10.09.2016 – 15.09.2016
OPIS PODRÓŻY
10.09.2016 r.
Dzień zaczęliśmy bardzo wcześnie rano, bo już około 5:00. Wyruszyliśmy do Berlina, gdzie na zarezerwowanym wcześniej parkingu Park-to-fly zostawiliśmy samochód. Zostaliśmy zawiezieni busem na lotnisko Tegel, z którego mieliśmy o 12:30 lot nr IB 3677 liniami Iberia Express do Madrytu i dalej tymi samymi liniami o 17:00 lot nr IB 3932 prosto na Tenerife Norte, na której wylądowaliśmy o godzinie 18:50. Byliśmy głodni, ponieważ w samolocie nie dostaliśmy kompletnie nic i dlatego na lotnisku w Madrycie korzystając z półtoragodzinnej przerwy, zjedliśmy bardzo dobrą paellę. Byliśmy trochę zdziwieni, że na lotnisku w Madrycie nie było podanego gate’a, ale takie są tam zwyczaje. Bramka jest podawana jakąś godzinę przed odlotem.
Po przylocie udaliśmy się do wypożyczalni Cicar, w której mieliśmy zarezerwowanego trzydrzwiowego Opla Corsa 1.2 l. Po bardzo prostej procedurze wypożyczenia (trwało to dosłownie kilka minut), ku naszemu zdziwieniu otrzymaliśmy kluczyki do Opla Mokka i to “wypasionego” nie płacąc ani centa więcej niż wynikało z rezerwacji. Na Wyspach Kanaryjskich samochody samodzielnie szuka się na parkingu we wskazanym miejscu. Trochę szukaliśmy właściwego parkingu, ale po chwili odnaleźliśmy naszego SUV-a. Wykorzystując nasz telefon w charakterze nawigacji, ruszyliśmy na pierwszy nocleg. Po drodze w Santa Cruz de Tenerife zatrzymaliśmy się w Centrum Handlowym, aby w hipermarkecie zrobić zakupy.
El Suculum – Bez większego problemu udało nam się namierzyć nasz nocleg, czyli Apartamenty Brisas de Anaga w El Suculum. Zaparkowaliśmy tuż pod domem, zadzwoniliśmy domofonem i po chwili wyszła właścicielka, która pokazała apartament i załatwiła formalności. Pokój z aneksem kuchennym był bardzo ładny, a przede wszystkim dobrze wyposażony oraz posiadał balkon z pięknym widokiem na Góry Anaga.
11.09.2016 r.
Benijo, Roques de Anaga, Almaciga, Roque de las Bodegas – Z rana ruszyliśmy w pierwszą naszą trasę po Teneryfie. Wjechaliśmy na drogę widokową wiodącą do Taganany, którą poprzedniego wieczora obserwowaliśmy z balkonu naszego apartamentu. Z kolei jadąc drogą widzieliśmy budynek, w którym mieszkaliśmy. Od razu zachwyciła nas zupełnie odmienna od naszej roślinność, w której dominowały opuncje i wilczomlecze. Droga była kręta, ale bardzo dobrze zabezpieczona i stosunkowo szeroka. Zatrzymywaliśmy się, aby podziwiać widoki. Jednym z piękniejszych miejsc był punkt widokowy, z którego widać było uroczą Tagananę. Po jej minięciu skręciliśmy w kierunku miejscowości Benijo, aby dotrzeć do dwóch formacji skalnych: Roque de las Bodegas i Roques de Anaga.
Przejechaliśmy przez Almacigę i dotarliśmy do Benijo, w którym zatrzymaliśmy się koło restauracji El Mirador, obok której prowadziła ścieżka na położoną poniżej czarną plażę. Dodatkowo ze ścieżki był chyba najlepszy widok na skały Anaga. Wracając, w kierunku Taganany przystanęliśmy w miejscowości Almaciga, w której z oceanu, tuż przy brzegu wystaje Roque de las Bodegas. Na miejscu jest ścieżka prowadząca wzdłuż skały, coś w rodzaju molo, z której można podziwiać inne mniejsze skały w okolicy i odległe Roques de Anaga. Oczywiście wzdłuż całej drogi znajdują się plaże dla amatorów kąpieli i surfingu. Stąd już było niedaleko do kolejnego celu, czyli Taganany.
Taganana – Spróbowaliśmy dojechać do centrum, ale szybko się wycofaliśmy, ponieważ w dwukierunkowych uliczkach z trudem mieścił się jeden samochód :-) Zostawiliśmy naszą Mokkę przy szosie i pieszo ruszyliśmy do wioski określanej mianem miejsca na końcu świata. Nie musieliśmy daleko iść, aby dotrzeć do głównego placu, przy którym znajdowały się dwa najważniejsze zabytki: kaplica Santa Catalina i kościół Nuestra Señora de las Nieves. Życie toczyło się niespiesznie, nawet koty leniwie wylegiwały się na schodach, a miejscowi przyjaźnie odpowiadali na nasze powitania. Niezwykle malowniczo prezentowały się białe domy rozlokowane na wzgórzach otoczone palmami. Zajrzeliśmy do kościoła, którego wnętrze było dość surowe, a architektura typowo kolonialna. Zaskoczyły nas figury świętych ubrane w prawdziwe stroje z tkanin.
El Bailadero, Chamorga – Podjechaliśmy w górę na pasmo Anaga i skręciliśmy w kierunku wsi Chamorga. Zatrzymaliśmy się na niezwykle malowniczym miradorze, czyli punkcie widokowym w miejscu zwanym El Bailadero, skąd z wysokości 679 m n.p.m. zobaczyliśmy panoramę okolicznych gór oraz Tagananę. Pojechaliśmy dalej przez wspaniały las wawrzynowy lub jak kto woli laurowy. Droga była znacznie węższa i prawie nie zabezpieczona, za to wiodła częściowo w chmurach przez tajemniczy las. Wrażenie super. Sama Chamorga nie była zbyt interesująca, dlatego nie zatrzymywaliśmy się w niej. Zawróciliśmy i pojechaliśmy w kierunku San Cristobal de La Laguna. W drodze oczywiście zatrzymaliśmy się na kilku miradorach, z których zapamiętaliśmy szczególnie ten, z którego widać było wulkan Teide ponad miastem La Laguna.
Po drodze zaliczyliśmy pierwszy obiad na Wyspach Kanaryjskich w Restaurante Casa Carlos w Las Casas de la Cumbre. Zjedliśmy pyszne żeberka (costillas) z grilla z frytkami (papas fritas), a do tego piwo (cerveza) Estrella i sosy: mojo rojo i mojo verde (ceny: costillas – 5€ za obfitą porcję, frytki – 3,5€, Estrella 0,33 – 1,20€, do tego wliczony napiwek – servicio 0,80€ za osobę). Przed posiłkiem dostaliśmy starter w postaci ciepłych bułek i masła. Wyjaśnić musimy co to mojo rojo (sos czerwony) i mojo verde (sos zielony), są to tradycyjne kanaryjskie sosy o smaku odpowiednio papryki i kolendry, przy czym w każdym miejscu przyrządzane są nieco inaczej.
Playa de las Teresitas – San Andres – Po powrocie na kwaterę postanowiliśmy pójść pieszo na plażę, do której mieliśmy dokładnie kilometr. Nie był to jednak najlepszy pomysł, bo szliśmy wzdłuż szosy bez pobocza i to w palącym słońcu. Było jednak warto, gdyż Playa de las Teresitas w San Andres uznawana jest za najpiękniejszą plażę na Teneryfie. Dzieje się to za sprawą złocistego piasku przywiezionego z Sahary, pięknych palm i spokojnej wody dzięki wybudowanemu wokół falochronowi. Miejsce jest rzeczywiście rajskie, i gdyby nie góry Anaga to przypominałoby Karaiby. Spędziliśmy tu błogie trzy godziny, a jak na nas to naprawdę długo :-)
12.09.2016 r.
San Cristóbal de La Laguna – Po spakowaniu wyruszyliśmy do San Cristóbal de La Laguna, zwanego w skrócie La Laguna, które jest miastem z kolonialną zabudową wpisaną na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, udało nam się zaparkować bardzo blisko starówki na Plaza San Cristóbal (0,019€ za minutę parkowania), skąd ulicą Santo Domingo doszliśmy do Placu Adelantado (Plaza del Adelantado), który sam w sobie jest bardzo ładny z dużą ilością drzew, a do tego posiada liczne zabytki. Weszliśmy w uznawaną za najbardziej zabytkową ulicę La Laguny, czyli Obispo Rey Redondo, gdzie już od początku rzuciły nam się w oczy budynki w różnych kolorach. Mogliśmy również zajrzeć do ratusza, który posiada ładną klatkę schodową, czy też do budynku z informacją turystyczną, który posiada przepiękne patio.
Na ulicy tej, prócz pięknej zabudowy, stoi odbudowana katedra oraz pierwszy wybudowany na Teneryfie kościół Nuestra Señora de La Concepción, do którego można wejść, a z wieży podziwiać panoramę miasta (bilet 2€ za kościół i wieżę). Po drodze zjedliśmy też przepyszne ciastka (cena 1,15 i 1,30€). Następnie przeszliśmy się kolejnymi pięknymi uliczkami, z których Calle Herradores wydała nam się najładniejsza. Jednakże Calle San Agustin i pomniejsze uliczki również posiadały ładne budynki. Ogólnie La Laguna jest bardzo zadbanym miastem z wieloma ładnymi, kolorowymi budynkami, dużą ilością zieleni i przyjemnym klimatem.
La Orotva – Autostradą szybko przemieściliśmy się do kolejnego miasta, czyli La Orotava, która naszym zdaniem jest jeszcze ładniejsza od La Laguny. Zaparkowaliśmy na stromej uliczce San Juan, wykorzystując ostatnie wolne miejsce parkingowe i zwiedzanie zaczęliśmy od ogrodu botanicznego Hijuela del Botanico (córeczka botanika), w którym jak na tak małą powierzchnię, rośnie 3000 różnych gatunków roślin. Ciekawe miejsce, które można bez trudu w krótkim czasie obejrzeć (wstęp gratis). Minąwszy całkiem ładny ratusz, zwiedzanie rozpoczęliśmy od urokliwego Plaza de la Constitución i kościoła de San Agustin, skąd rozpościera się piękna panorama na miasto poniżej oraz ocean. Przeszliśmy obok jednego z najpiękniejszych budynków w mieście, czyli Liceo de Taoro do wspaniałego ogrodu Jardín Victoria. Przy wejściu zauważyliśmy reklamę restauracji w Liceo i postanowiliśmy tam zajrzeć po obejrzeniu ogrodu. Jardín Victoria jest naprawdę imponujący.
Rośliny znajdują się na kilku tarasach, a z samej góry rozciąga się naprawdę wspaniała panorama ogrodów i miasta. Przyszedł czas na obiad w Liceo de Taoro, gdzie na tarasie z widokiem na La Orotava, zjedliśmy Menu del día (menu/zestaw dnia), na które składała się zupa rybna, kurczak w potrawce z fasolką, marchewką, oliwkami i białym ryżem oraz kieliszek wina (do wyboru piwo lub woda) i kawa (biała lub czarna), całość za 8€ od osoby, a więc niedrogo i bardzo smacznie. Przeszliśmy kilkoma najładniejszymi ulicami: Calle Tomas Zerolo, Calle Inocencio Garcia oraz Calle Carrera del Escultor Estévez, aby minąwszy wiele atrakcyjnych budynków, dojść do najsłynniejszego, czyli pochodzącego z XVII w. Domu z Balkonami (Casa de los Balcones). Dom stanowi muzeum wnętrz (4€ od osoby) z pięknym patio i jest rzeczywiście wart obejrzenia.
Puerto de la Cruz – Zjechaliśmy nad ocean do części kurortowej Puerto de la Cruz. Nie mogąc zaparkować samochodu, wjechaliśmy do parkingu podziemnego naszego apartamentowca i okazało się, że dobrze zrobiliśmy. Mieliśmy zarezerwowany nocleg w Apartamentos Alta, czyli naprawdę duży i wygodny apartament z dwiema sypialniami, pokojem dziennym z dobrze wyposażonym aneksem kuchennym na pierwszym piętrze wieżowca. Poszliśmy na spacer wzdłuż oceanu oglądając plażę z czarnym piaskiem, surferów i paralotniarzy, wchodziliśmy do licznych tu sklepów z pamiątkami napawając się atmosferą sporego kurortu. Jedynym zastrzeżeniem była duża ilość ciasno stojących obok siebie wieżowców, w których znajdują się hotele, ale mieliśmy tam spędzić tylko jedną noc, więc niespecjalnie nam to przeszkadzało :-)
13.09.2016 r.
Loro Parque – Kolejnego dnia zaplanowaliśmy sobie zupełnie odmienną atrakcję, a mianowicie Loro Parque (34€ za osobę), czyli rozległe zoo z pokazami tresury zwierząt. Dostaliśmy mapkę, na której prócz zaznaczonych wszelakich atrakcji, rozpisane były godziny poszczególnych pokazów, na których najbardziej nam zależało. Po wejściu zrobiono nam zdjęcie z dwiema kolorowymi papugami (do odbioru przy wyjściu za 5€), po czym ruszyliśmy na zwiedzanie. Z ciekawszych miejsc wymienić możemy: wybieg goryli, budynek z różnymi gatunkami pingwinów oraz ławicą ryb, kolorowo podświetlone akwaria z meduzami, szklany tunel z rekinami, płaszczkami i innymi rybami, a także woliera ze swobodnie latającymi papugami. Na terenie Loro Parque była też niezliczona ilość klatek z papugami, ale były one źle wyeksponowane, a ptaki miały stosunkowo kiepskie warunki.
Jeżeli chodzi o pokazy to obejrzeliśmy tresurę fok i lwa morskiego, papug, delfinów oraz orek. Pokaz z udziałem lwa morskiego i fok wydał nam się najciekawszy, gdyż był humorystyczny, a zwierzęta chętnie wykonywały sztuczki. Tresura papug była również ciekawa i śmieszna. Papugi latały nad naszymi głowami, a treserki prowokowały ptaki do mówienia i wykonywania trików. Pokaz z delfinami był znacznie mniej ciekawy niż podobne pokazy, które widzieliśmy w Kłajpedzie i Batumi, natomiast pokaz tresury orek bardzo nas zawiódł. Show polegał głównie na ochlapywaniu pierwszych rzędów widowni (my na szczęście siedzieliśmy na samej górze) i zaledwie kilku ewolucjach.
Mirador del Garachico, Mirador Lomo Molino, Mirador Archipenque – W drugiej części dnia zaplanowaliśmy kupienie biletów do Cueva del Viento, aczkolwiek na miejscu okazało się, że należy to zrobić z przynajmniej kilkudniowym wyprzedzeniem… Dowiedzieliśmy się również, że bardzo widokowa droga do Punta de Teno, do którego zamierzaliśmy pojechać jeszcze tego samego dnia, osunęła się do oceanu i dojazd jest niemożliwy. W ten sposób wypadły nam dwie atrakcje na raz. Spod jaskini pojechaliśmy za radą GPS-a wyjątkową drogą ;-) Nawigacja poprowadziła nas bardzo stromym, krętym i wąskim, górskim szutrem, tak, że po kilku kilometrach postanowiliśmy jechać w dół ignorując urządzenie i zdając się na “własny nos”. Dotarliśmy do siedzib ludzkich, a że byliśmy głodni zatrzymaliśmy się w pierwszej dostępnej jadłodajni, w której było dużo miejscowych.
Dzięki temu zjedliśmy gigantyczną porcję oryginalnego kanaryjskiego dania – ropa vieja (stare ubranie), czyli pieczone w głębokim oleju ziemniaki z mięsem, soczewicą, fasolą i posypane natką pietruszki w Bar Restaurante El Rincon w miejscowości Icod de los Vinos (rachunek tylko 13,90€ za dwie osoby, w tym ropa vieja, bułki i sosy oraz dwa piwa Dorada). Zamiast do Punta de Teno pojechaliśmy widokową drogą przez kilka miradorów. Każdy z trzech, zarówno Mirador del Garachico, Mirador Lomo Molino, jak i Mirador Archipenque są godne polecenia i warto się na nich zatrzymać. Z Mirador del Garachico i Mirador Lomo Molino widać położoną na jęzorze lawy miejscowość Garachico oraz wystającą z oceanu skałę o tej samej nazwie, uprawy bananów oraz wyspę La Palma. Z kolei Mirador Archipenque pozwala na obejrzenie wysokich klifów Los Gigantes.
Acantilados de los Gigantes, Puerto de Santiago – Zajechaliśmy do portu (parking w porcie 0,03€ za minutę) w Acantilados de los Gigantes, z którego wyruszają rejsy, podczas których oglądać można klify Los Gigantes, delfiny, wieloryby, a także wykąpać się w oceanie u wylotu Wąwozu Masca. Zarezerwowaliśmy dwugodzinny rejs o godzinie 10:30 (15€ za osobę) oraz dowiedzieliśmy się dokładnie jak zwiedzić Wąwóz Masca, który wybraliśmy zamiast Cueva del Viento.
Następnie dojechaliśmy na nocleg do Aparthotel Los Dragos del Sur w Puerto de Santiago, w którym wynajęliśmy na dwie noce bardzo duży apartament z dwiema sypialniami, pokojem dziennym z aneksem kuchennym, tarasem z widokiem na basen i klimatyzacją (depozyt za dwa piloty: TV oraz klimatyzacja – 10€). Jakież było nasze zdziwienie po wyjściu na taras, gdy spotkaliśmy nasze rodaczki na balkonie obok. W cenie apartamentu wliczone było śniadanie w postaci tzw. szwedzkiego stołu, smaczne i obfite.
14.09.2016 r.
Los Gigantes – Nie chcąc płacić za stosunkowo drogi parking w porcie, zaparkowaliśmy na Avenida Maritima Los Gigantes jakieś 800 m od portu. Popłynęliśmy niedużą łodzią Masca Express w bardzo przyjemny rejs. Z wody mogliśmy podziwiać klify Los Gigantes, Puerto de Santiago oraz wulkan Teide w tle. Najważniejszym punktem programu było poszukiwanie delfinów i wielorybów. Nam udało się zobaczyć grindwale krótkopłetwe, które w niewielkim stadzie pływały tuż obok łodzi. Niesamowite przeżycie spotkać te zwierzęta w naturze. Podpłynęliśmy nieco później do kolejnego samotnego samca tego samego gatunku i udaliśmy się popływać w zatoce Masca. W międzyczasie dostaliśmy ciasteczka i piwo, które były wliczone w cenę. Rejs choć dość krótki, był interesujący.
Wąwóz Masca – Najlepszym sposobem zobaczenia Wąwozu Masca jest dojazd taksówką do wsi Masca (około 40 minut za 20-25€, nam taksometr pokazał dokładnie 23€), zejście wąwozem nad ocean i powrót taksówką wodną do portu (10€ za osobę). Po rejsie najpierw zarezerwowaliśmy taksówkę wodną na 17:30, a tak naprawdę miejsce w łodzi. Rezerwacja taksówki jest o tyle ważna, że w przypadku problemów z zejściem na czas obsługa czeka na spóźnialskich, w przeciwnym przypadku może okazać się, że łódź jest zbyt pełna lub już nie ma kolejnej. Wróciliśmy do samochodu, aby przebrać buty, gdyż czekał nas kilkugodzinny trekking. Jechaliśmy taksówką krętymi górskimi drogami napawając się przepięknymi widokami.
Zeszliśmy w dół uliczką, kupiliśmy banany jako przekąskę i zaczęliśmy schodzić około 650 m w dół. Początek szlaku wiódł pośród palm, opuncji i agaw. Im schodziliśmy niżej, tym ściany wąwozu były wyższe, a wąwóz zwężał się. Ścieżka stawała się coraz trudniejsza, a co gorsza momentami nie było wiadomo, gdzie dokładnie iść. Turyści wydeptali po kilka ścieżek, a oznaczeń szlaku nie było. Patrzyliśmy, która dróżka jest najbardziej wydeptana, aczkolwiek trudno to było ocenić, gdyż szło się po skałach. W pewnym momencie trzeba było bardzo uważać, żeby nie pójść do góry wzdłuż wąskiej półki skalnej, gdyż była to droga donikąd.
Wiele razy przechodziliśmy przez strumień oraz opuszczaliśmy się po dużych kamieniach, prze co szlak był miejscami dosyć trudny, do tego ciekawy efekt robiły “tunele” utorowane w wysokich trzcinach. Co chwilę mijaliśmy się z innymi turystami. W pewnym momencie minęli nas młodzi Niemcy, którzy wybrali inna ścieżkę niż my. Nasza była dość trudna w tym miejscu, więc uznaliśmy, że to oni wybrali lepszy wariant. Na koniec okazało się, że my doszliśmy do celu jakieś 40 minut przed nimi, a do tego chłopak był mokry do pasa, utykał i miał krwawiąc ranę na nodze. No cóż wygląda na to, że nasz wariant był lepszy… Po zejściu nad ocean, czekaliśmy jeszcze ponad pół godziny na łódź, oglądając chodzące po skałach czarne kraby.
W porcie udaliśmy się na zasłużony obiad do Restauracji La Paella. Za 34€ (takie miejsca zawsze są dość drogie) dostaliśmy danie dla dwojga, czyli cztery rodzaje ryb z grilla, dwa rodzaje muszli oraz kalmary, a do tego kanaryjskie ziemniaczki. Pyszne i bardzo obfite danie :-)
15.09.2016 r.
Teide – Wcześnie rano wyruszyliśmy w kierunku wulkanu Teide. Mieliśmy załatwione przez internet pozwolenie na wejście na sam szczyt wulkanu w wyznaczonym czasie między 9:00 a 11:00. Spieszyliśmy się, żeby dojechać na pierwszą kolejkę i dobrze zrobiliśmy, ponieważ uniknęliśmy tłumów. Nie było problemów z zaparkowaniem i zakupem biletów na 9:00 (27€ za osobę w dwie strony). Po wjeździe 1200 m w górę, udaliśmy się do specjalnej bramki, gdzie po okazaniu pozwoleń i paszportów mogliśmy zacząć wspinać się do brzegu krateru. Droga nie była trudna, ani zbyt długa, trzeba było pokonać jakieś 160 m w górę (z 3555 m n.p.m. do 3718 m n.p.m.), przy czym przy znacznie rozrzedzonym powietrzu. Oznacza to pierwsze objawy choroby wysokościowej (nudności, lekkie zawroty głowy i przyspieszone bicia serca) oraz duży wysiłek związany z pokonaniem tego niewielkiego odcinka. Nam wejście zajęło około pół godziny. Warto zadać sobie ten trud, gdyż rzadko ma się okazję być na skraju czynnego wulkanu, czuć zapach siarki i widzieć unoszący się dym. Wrażenie niezapomniane.
Po zejściu do górnej stacji kolejki, co zajmuje już znacznie mniej czasu i wysiłku, można wybrać się do dwóch punktów widokowych oddalonych po kilkaset metrów od stacji, znajdujących się mniej więcej na tym samym co ona poziomie. Idzie się oglądając księżycowy krajobraz oraz wspaniałe widoki na znajdującą się 1500 m niżej, kalderę znacznie starszego i większego wulkanu Las Cañadas, na której środku wyrósł Teide. Po zjeździe na dół postanowiliśmy na słodko uczcić zdobycie szczytu. W barze kupiliśmy pyszny sernik (pastel de queso) i jabłecznik (tarta de manzana) – 6,90€ za dwa ciastka.
Los Roques, Los Azulejos – Jadąc przez kalderę można zatrzymywać się w różnych miejscach. Jednym z najbardziej popularnych są malownicze Los Roques, wzdłuż których wyznaczono dwie ścieżki, które pozwalają na dokładne obejrzenie skał i okolicznej, bardzo ciekawej przyrody. Przy tej okazji musimy wspomnieć o wyjątkowej roślinie – żmijowcu rubinowym, który jest naprawdę wysoki i kwitnie na czerwono. Podczas kwitnienia wygląda jak wielki czerwony płomień i jest symbolem Teide. Niestety my widzieliśmy tylko uschnięte kwiatostany oraz kilka ostatnich, małych kwiatków.
Pojechaliśmy dalej w poszukiwaniu Los Azulejos, ale minęliśmy je nie zauważywszy. Zatrzymaliśmy się w dwóch innych ciekawych miejscach, aż w końcu zawróciliśmy, aby obejrzeć te zabarwione na niebiesko, a może raczej na zielono skały. Jadąc od zachodu w kierunku kolejki widać skały z drogi oraz niewielką tabliczkę, a parę metrów dalej jest mały parking. Skały mają rzeczywiście niespotykany kolor i czuć je siarką. Cały Park Narodowy Teide jest niezwykłym miejscem, szczególnie mając świadomość jego przeszłości. Nie sposób pominąć tego miejsca podczas podróży na Teneryfę.
Los Cristianos – Na Teide skończyliśmy w zasadzie zwiedzanie Teneryfy, choć z samą wyspą jeszcze się nie rozstawaliśmy. Tego dnia pozostał nam tylko obiad i rejs promem na Gomerę. Posiłek wypadł nam w Cafeterii “La Paz” w Vilaflor, do której dojechaliśmy pośród przepięknego lasu z samych okazałych sosen kanaryjskich. Carne de Cabre con Papas Canarias to przepyszna pieczeń z kozy w jeszcze smaczniejszym sosie podana z tradycyjnymi ziemniakami kanaryjskimi (8,5€ za porcję + VAT, czyli 9,10€ – czasem ceny bywają podane bez podatku). Do tego jako starter dostaliśmy grzanki, dżem z czerwonej papryki i oczywiście lokalne piwo Dorada. Danie rewelacyjne, chyba najlepsze na całym wyjeździe. Z okna oczywiście mieliśmy widok na sosny kanaryjskie.
Po dojeździe do portu w Los Cristianos, sprawdzono paszporty (bez okazywania biletu) i ustawiono nas w odpowiedniej linii. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, gdyż prom odpływał dopiero o 19:00, więc postanowiliśmy przejść się po tej turystycznej miejscowości. Jest to typowy kurort z brunatną plażą, mnóstwem restauracji, barów i sklepików oraz długą promenadą.
Ciąg dalszy opisu podróży znajdziesz w poniższych linkach: