po wejściu na dziedziniec ta kamienna warownia wywarła wspaniałe wrażenie. Zwiedzanie zaczęliśmy od wieży znajdującej się tuż przy bramie, w której oglądaliśmy wystawę o przygotowaniach rycerza do walki pod znamiennym tytulem „Sny o bitwie”. Połączenie figur woskowych ze średniowiecznymi wnętrzami oraz multimediami są wspaniałą podróżą w przeszłość. Można było np. zasiąść przy suto zastawionym stole czy też obejrzeć sny rycerza w postaci hologramu nad jego głową. Potem wchodziliśmy do kolejnych pomieszczeń, w których wyświetlano filmy, a to na suficie, a to na ścianie, co powodowało niesamowite odczucia.
Kolejną wystawą była „Kingmaker” o życiu w średniowieczu. Poszczególne sceny przedstawiały: rzemieślników przy pracy, rycerzy i ludzi przy codziennych zajęciach i zabawach. Trzeba przyznać, że fakt, iż zamek jest w rękach tej samej firmy, która posiada Madame Tussaud’s, spowodował, że wystawy były pięknie przygotowane i trafiały do wyobraźni. Potem przenieśliśmy się w nieco bardziej współczesne czasy, gdyż wielki hall i apartamenty posiadały wystrój z XIX i XX w. Zachwycały nas nie tylko meble, ale i ściany, sufity i podłogi. Dzięki figurom woskowym wydawało się, że pomieszczenia żyją, a tylko ktoś nacisnął „stopklatkę”. Pokoi było mnóstwo i każdy miał odmienny charakter, a figury woskowe przedstawiały autentyczne postaci.
Obeszliśmy dziedziniec, żeby wejść na mury zamkowe i do Guy’s Tower. Stąd rozciągał się piękny widok na zamek. Na wieży było bardzo wąskie przejście, ale udało nam się przecisnąć. Z wieży rozciągał się widok na miasto i zamek w całej okazałości. Po wyjściu z zamku poszliśmy zwiedzać dawny szpital. Nie dostaliśmy się jednak do środka, gdyż znajdujące się w nim muzeum było już zamknięte. Sam budynek to bajkowy kompleks domów z muru pruskiego.
Dojechaliśmy do campingu Canal Side Caravan Site w Grindley Brook koło Whitchurch, który był bardzo przyjemny. Tam spotkaliśmy Anglików czy raczej Walijczyków, którzy chcąc być mili, zagadywali do nas, ale niestety mówili tak niewyraźnie, że nie mogliśmy ich zrozumieć.
16.08.2007 r.
Caernarfon – Do zamku w Caernarfon prowadziła droga przez góry. Była bardzo malownicza, ale wąziutka. Zaparkowaliśmy na parkingu znajdującym się blisko portu i ruszyliśmy w stronę starówki. Po drodze widzieliśmy ładny kościół z kamienia. Gdy przeszliśmy bramą miejską oczom naszym ukazało się malownicze stare miasto. W międzyczasie zgłodnieliśmy i kupiliśmy sobie po bułeczce – babeczce z dużą ilością rodzynek. Pycha! Potem weszliśmy do zamku. Ruiny były niezwykle malownicze. Zamek był duży, miał wiele wież, które zachowały się w bardzo dobrym stanie, gorzej z budynkami, po których zostały tylko fundamenty. Przygotowane świetnie, można było wejść do każdej wieży. Dodatkowo udostępniono znaczną część murów. Zamek posiadał liczne zakamarki. W niektórych przygotowane były wystawy. Najciekawsza z nich dotyczyła koronacji Karola na księcia Walii. Ogólnie piękna warownia, a do tego nie przebudowana.
Conwy – Następnie udaliśmy się do drugiego zamku w Walii – Conwy. Po zaparkowaniu samochodu ruszyliśmy do miasta, a po drodze kupiliśmy sobie frytki. Po chwili ukazały się nam okazałe mury miejskie. Tuż obok znajdował się zamek. Był mniejszy od sąsiedniego Caernarfon, ale zbudowany w podobnym stylu i jeszcze lepiej zachowany. Prócz wszystkich ośmiu wież do dnia dzisiejszego pozostały prawie kompletne ściany budynków. Świetne widoki, zarówno z dziedzińca, jak i z wież i z murów. Widać było m.in. piękny most.
Wyszliśmy z zamku i skierowaliśmy się na nabrzeże w poszukiwaniu najmniejszego domu w Wielkiej Brytanii. Nietrudno było go rozpoznać, gdyż stał taki malutki, czerwony, wciśnięty między inne budynki, a przed nim pani ubrana w strój historyczny i gromadka turystów. Domek ma około 2 m szerokości, 3 wysokości i trudno uwierzyć, że kiedyś tam ktoś mieszkał. Idąc mijaliśmy ładne budynki, aż weszliśmy na mury miejskie. Z murów, które okalają całą starówkę, można było obejrzeć zamek w całej okazałości oraz bardzo ładne uliczki z charakterystycznymi kamiennymi i szachulcowymi domami.
17.08.2007 r.
Chester – W Chester interesowało nas miasto samo w sobie, gdyż starówka należy do jednych z najpiękniejszych w Wielkiej Brytanii. Gdy dotarliśmy do bram miasta oczom naszym ukazały się rzymsko – średniowieczne mury miejskie. Po przekroczeniu murów zobaczyliśmy pierwsze domy z podcieniami, tak zwane rows, z których słynie Chester. Idąc w kierunku katedry minęliśmy po drodze przepiękny ratusz. Dotarliśmy do katedry, która zbudowana jest z bardzo charakterystycznego, czerwonego piaskowca. Jest to niezwykłej urody budowla z bardzo ładnymi krużgankami otaczającymi ogród, pośrodku którego stoi bardzo oryginalna fontanna przedstawiająca Samarytankę podającą wodę Chrystusowi. Urzekły nas piękne witraże, mozaiki, rzeźby.
Dalej udaliśmy się na zwiedzenie miasta. Takiej ilości szachulcowych domów i to w dodatku z podcieniami na poziomie parteru lub pierwszego piętra nigdy jeszcze nie widzieliśmy. Widok jest po prostu cudowny. Zachwycając się miastem poszliśmy w kierunku Grosvenor Museum, które jest poświęcone głównie Rzymianom oraz życiu w wiktoriańskiej Anglii. Wystawa poświęcona Rzymianom nie zrobiła na nas większego wrażenia. Znacznie ciekawszy był wiktoriański wystrój georgiańskiego domu, przedstawiony jako pomieszczenia wypełnione meblami, figurami ludzi i przedmiotami codziennego użytku, począwszy od kuchni, przez sypialnie, salon, pokój dziecięcy, aż po łazienkę. Ponadto w Grosvenor Museum była wystawa poświęcona historii naturalnej oraz archeologii. Następnie udaliśmy się do pozostałości rzymskiego amfiteatru. Po drodze weszliśmy do parku z rzymskimi pozostałościami. Niestety z amfiteatru praktycznie nic nie pozostało. Znacznie ciekawszy był znajdujący się obok kościół Św. Jana Chrzciciela z ruinami normańskiego kościoła z VII w. Na koniec weszliśmy na mury miejskie, z których podziwialiśmy zarówno rows, jak i katedrę.
Potem ruszyliśmy w dalszą drogę do Lake District. Jadąc podziwialiśmy piękne górskie krajobrazy z niezliczoną ilością pasących się na polach owiec. Niektóre owieczki miały ogony prawie jak lis, a inne miały czarne łebki i nóżki oraz białe futerko. Dojechaliśmy do Gillside Camping and Caravan Park Ullswater w Glenridding, który leżał w pięknym otoczeniu gór, na stoku o dużym nachyleniu. Do tego wszystkiego ziemia na campingu była tak przesiąknięta wodą, że cały czas chodziliśmy po trawie wymieszanej z błotem, a samochody grzęzły nie mogąc podjechać pod górę. Nie przejmowaliśmy się tym jednak za nadto, gdyż była piękna pogoda – świeciło słońce. Poszliśmy sobie do wsi, zakupiliśmy odpowiednią mapę oraz ciasto na popołudnie.
18.08.2007 r.
Lake District – Obudziliśmy się około szóstej rano – padało. O siódmej, ósmej, dziewiątej i dziesiątej nadal padało, a niebo zasnute było grubą warstwą deszczowych chmur. Nie chcieliśmy przesiedzieć całego dnia w namiocie, postanowiliśmy więc mimo paskudnej pogody wyjść w góry. Ubraliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe i buty trekkingowe, wzięliśmy plecaczki ze sprzętem, jedzeniem i polarami i ruszyliśmy w drogę. Od samego początku nie było zbyt przyjemnie z uwagi na padającą mżawkę i lekki wiatr. Było jeszcze trochę widać góry i jezioro Ullswater. Jednak z każdą chwilą, im byliśmy wyżej, tym było gorzej. Mżawka wzmagała się, a wiatr był coraz mocniejszy. Nie byliśmy zadowoleni z oznaczenia szlaków, a do tego robiło nam się coraz zimniej i byliśmy coraz bardziej przemoczeni. Widoczność pogarszała się. W skrajnym momencie widzieliśmy kilka – klikanaście metrów przed sobą.
Doszliśmy do skrzyżowania szlaków i zastanawialiśmy się którędy wiedzie szlak, gdyż chcieliśmy iść przez Striding Edge na Helvellyn. W końcu udało nam się dotrzeć na skraj Striding Edge. Wiatr był już naprawdę silny. Szlak wiódł po samej krawędzi, po obu stronach której była tylko przepaść, a sama krawędź była bardzo śliska i miała najwyżej metr szerokości. Maciek wszedł na krawędź i poczuł jak wiatr popycha go na wszystkie strony. Mimo, że widzieliśmy jak inni turyści idą po tej krawędzi, my nie chcieliśmy ryzykować i zawróciliśmy. Uważamy, że niewiele straciliśmy, gdyż widoczność była prawie zerowa, a my należymy do ludzi, którzy idą w góry dla widoków, a nie dla adrenaliny. Nie byliśmy jedynymi, którzy zrezygnowali. Wracając byliśmy bardzo przemoczeni, gdyż nawet najlepsze buty lub kurtka nie są w stanie zabezpieczyć przed takim deszczem. Po drodze mieliśmy próbkę angielskiego podejścia do pogody, gdyż w tak niesprzyjających warunkach od spotkanych Anglików słyszeliśmy: „Lovely weather, isn’t it?” – „Piękna pogoda, nieprawdaż?”. Zziębnięci i zmęczeni wróciliśmy na camping.
Na campingu czekała nas kolejna niespodzianka. W pierwszym momencie byliśmy szczęśliwi, że możemy ubrać suche rzeczy. Niestety po niedługim czasie stwierdziliśmy, że podłoga w namiocie pomału zaczyna przesiąkać. Było to konsekwencją podłoża, na którym postawiliśmy namiot, a które było jak gąbka. Śpiwory i koc również częściowo nam już przemokły. Nie mogliśmy doczekać się następnego dnia, aby w końcu stąd wyjechać.
19.08.2007 r.
Cawfields – Mur Hadriana – Pakowaliśmy się w deszczu, brodząc po kostki w błocie, a tak naprawdę byliśmy schlapani powyżej kolan. Chcieliśmy się szybko spakować wykorzystując przerwę w deszczu, ale pośpiech jest złym doradcą. Nie obyło się bez wywrotki podczas pakowania i pilnego przebierania spodni…
Zastanawialiśmy się nad zwiedzeniem Vindolandy czyli zrekonstruowanego fortu rzymskiego. Jednakże fort był jeszcze zamknięty, więc pojechaliśmy prosto do Cawfields, gdzie znajduje się najlepiej zachowany fragment oryginalnego muru. Pogoda była w miarę niezła, gdyż nie padało. Przeszliśmy sobie kawałek wzdłuż muru, po drodze oglądając pozostałości fortu. Nie znając historii widziałoby się tylko mur, jednakże wiedząc kto go zbudował, jak dawno i dlaczego, czuje się, że jest się w niezwykłym miejscu. Do tego krajobraz – zielone pagórki, będące pastwiskami i murki odgradzające poszczególne pola, uzmysłowiły nam, że jesteśmy w miejscu, w którym zawsze chcieliśmy być, a które wcześniej znaliśmy tylko z telewizji. Gdy już wracaliśmy do samochodu ponownie zaczynało kropić. Ruszyliśmy w dalszą drogę, a deszcz się wzmagał i zaczęło również wiać. Myśleliśmy, że po drodze kupimy materac dmuchany w Newcastle, gdyż to był nasz pomysł na przeciekającą podłogę. Znaleźliśmy market, niestety bez materacy.
St Abb’s – Z każdą chwilą deszcz się wzmagał i gdy dojechaliśmy do rezerwatu St Abb’s Head National Nature Reserve porządnie lało. Nie odstraszyło nas to jednak od zobaczenia przepięknych klifów oraz skał i wzburzonego morza. Klify miały kolor czerwono – zielony, a oglądaliśmy je przy klasycznej brytyjskiej pogodzie. Wiatr był momentami tak silny, że nie sposób było utrzymać parasola w rękach, spod którego staraliśmy się jak najwięcej sfilmować i sfotografować. Na ścieżce nie byliśmy sami. Było tam jeszcze dwoje ludzi, którzy wybrali jednak krótszy wariant ścieżki. My byliśmy twardzi i doszliśmy aż do latarni morskiej. Nagrodą za to były przepiękne widoki. W tej chwili wspominamy to jako wspaniałą przygodę, mało to, uważamy, że miejsce to w piękny, słoneczny dzień nie wywoływałoby takich wrażeń.
Za wrażenia zapłaciliśmy przemoczonym drugim kompletem ubrań, a zwłaszcza butów. Chyba nigdy w życiu nie mieliśmy takiego jeziora w butach. Wiedzieliśmy, że musimy koniecznie gdzieś się wysuszyć. Jedynym sensowym rozwiązaniem, które przyszło nam do głowy był nocleg na prywatnej kwaterze zwanej „Bed&Breakfast” czyli „B&B”. Wcześniej widzieliśmy mnóstwo takich kwater, ale jak na złość, gdy potrzebowaliśmy, nie mogliśmy nic znaleźć. Na nasze szczęście dotarliśmy do kopalni – muzeum, w której mieściła się informacja turystyczna. Poprosiliśmy panią z informacji o pomoc w znalezieniu noclegu. Przemiła pani długo szukała jak najtańszej kwatery, ale i tak najtańszy pokój kosztował 25 £ za osobę nie licząc 3 £ prowizji dla informacji turystycznej. Nie mieliśmy wyboru i zarezerwowaliśmy nocleg na farmie w Rosewell. Wielką zaletą tej kwatery było to, że mieściła się blisko Roslin. Dzięki świetnemu wytłumaczeniu bez problemów trafiliśmy na farmę Gortonlee Farm – B&B 1 Star w Rosewell. Gospodarze byli przemili i chętnie wysuszyli nam ubrania, buty i namiot. Farma była bardzo ładna, kamienna, ze stylowym wyposażeniem, typowa dla Wielkiej Brytanii. Jadalnia była połączona z kuchnią oraz oranżerią i pomieszczenia te miały kształt litery L. Kuchnia posiadała zamiast kuchenki gazowej lub elektrycznej, prawdziwy piec z dwoma ogromnymi palnikami, zamykanymi klapą. Wewnątrz można było również coś ugotować, upiec lub podgrzać. Oranżeria był to oszklony salonik z różnymi kanapami, stołem, narożnikiem, kwiatami, z widokiem na ogród. Łazienka znajdowała się na piętrze i była ogromna, wyłożona drewnem, na podłodze była wykładzina dywanowa.Zjedliśmy wspólnie z gospodarzami obiad. Poczęstowali nas winem, siedzieliśmy i rozmawialiśmy.
20.08.2007 r.
Roslin – O ósmej poszliśmy na śniadanie, które podano nam w oranżerii, a na które składały się przede wszystkim jajka na bekonie, tosty, miód, dżemy, płatki i mleko oraz kawa i herbata. Zjedliśmy z ogromnym apetytem śniadanie, spakowaliśmy się, podziękowaliśmy za gościnę i ruszyliśmy do Roslin. Było bardzo blisko, więc bez trudu znaleźliśmy słynną kaplicę, która niestety była cała osłonięta dachem, z uwagi na prowadzoną konserwację. Jednakże dzięki temu mogliśmy wspiąć się na rusztowanie i podziwiać z bliska rzeźby, sterczyny i ornamenty na zewnątrz kaplicy. Potem weszliśmy do środka. Oczom naszym ukazała się niezliczona ilość wspaniałych zdobień, rzeźb, płaskorzeźb, reliefów, zarówno na sklepieniach, ścianach, jak i kolumnach. Wrażenie niezapomniane. Nie dziwi, że tak wielu doszukuje się tajemnych znaków i szyfrów w tak rozlicznych i oryginalnych detalach. Kaplica nie jest duża, ale naprawdę przepiękna.
Edinburgh – Mimo, iż nasza gospodyni ostrzegała nas, że w Edinburghu parkingi są bardzo drogie, to zdecydowaliśmy się wjechać do samego centrum. Okazało się, że nie było tak źle. Ruszyliśmy na zwiedzenie miasta. Już po drodze podziwialiśmy piękną kamienną zabudowę. Szczególnie ujęła nas swą urodą główna ulica Edinburgha – Royal Mile. W mieście było tłumnie, głównie z uwagi na odbywający się tam właśnie festiwal. Na ulicy prezentowało się wiele teatrów ulicznych. Widzieliśmy występ taneczny dzieci z Korei w strojach ludowych, czy też połykacza ognia. Przystawaliśmy na chwilę, żeby się temu przyjrzeć. Nadawało to kolorytu miastu.
Weszliśmy do katedry, która jest pięknym monumentalnym budynkiem, z efektownymi zdobieniami wewnątrz. Szczególną uwagę przykuwa kaplica z pięknymi stallami oraz niesamowitym sklepieniem. Można było zwiedzać z przewodnikiem ubranym w kilt. Szkockie kilty można zresztą było kupić na każdym kroku. Potem udaliśmy się do zamku. Jest to potężna warownia, zbudowana z kamienia w przeciągu ośmiu wieków, jednak stanowi zwartą całość i świetnie komponuje ze skałami, na których została wzniesiona. Staraliśmy się obejść każdy kąt. Zamek posiada wiele dziedzińców i budynków, które spełniały różne funkcje, od apartamentów, kaplicy, więzienia po szpital. Obecnie znajdują się tu różne wystawy. Szczególnie ciekawa była wystawa dotycząca szkockiej państwowości, a zwłaszcza insygniów królewskich. Zdecydowanie mniej ciekawe były apartamenty, a to z uwagi na brak wyposażenia. Niezłe wrażenie zrobiła kaplica. Bardzo dobrze było przygotowane więzienie i to zarówno średniowieczne dotyczące jeńców wojennych, w którym były poruszające się cienie i odgłosy rozmów, jak i bardziej współczesne z figurami więźniów. Odpuściliśmy sobie oglądanie Szkockiego Narodowego Muzeum Wojny, gdyż nie byliśmy nim zainteresowani. Poza urokiem samego zamku, dodatkowo można z niego podziwiać cudowną panoramę miasta. Przeszliśmy na drugi koniec Royal Mile, mijając szkocki parlament. Doszliśmy do Our Dynamic Earth położonego u stóp wygasłego wulkanu – Arthur’s Seat. Jest to muzeum Ziemi. Wystawę rozpoczęliśmy od zwiedzania ogólnej wystawy, po czym wsiedliśmy do wielkiej windy zwanej wehikułem czasu, którą przejechaliśmy w czasy „wielkiego wybuchu”. Wysiadłszy z windy rozpoczęliśmy multimedialną wędrówkę przez wulkany, lawę. Najoryginalniejszym przeżyciem był wybuch wulkanu, podczas którego nie tylko widzieliśmy ogień, ale czuliśmy także drżącą ziemię. Potem poszliśmy do pomieszczenia, w którym kazano nam usiąść na podłodze i na olbrzymich ekranach oglądaliśmy z lotu ptaka jak kształtowały się lodowce oraz jak ustępowały pola roślinom i zwierzętom. Wrażenie było prawie jak w kinie trójwymiarowym. Potem przeszliśmy do współczesnego życia na naszej planecie. Podziwialiśmy zarówno oceany, jak i dział arktyczny z autentyczną górą lodową, a potem las deszczowy, w którym rzeczywiście padał deszcz. Następnie czekał nas bardzo oryginalny seans w pomieszczeniu przypominającym planetarium. Usiedliśmy na bardzo wygodnych fotelach, które obracały się za wyświetlanymi obrazami, potęgując wrażenie. Ciekawostką było to, że widzowie mogli decydować o przebiegu filmu, a dokładnie o przyszłości naszej planety, odpowiadając zbiorowo na pytania, korzystając z wbudowanych w fotele przycisków. Efekt niesamowity. Wyszliśmy zachwyceni. Następnie poszliśmy w kierunku położonego nieopodal Palace of Holyroothouse. Chcieliśmy także zwiedzić Mary King’s Close czyli podziemia Edinburgha. Niestety nie dostaliśmy biletów. Z kolei do Dungeon była olbrzymia kolejka, więc zrezygnowaliśmy. Poszliśmy sobie na frytki i oglądaliśmy uliczne teatry. Ogólnie rzecz biorąc Edinburgh jako miasto wywarł na nas większe wrażenie niż Londyn.
Pojechaliśmy szukać campingu. Nie było to łatwe. Myśleliśmy, że uda nam się znaleźć camping położony blisko następnej atrakcji, ale niestety musieliśmy skorzystać z campingu, który znaleźliśmy w Internecie w miejscowości Markinch – Balbirnie Park Caravan Club Site. Gdy dojechaliśmy recepcja była zamknięta, więc stwierdziliśmy, że zapłacimy rano. Jednakże przybiegła do nas recepcjonistka i skasowała nas. Camping był niezły z sanitariatami zamykanymi na klucz.
21.08.2007 r.
North Queensferry – Pod oceanarium byliśmy już godzinę przed otwarciem. Mogliśmy sobie poobserwować foki. Weszliśmy do sali, w której było sporo akwariów z najróżniejszymi rybami, zamieszkującymi różne obszary kuli ziemskiej. Szczególnie podobały nam się kolorowe rybki, rafa koralowa, płaszczki, kolczaste ryby, piranie i zarośla mangrowe. Następnie zeszliśmy do najważniejszej części oceanarium czyli do najdłuższego w Europie przezroczystego, podwodnego tunelu. Mogliśmy z bliska tuż nad naszymi głowami podziwiać rekiny, płaszczki i ławice mniejszych ryb. Mogliśmy doznawać uczuć, które są znane tylko nurkom. Stworzenia morskie były dosłownie na wyciągnięcie ręki i zdawało się, że możemy je dotknąć. Oczarowani przeszliśmy cały tunel.
Następnie poszliśmy do wystawy płazów. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy takiej ilości kolorowych żab. Wyszliśmy na zewnątrz, aby zobaczyć foki z bliska. Jedna z nich leżała na brzegu, a druga pływała. Na koniec zdecydowaliśmy się chwilę poczekać, żeby zobaczyć karmienie przez nurków ryb w tunelu. Dwoje nurków z wiaderek wyciągało kawałki ryb i podawało jedzenie rybom prosto do pysków. Potem pani nurek wykonywała różne sztuczki.
Glen Nevis – Do Glen Nevis jechaliśmy piękną górską drogą wzdłuż wspaniałych rynnowych jezior. Stwierdziliśmy wtedy, że Szkocja jest przepięknym krajem. Roztaczały się przed nami widoki na piękne góry porośnięte wrzosem.
Dojechaliśmy do centrum informacji turystycznej w dolinie Nevis i ruszyliśmy na szlak wzdłuż strumienia. Szlak zaczynał się wiszącym mostem. Nie byliśmy na początku pewni czy dobrze idziemy. Jak zwykle przesympatyczni i niezwykle pomocni Brytyjczycy upewnili nas, że obraliśmy dobry kierunek.
Szlak był prosty, chociaż miejscami trzeba było przeskakiwać przez licznie wpadające do głównego strumienia mniejsze strumyki. Dno strumienia i jego brzegi składały się z samych kamyków. Co i raz wśród drzew wyłaniały się piękne szczyty, wśród których był też najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii – Ben Nevis, co prawda do dziś dnia nie wiemy który to z nich.
Szlak był dosyć długi, zamierzaliśmy dojść do głównego wodospadu. Po drodze mijaliśmy mniejsze wodospadziki. W końcu jednak nie znaleźliśmy tego dużego wodospadu. Zaszliśmy dużo dalej niż to wynikało z opisów w przewodniku, doszliśmy do wniosku, że któryś z tych mijanych musiał być tym największym, więc zawróciliśmy. Pojechaliśmy do Invergarry na nocleg. Zatrzymaliśmy się na malowniczo położonym wśród gór Campingu Faichemard Farm, który bardzo by się nam podobał, gdyby nie muszki zwane midges, podobne do polskich meszek, tylko że mniejsze.
Po zachodzie słońca midges latały chmarami i gryzły nas niemiłosiernie. Gdy rozbijaliśmy namiot odwiedziło nas kwaczące stado kaczek krzyżówek. Daliśmy im chleb, a te obżartuchy wyrywały nam go prosto z palców. Mokre kacze łapki skakały nam po stopach. Byliśmy zaskoczeni, że dzikie zwierzęta jadły nam z rąk. Kaczki towarzyszyły nam, aż do samego wyjazdu.
22.08.2007 r.
Loch Duich i Eilean Donan Castle – Jeśli chodzi o midges to rano było jeszcze gorzej. Na dworze była mgła, a te „gady” kąsały jak wściekłe. Co prawda nie mieliśmy śladów ugryzień. Takiej ilości muszek jeszcze nie widzieliśmy. Śniadanie musieliśmy zjeść w namiocie, bo zjadłyby nas żywcem. Prędko ruszyliśmy w drogę.
We mgle jechaliśmy po górskich drogach, ale na szczęście powoli mgła opadała i oczom naszym zaczęły ukazywać się przepiękne widoki. Mgła malowniczo zalegała nad wodami ciągnących się wzdłuż gór, rynnowych jezior. Mieliśmy niepowtarzalne widoki. Z jednej strony słońce, a z drugiej płożące się jęzory pary. W takiej scenerii jechaliśmy wzdłuż fiordu Loch Duich, aż dojechaliśmy do romantycznego zamku Eilean Donan Castle.
Niezwykle romantycznie zamek wyglądał gdy jego mury prześwitywały przez coraz rzadszą mgłę. Wkroczyliśmy na most łączący ląd z zamkiem leżącym na wyspie. Rozpoczęliśmy zwiedzanie od dziedzińca, po czym zobaczyliśmy wystawę, której najciekawszą częścią była ruchoma makieta ukazująca oblężenie zamku, po którym został on zniszczony. Następnie weszliśmy do pomieszczeń, które okazały się użytkowanymi do dziś komnatami. Pierwsze pomieszczenie czyli jadalnia posiadało kamienny sufit co nadawało pomieszczeniu średniowieczny charakter.
Później oglądaliśmy sypialnie, inne pokoje i kuchnię, która zrobiła na nas niezłe wrażenie, gdyż plastikowe jedzenie było tak realistyczne, że aż zrobiliśmy się głodni. Niemal w każdym pomieszczeniu byli przewodnicy, którzy opowiadali o zamku i jego właścicielach. Po wyjściu z zamku poszliśmy do sklepu z pamiątkami, w którym kupiliśmy fudge czyli takie nasze „mordoklejki”. Następnie nie można było odmówić sobie przyjemności zrobienia zdjęcia z autentycznym kobziarzem grającym na tle zamku.
Postanowiliśmy dojechać aż do oceanu, niestety był zasnuty mgłą i wróciliśmy tą samą drogą. Jadąc w kierunku Loch Ness zatrzymaliśmy się jeszcze w punktach widokowych, żeby podziwiać wspaniały Loch Duich i Loch Cluanie.
Loch Ness – Dotarliśmy do najsłynniejszego jeziora na świecie czyli Loch Ness. Znane jest ono z potwora zwanego Nessi, w którego istnienie tak bardzo wierzą Brytyjczycy. Nam jednak nie udało się go namierzyć. Jechaliśmy drogą wzdłuż jeziora, zatrzymując się co kawałek, aby podziwiać widoki. Jezioro jest bardzo ładne, otoczone niewielkimi górami. Przy drodze widzieliśmy też jeden wodospad. Dotarliśmy w rejon zamku Urquhart, ale nie weszliśmy do ruin, gdyż uznaliśmy je za zbyt mało atrakcyjne.
Staraliśmy się znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy dotrzeć do samego jeziora, ale bezskutecznie. Zatrzymaliśmy się też koło sklepu z pamiątkami, ale nic nas nie zainteresowało. Wróciliśmy więc tą samą drogą. Ogólnie Loch Ness jest pięknym jeziorem, ale chyba jednak ustępuje urodą swym mniej sławnym braciom. Gdy wróciliśmy na camping była piękna słoneczna pogoda, nie było meszek, przyjemnie więc spędziliśmy czas przed namiotem. Gdy zaszło słońce, midges powróciły i musieliśmy się schować czym prędzej do namiotu.
23.08.2007 r.
Glamis Castle – Rano historia z meszkami powtórzyła się. Gryzły jeszcze chyba bardziej zawzięcie, a my musieliśmy spakować się i złożyć namiot. Dojechaliśmy do bram posiadłości rodziny Królowej Matki. Podjechaliśmy pod sam zamek i zaczęliśmy zwiedzanie od apartamentów. Najpierw jednak odwiedziliśmy toalety, które tak nam się spodobały, że zupełnie niezależnie od siebie każde z nas postanowiło je uwiecznić na filmie lub aparatem. Zwiedzanie odbywało się z przewodnikiem. Zwiedziliśmy sporo pomieszczeń, m.in. piękną jadalnię, sypialnie, kryptę czyli pomieszczenie dla panów, kaplicę i salony. Piękny wystrój wnętrz z mnóstwem detali i bibelotów, szczególnie zainteresowały nas zdjęcia Królowej Matki, gdy była dziewczynką, a potem dorosłą kobietą. Następnie udaliśmy się do ogrodów, z których najwspanialszym był ogród włoski. Oprócz przepięknych kwiatów znajdowały się w nim 2 ciekawe szpalery drzew tworzące jakby tunel – dach, pod którym miało się wrażenie, że nie są to pojedyncze drzewa lecz jedna całość. Prócz tego był jeszcze ogród francuski pozostający do prywatnej dyspozycji właścicieli oraz pinetum czyli rodzaj arboretum z różnego rodzaju iglakami.
Na koniec poszliśmy w kierunku zagrody z krowami, które okazały się stadem byków. Chcieliśmy koniecznie zobaczyć krowę rasy szkockiej, która wygląda bardziej jak bizon, gdyż ma długie rude futro i długie rogi. Podeszliśmy niemal do stada i mogliśmy zrobić świetne zdjęcia naszemu szkockiemu bykowi.
Z Glamis czekała nas jeszcze bardzo długa droga do Ingleton, gdzie chcieliśmy nocować. Camping, który wyszukaliśmy w Internecie okazał się campingiem wyłącznie dla przyczep i musieliśmy poszukać innego. Kolejni uprzejmi ludzie pokazali nam na swojej mapie inny camping – Moorgarth Farm Campsite w miejscowości Ingleton, który był niedaleko, ale okazał się wyjątkowo nędzny. Na szczęście mieliśmy nocować tam tylko jedną noc. Ważne, że nie było midges.
24.08.2007 r.
White Scar Caves – Zależało nam bardzo, żeby załapać się na pierwsze wejście do jaskini. Dlatego zebraliśmy się wcześnie i pojechaliśmy, a że było bardzo blisko dotarliśmy godzinę przed otwarciem. Udało się – byliśmy pierwsi. Jaskinia okazała się rzeczywiście bardzo długa. Zwiedzaliśmy ją z przewodnikiem i w kaskach.
Zaczęliśmy od podziemnego wodospadu, a potem cały czas szliśmy po platformach wiodących nad wartkim strumieniem szumiącym tuż pod naszymi nogami. Najoryginalniejsze były 2 odcinki, które zmuszały do mocnego pochylenia się i w tej pozycji pokonania kilkuset metrów. Jeden z odcinków miał nazwę obrazującą osobę, która idzie przez jaskinię. Nazywał się gorilla walk czyli spacer goryla. Generalnie jaskinia była dosyć wąska, ale było miejsce zwane squeeze, które było szczególnie wąskie. Wewnątrz nie było zbyt dużo spektakularnych nacieków, ale i tak było wiele do zobaczenia, np. „głowa sędziego”, „język diabła” czy też „palce czarownicy”. Pod koniec weszliśmy do wielkiej sali, gdzie znajdowało się mnóstwo cieniutkich stalaktytów, które nazywają słomą. Wychodząc musieliśmy chwilę zaczekać, bo mijała nas następna wycieczka. O wielkości jaskini świadczy to, że wycieczka trwała 80 minut. Ogólnie jaskinia nam się podobała, a zwiedzanie jej było bardzo miłym przeżyciem.
Skipton – Do Skipton przyjechaliśmy, żeby zwiedzić zamek. Po wejściu przez monumentalną bramę dostaliśmy ciekawy przewodnik, który stanowiły kolejno rozmieszczone rysunki obrazujące drogę zwiedzania. Ruszyliśmy zgodnie z planem, dzięki czemu dotarliśmy we wszystkie dostępne zakamarki zamku.
Zamek nie posiada wyposażenia, a jedynym elementem pomieszczeń są ogromne kominki. Charakterystyczną cechą tego zamku była duża ilość piwnic i kuchni. Nie trudno uwierzyć, że zamek był w stanie przetrwać 3,5 letnie oblężenie. Szczególnie urzekł nas dziedziniec z olbrzymim cyprysem pośrodku. Podeszliśmy jeszcze do kaplicy, ale nie wchodziliśmy do środka, bo i tak była bez wyposażenia. Wracając na parking przeszliśmy przez jarmark, który okazał się zbieraniną mało ciekawej tandety.
Ze Skipton musieliśmy pokonać bardzo długą drogę, gdyż zdecydowaliśmy się na znacznie dłuższy odcinek niż pierwotnie planowaliśmy. Postanowiliśmy dojechać aż pod Oxford na camping, na którym już wcześniej nocowaliśmy – Green Hill Farm Caravan & Camping Park w Landford. Pani z recepcji nas pamiętała i było jej bardzo miło, że ponownie odwiedziliśmy to miejsce.
25.08.2007 r.
Windsor – Rzutem na taśmę postanowiliśmy choć z zewnątrz obejrzeć letnią rezydencję Królów Anglii w Windsorze. Zaparkowaliśmy tuż przy niej. Szliśmy wzdłuż murów podziwiając masywną i olbrzymią konstrukcję. Doszliśmy aż do bramy wejściowej, przed którą stały już tłumy turystów. Budowla jest rzeczywiście imponująca, a wejścia do niej pilnuje policja. Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie, a do tego wyczytaliśmy w przewodniku, że wnętrza nie należą do najatrakcyjniejszych.
W drodze do samochodu weszliśmy do sklepu z pamiątkami. Stojący przy kasie właściciel sklepu, którym był Hindus, zapytał nas skąd pochodzimy, a usłyszawszy odpowiedź, odparł, że zna wielu Polaków, którzy tutaj ciężko pracują i są to dobrzy ludzie, tyle, że za dużo piją i palą.
Bodiam Castle – Ostatnim punktem naszego programu był zamek Bodiam. Zamek ten jest otoczony szeroką fosą wypełnioną wodą. Nie jest wielką warownią, ale jest przepiękny. Z zewnątrz sprawia wrażenie zachowanego w idealnym stanie, jednakże w rzeczywistości jest to ruina z doskonale zachowanymi murami zewnętrznymi. W środku można wszędzie wejść, więc najpierw wdrapaliśmy się na wieżę bramną, z której przeszliśmy na mury, gdzie mogliśmy oglądać zamek z góry. Następnie weszliśmy do pomieszczenia, gdzie był wyświetlany film w bardzo ciekawy sposób ukazujący ubieranie rycerza w zbroję.
Potem oglądaliśmy pozostałości pomieszczeń, które obecnie w niczym nie przypominają apartamentów czy też kuchni i kaplicy zamkowej. W jednym z pomieszczeń jest wystawa, gdzie znajduje się makieta zamku oraz ilustracje ukazujące życie na zamku i jego budowę. W pomieszczeniu pod wystawą obejrzeliśmy kolejny film, tym razem była to historia tego miejsca. Bardzo atrakcyjne jest to, że zamek nigdy nie został przebudowany i zachował pierwotną postać. Jest to piękna, malownicza warownia, która wywarła na nas ogromne wrażenie.
Po zwiedzeniu zamku czekała nas już droga na prom. W Dover byliśmy sporo przed czasem, poszliśmy więc na terminal gdzie dowiedzieliśmy się, że do Check-in możemy podjechać dopiero za 2 godziny. Postanowiliśmy zatem coś zjeść. W tym celu udaliśmy się w stronę plaży, gdzie mieliśmy nadzieję znaleźć budkę z jedzeniem. Kupiliśmy „bacon in the bap” czyli smażony bekon z sałatką i z sosami w bułce. Bardzo nam ta potrawa smakowała. Potem poszliśmy do samochodu, gdzie zjedliśmy sobie na deser babeczkę zakupioną w markecie w Folkstone. Usłyszeliśmy przez megafon, że na parkingu przed terminalem można zatrzymywać się tylko na 15 minut, a my tam staliśmy chyba 1,5 godziny i grozi nam odholowanie przez policję. Pokręciliśmy się chwilę przy samochodzie i mimo, że jeszcze nie była osiemnasta pojechaliśmy do Check-inu. Najpierw jednak musieliśmy otworzyć bagażnik podczas kontroli celnej, a potem kontrola paszportowa, Check-in i dostaliśmy numerek we właściwej linii. Prom był nieco spóźniony, więc z opóźnieniem odpłynęliśmy z Dover. Z żalem spoglądaliśmy na oddalające się wybrzeże Anglii.
26.08.2007 r.
Gdy dotarliśmy do Francji było już późno. Dużo wcześniej zdecydowaliśmy, że poszukiwanie campingu o tej porze (22:30) mija się z celem. Ruszyliśmy więc w stronę Belgii. Dziwnie nam jechało się „po właściwej stronie”. Po drodze zatrzymaliśmy się w Niemczech na kawę i batoniki, ponieważ byliśmy bardzo zmęczeni. Nie zdało się to na długo i o 4:30 musieliśmy zatrzymać się na parkingu, aby choć trochę się przespać. Obudziliśmy się po około 1,5 godziny, gdy było już jasno. Czuliśmy się już dużo lepiej. Przed Berlinem zatrzymaliśmy się na śniadanie, a potem ruliśmy do Polski. Przejazd przez Polskę był oczywiście męczarnią. W domu byliśmy około piętnastej, zmęczeni, ale szczęśliwi z udanego wyjazdu.
PODSUMOWANIE
Wyjazd świetny. Pogoda naprawdę niezła jak na Wielką Brytanię, szczególnie zaskoczyła nas Szkocja, gdzie spodziewaliśmy się pogody gorszej niż w Anglii, a było wręcz przeciwnie. Z perspektywy czasu cieszymy się, że mogliśmy zasmakować brytyjskiej pogody, a dzięki niej brytyjskiej gościnności. Teraz już przynajmniej wiemy co oznacza „B&B” oraz jak wygląda życie na prawdziwej farmie. Urzekła nas cudowna architektura, tak odmienna od naszej, niesamowite pięknie zachowane zamki, ich cudowne wnętrza, niesamowita przyroda, a szczególnie ogrody, przepiękne szkockie góry i jeziora, a nade wszystko brytyjska uprzejmość i pogoda ducha. Mimo jazdy po lewej stronie podróż była czystą przyjemnością, drogi świetnie oznakowane, kierowcy uprzejmi i bardzo spokojni, asfalt jak stół, czasem tylko autostrady zbyt zatłoczone. Zadziwiło nas umiłowanie tradycji, pedantyczność przejawiająca się zarówno w wyjątkowo czystych toaletach, jak i piętnowaniu krzywo zaparkowanego samochodu. Cieszy wielka dbałość o zabytki zważywszy, że jest ich tak wiele. Do tego wszystkiego należy dodać opanowane do perfekcji wystawiennictwo powodujące, że nawet pozornie nudny temat ekspozycji staje się niezwykle ciekawy. Ogólnie rzecz biorąc, kraj godny polecenia każdemu kto nie boi się ruchu lewostronnego, ma duży zapas gotówki na wstępy do atrakcji, a przede wszystkim kocha poznawać nowe miejsca, których w Wielkiej Brytanii zdecydowanie nie brakuje. Jedno wiemy, że moglibyśmy tam pojechać znowu.