Południowe Włochy, Albania, Macedonia, Kosowo i Czarnogóra

6.09.2014 – 27.09.2014

Skrócony plan podróży
Informacje praktycze

OPIS PODRÓŻY

WŁOCHY

06.09.2014 r.

Z domu wyjechaliśmy bardzo wcześnie rano, czyli chwilę po 4-tej, bo czekała nas bardzo długa droga do Włoch (1700 km) do miejscowości Pesaro, gdzie zaplanowaliśmy nocleg na Campingu Paradiso. Jechaliśmy przez Niemcy i Austrię. Wszędzie były roboty drogowe i ograniczenia prędkości, które nas skutecznie spowalniały. Najgorszy był jednak wjazd do Włoch, gdzie staliśmy w gigantycznym korku przed bramkami na autostradę. Udało się nam dojechać trochę po 21-szej. Nikt ze znajomych nie wierzył, że jesteśmy w stanie pokonać taką trasę w jeden dzień. Okazało się, że jest to mordercze, ale możliwe mimo przeciwności drogowych. Camping był bardzo ładny, miał nawet niewielką knajpkę, w której wypiliśmy piwo na rozluźnienie po takiej trasie.

07.09.2014 r.

Rano poszliśmy jeszcze na spacer, gdyż ze ścieżki powyżej Campingu rozciągał się piękny widok na morze i panoramę pobliskich miejscowości.

Uliczka w Urbino
Uliczka w Urbino

Urbino – Udaliśmy się na zwiedzanie pięknego miasta z domami z kamienia w kolorze piaskowym.  Szliśmy główną ulicą Via Aurelio Saffi mijając po drodze piękne budynki, zaglądając w zaułki, aż doszliśmy do Palazzo Ducale, który postanowiliśmy zwiedzić. Z zewnątrz jest to bardzo okazała, monumentalna budowla. Okazało się, że trafiliśmy na dzień, w którym wstęp do Pałacu jest bezpłatny. Weszliśmy do środka i zaczęliśmy zwiedzać. Wnętrzne nas rozczarowało, ponieważ prócz interesujących kominków, obramowań drzwi i gdzieniegdzie

Palazzo Ducale w Urbino
Palazzo Ducale w Urbino

sufitów oraz nielicznych arrasów, pałac pozbawiony był wyposażenia. Olbrzymie pomieszczenia świeciły pustkami. Ciekawsze zdecydowanie były podziemia, których ollbrzymie pomieszczenia były dawniej magazynami, stajaniami. Najlepiej prezentował się sam dziedziniec i ogrody. Pałac znajduje się na Piazza Duca Federico (Plac Księcia Fryderyka), na którym stoi rownież piękna katedra i kościół dominikanów. Poszliśmy dalej ulicą Via F.Puccinotti na Piazza della Repubblica (Plac Republiki), na którym zjedliśmy przepyszne lody rozkoszując się piękną zabudową. Wróciliśmy do samochodu idąc wzdłuż imponujących murów miejskich.

Piazza Roma w Ascoli Piceno
Piazza Roma w Ascoli Piceno

Ascoli Piceno – Pojechaliśmy do następnej miejscowości słynącej z dużej ilości wież czyli Ascoli Piceno. Szukaliśmy parkingu i znaleźliśmy nieopodal Katedry Sant’Emidio. Minęliśmy Katedrę i Baptysterium i weszliśmy na okazały Piazza (Plac) Arringo, na którym dookoła stoją budowle z kamienia. Weszliśmy do środka katedry. Na uwagę szczególnie zasługuje pięknie malowany strop oraz bardzo rozbudowana krytpa z mnóstwem kolumn. Przeszliśmy przez urokliwy Piazza Roma (Plac Rzymu) i skierowaliśmy się na reprezentacyjne Piazza del Poppolo, na którym znajduje się piękny Pałac – Palazzo del Capitano del Poplo i inne ciekawe budynki. Plac wyłożony jest marmurem. Skierowaliśmy się w stronę Ponte Romano (Most Rzymski) mijając po drodze kilka wież mieszkalnych.

Widok z Mostu Rzymskiego na Ascoli Piceno
Widok z Mostu Rzymskiego na Ascoli Piceno

Przeszliśmy przez most podziwiając dojrzewające figi, a odwróciwszy się zachwycaliśmy się panoramą Ascoli z wieloma wieżami. Będąc w tym miejscu można najłatwiej uwierzyć, że jest to miasto stu wież. Wracając spotkaliśmy pewnego starszego Włocha, który koniecznie chciał nas oprowadzić po swoim mieście. My w zasadzie skończyliśmy zwiedzanie, więc opowiedział nam trochę o sobie, sprezentował mapę Ascoli Piceno i pożegnaliśmy się.  Uznaliśmy, że jest czas na obiad, ponieważ była 16:30. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w restauracji na Piazza del Poppolo usłyszeliśmy, że obiad możemy dostać po 19-tej. No cóż, nie znaliśmy włoskich zwyczajów obiadowych, więc głodni pojechaliśmy na Camping Villa Elena w miejscowości Villa Rosa.

Villa Rosa – Bez trudnu znaleźliśmy camping, prowadzony przez sympatycznych “harleyowców”. Camping był bardzo duży, a co najważniejsze położony nad samym morzem. Dowiedzieliśmy się, że jakiekolwiek jedzenie dostaniemy nie wcześniej niż o 19:30, więc skorzystaliśmy z kąpieli w morzu. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że morze jest bardzo płytkie i nieważne jak daleko wchodziliśmy woda i tak była tylko do kolan. Wieczorem poszliśmy na upragnioną pizzę (niezwykle cieniusieńką i pyszną). Gdy dostaliśmy rachunek, zdzwiliśmy się, że doliczono nam coś takiego jak “coperto”. W kolejnych dniach domyśliliśmy się, że chodzi po prostu o opłatę za obsługę, czy jak kto woli napiwek.

08.09.2014 r.

Świątynia Neptuna w Paestum
Świątynia Neptuna w Paestum

Paestum – Paestum było naszym jedynym celem w drodze do Cieśniny Mesyńskiej. Mieliśmy do przejechania około 800 km. Paestum było w połowie drogi. Tuż przed miejscowością zatrzymaliśmy się w paninotece czyli kanapkarni na przepyszne wielkie kanapki z prosciutto i mozarellą. Wybór Paestum był strzałem w dziesiątkę. Po wejściu na teren ukazały nam się trzy świetnie zachowane świątynie. Pierwsza była Świątynia Ceres. Pomiędzy nią a pozostałymi dwiema znajdują się ruiny teatru, forum i łaźni. Doszliśmy do najbardziej okazałej i świetnie zachowanej Świątyni Neptuna i stojącej obok znacznie gorzej zachowanej Świątyni Hery. Po drodze ogladaliśmy zachowane gdzieniegdzie mozaiki i dość nikłe mury zabudowań.

Muzeum w Paestum
Muzeum w Paestum

Przepiękna jest lokalizacja w otoczeniu gór, pinii i kwiatów. Następnie poszliśmy do muezum, w którym naszą uwagę prócz rzeźb, czy wielu wyrobów z brązu, zwróciły pięknie dekorowane od środka sarkofagi, które przedstawiały sceny z życia starożytnych.

Ruszyliśmy w dalszą, długą drogę na nocleg, który zaplanowaliśmy na campingu San Fantino w Taureana di Palmi. Na miejscu okazało się, że camping jest nieczynny. Było ciemno, ale na szczęściae zauważyliśmy przechodzącego mężczyznę, który kazał nam jechać do Palmi. Udało nam się dotrzeć na niewielki Camping Prajola w Palmi, który nie miał zbyt dobrze rozwiniętej infrastruktury, ale na jedną noc wystarczyło. Byliśmy głodni, więc udaliśmy się na jedzenie. Zamówiliśmy w pobliskiej restauracji spaghetti z owocami morza, które bardzo nam smakowało.

09.09.2014 r.

Rano pojechaliśmy do miejscowości Villa San Giovani, aby przeprawić się promem linii Bluferries na Sycylię do Messyny (bilet tam i z powrotem – 75 Euro za samochód z pasażerami). Płynąc promem mogliśmy podziwiać oba brzegi Cieśniny Mesyńskiej.

Taormina
Taormina

Taormina – Pierwszym celem na Sycylii była Taormina. Jest to miasteczko, do którego nie można wjeżdżać samochodem. Samochód można zostawić na wielkim i drogim parkingu. Nam udało się znaleźć coś kameralnego przy małej Trattori-Pizzeri Antonio nieco poniżej. Zapłaciliśmy może dzięki temu znacznie mniej.  Wspięliśmy się na górę i zaczęliśmy zwiedzanie. Już od razu naszym oczom ukazały się wspaniałe, starożytne mury. Przeszliśmy przez antyczną bramę i podążyliśmy malowniczymi uliczkami, zaglądając w zaułki, podziwiając kolorowe domy. Doszliśmy do placu, na którym stoi piękna fontanna, w której umyliśmy dopiero co zakupione figi. Oglądając otoczenie placu z pięknym kościołem, zjedliśmy pyszne, dojrzałe owoce i szliśmy dalej w kierunku teatru grecko – rzymskiego. Mijaliśmy sklepiki z pamiątkami, wąskie uliczki oraz starożytne mozaiki. Z kolejnego placu rozciągał się piękny widok na morze, na zboczach owocowały opuncje, a atmosferę podgrzewali lokalni muzykanci grający klasyczne włoskie utwory z “O sole mio” na czele. Naprawdę fajne wrażenie.

Widok z grecko - rzymskiego teatru w Taorminie na Etnę
Widok z grecko – rzymskiego teatru w Taorminie na Etnę

Kolejnymi, eleganckimi uliczkami dotarliśmy do najważniejszego zabytku Taorminy czyli teatru. Teatr był bardzo dobrze zachowany z widownią i częsciowo proscenium. Jeszcze większy efekt robiły widoki. Z jednej strony widać było dymiącą Etnę, górującą niejako nad Taorminą, a z drugiej przepiękne morze. Poszliśmy zwiedzać kolejne antyczne zabytki i dotarliśmy do odeonu. Ten malutki teatrzyk został odkopany pomiędzy współczesnymi, górującymi nad nim budynkami. Ciekawy efekt. W pobliżu zjedliśmy przepyszną przekąskę, czyli arancini. Są to kule z ryżu z różnymi nadzieniami. Nam szczególnie przypadło do gustu arancini z pistacjiami i serem. Następnie poszlismy do nimfeum czyli obecnie ogrodów w otoczeniu starożytnych murów. Na koniec trafiliśmy do wspaniałego parku z przepiękną roślinnością, z którego podziwiać mogliśmy panoramę Taorminy z widokiem na morze. Wyjechaliśmy z Taorminy zachwyceni tym wspaniałym miejscem.

Wąwóz Alcantara  Szukając Wąwozu Alcantara nieco pobłądziliśmy, ale zapytaliśmy się ludzi, którzy nam powiedzieli jak tam dotrzeć. Zaplanowaliśmy

Wąwóz Alcantara
Wąwóz Alcantara

sobie kanionig w woderach z przewodnikiem w górę wąwozu. Jednakże okazało się, że nie jest to możliwe (nie zrozumieliśmny dlaczego). Kupiliśmy bilet, który obejmował cały kompleks z wąwozem, kinem 3D, małymi basenami i ogrodami. Postanowiliśmy zatem zobaczyć wąwóz najpierw z góry, dlatego też poszliśmy do ogrodów, które jednak nie robią szczególnego wrażenia, a sam wąwóz jest słabo widoczny. Następnie poszliśmy do kina, w którym wyświetlany był krótki film 3D o powstaniu wąwozu, który został wyżłobiony w zastygłym strumieniu lawy. Poszliśmy do samochodu, żeby się przebrać w stroje kąpielowe i zeszliśmy do najważniejszej części rezerwatu. Ubraliśmy buty do pływania i weszliśmy w lodowatą wodę. Otoczyły nas niesamowite, bajkowe skały. Bystry nurt praktycznie uniemożliwiał brodzenie w górę wąwozu. Mieliśmy problem, żeby wejść dalej niż 100 m wgłąb. Woda sięgała mniej więcej do pasa i naprawdę trudno było wytrzymać z zimna. Na koniec wykąpaliśmy sie w małym baseniku, a potem pojechaliśmy na nocleg na Campingu La Timpa w Acireale.

Camping był spory, z mnóstem roślin, kwitnących krzewów, ogólnie bardzo ładny. Na swoim ternie miał tratorię, która jednak jak wszystkie we Włoszech była ortwarta dopiero wieczorem. W tym przypadku musieliśmy czekać do godziny 20:30. Poszliśmy zatem po zakupu do pobliskiego malutkiego, lokalnego sklepiku, gdzie kupiliśmy pyszną wędlinę, oliwki, ser, winogrona i wino. Gdy wróciliśmy na camping usiedliśmy na tarasie położonym na klifie, z widokiem na morze, popijając wino i zagryzając winogronami. Doczekaliśmy się wreszcie upragnionej pizzy. Kupiliśmy dwie różne, aby poznać więcej smaków. Były naprawdę pyszny. Mieliśmy też dodatkową atrakcję, bo w tym lokalu odbywały się urodziny dziadka, który zaprosił swoją bardzo liczną rodzinę. Dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć jak świętują Sycylijczycy. Nie sposób nie wspomnieć o świetnym szefie kelnerów, który w przesymatyczny i do tego super sprawny sposób nas obsługiwał. Całe szczęście, że wypiliśmy sporo wina, bo ciężko byłoby zasnąć przy tym rozbawionym towarzystwie, zważywszy, że rozbiliśmy namiot tuż przy samej knajpie :-) .

10.09.2014 r.

Etna
Etna

Etna – Rano ruszyliśmy na Etnę. Jest to daleka droga. Nie wolno dać się zwieźć rzekomymi parkingami w poniżej położonych miejscowościach. Należy jechać dalej, wąskimi, górskimi drogami, aż do kolejki linowej, przy której znajduje sie olbrzymi parking. Wahaliśmy się jak dostać się na Etnę. Do przebycia są dwa odcinki. Pierwszy, który pokonać można pieszo lub kolejką linową oraz drugi, który przejchać można czymś w rodzaju terenowego busa lub również pieszo. Po dłuższym zastanowieniu stwierdziliśmy, że pierwszy etap byłby długim i męczącym podejściem, więc mimo ceny (30 Euro za osobę w obie strony), wybraliśmy kolejkę.

Terenowe busy wjeżdżające na Etnę
Terenowe busy wjeżdżające na Etnę

Z kolei drugi etap uznaliśmy, że trzeba się koniecznie porozkoszować atmosferą tego niesamowitego miejsca, a to jedynie można osiagnąć idąc pieszo.  Na wjazd kolejką chętnych było sporo, ale dosyć szybko udało nam się tam dostać. W wagoniku jechaliśmy z Francuzami i Anglikami. Co jakiś czas kolejka się zatrzymywała. Poddziwialiśmy niesamowituy krajobraz – czarne góry porośnięte gdzieniegdzie specyficzną roślinnością. Po wyjściu z kolejki rozpoczęliśmy wspinaczkę. Szliśmy po żużlu, najpierw wzdłuż drogi, ale dokuczyły nam jeżdżące busy, które powodowały, że otaczały nas tumany kurzu. Zeszliśmy więc na pole żużlu, przez które prowadziła ścieżka wydeptana przez piechurów. Marsjański krajobraz urozmaicały jedynie większe lub mniejsze bryłki materiału wulkanicznego w kolorze ciemnoszarym oraz rudym. Im szliśmy wyżej tym trudniej było iść, ponieważ żużel był coraz bardziej sypki, więc zapadaliśmy się w nim, a poza tym powietrze stawało sie coraz bardziej rozrzedzone, ponieważ wchodziliśmy na 2.900 m n.p.m.

Dymiący krater u podnóża Etny
Dymiący krater u podnóża Etny

Dotarłszy do najwyżej położonego punktu, dostępnego dla turystów, mogliśmy obserwować dymiącą Etnę oraz przespacerować się pomiędzy małymi kraterami, z których również wydobywał się dym. Ciekawe wrażenie zrobiła chmura, która przez dłuższą chwilę objęła cały teren, po którym wędrowaliśmy, a po ponownym pojawieniu się słońca zobaczyliśmy, że z kraterów wydobywa się jeszcze więcej dymu.  Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności zjedzenia kanapek w tak surrealistycznym otoczeniu. Nie zwlekaliśmy zbyt długo, ponieważ było zimno. Widzieliśmy amerykańskich turystów, ubranych w krótki rękaw i krótkie spodenki, trzęsących się z zimna i osłaniających się ręcznikami kąpielowymi. Wróciliśmy tą samą drogą, czyli pieszo, do kolejki i kolejką na parking. W sklepiku na parkingu kupiliśmy lokalny specjał, czyli 70% likier o nazwie Fuoco Dell’ Etna (Ogień Etny) i intensywnie czerwonym kolorze. Pyszny, ale wypalający gardło i cały przewód pokarmowy :-) Jadąc na Camping La Timpa w Acireale zaczął kropić deszcz i zaczęło zbierać się na burzę. Gdy już byliśmy na miejscu rozpętała się burza. Schowaliśmy się do samochodu. Lał brudny, rzęsisty deszcz. Trwało ta jakiś czas. Gdy wysiedliśmy z samochodu ku naszemu zdziwieniu wszystko pokryte było szarym pyłem wulkanicznych – także nasze ręczniki wywieszone na lince, które nie nadawały się do użytku. Pozostało nam pranie…

11.09.2014 r.

Villa Romana del Casale
Villa Romana del Casale

Villa Romana del Casale – Wyruszyliśmy rano, aby obejrzeć wspaniała willę rzymską, a w zasadzie cudowne mozaiki. Willa wraz z mozaikiami zachowała się w niemal idealnym stanie, gdyż przez wiele wieków była pokryta naniesionym przez powodzie mułem.  Jest ona ogromnych rozmiarów, a w jej centrum znajduje się wewnętrzny dziedziniec, wokół którego rozmieszczone są pomieszczenia o różnym przeznaczeniu: kuchania, sala gimnastyczna, bazylika, apartamenty, pomieszczenia

Villa Romana del Casale
Villa Romana del Casale

dla służby i inne. Bez względu na to do czego służyły pomieszczenia, podłogi wszystkich pokryte były przepięknymi mozaikami przedstawiającymi różne wzory od geometrycznych, przez najróżniejsze sceny mitologiczne aż do scen z życia starożytnych. Mozaiki są bardzo kolorowe, a ogląda się je z podestów wiodących ponad ziemią dookoła willi, dzięki czemu można się im dokładnie przyglądać z różnej perspsektywy. Ciekawostką, wypatrzoną przez nas pośród mozaik, jest mozaika, na której przedstawione są ćwiczące kobiety. Doszliśmy do wniosku, że starożytnym nie obce było bikini, a także zajęcia fintess :-) Drugą ciekawostką są bardzo realistyczne przedstawienia wielu gatunków egzotycznych zwierząt, które chwytane były na potrzeby walk na arenach. Zwiedzanie jest naprawdę długie (bez przewodnika), gdyż  do obejrzenia jest kilkadziesiąt pomieszczeń, a każde ma inne mozaiki. Wyszliśmy zachwyceni. Jak dotąd było to najlepsze stanowisko archeologiczne z mozaikami, które widzieliśmy.

Świątynia della Concordia w Agrigento
Świątynia della Concordia w Agrigento

Agrigento – Pojechaliśmy do Agrigento, czyli starożytnego Akragas, aby zobaczyć Dolinę Świątyń. Rzeczywiście park archeologiczny to w dużej mierze greckie świątynie mniej lub bardziej zachowane. Najpierw zatrzymaliśmy się na parkingu w gaju oliwnym na wschodnim krańcu doliny. Musieliśmy się wspiąć, aby dojść do pierwszej świątyni – Junony. Zostało z niej całkiem sporo, więc robiła fajne wrażenie, do tego rozciągał się z niej piękny widok z rysującą się w oddali najlepiej zachowaną świątynią w Agrigento – Tempio della Concordia.  Stąd też widać było współczesne miasto. Zeszliśmy w dół idąc główną aleją w kierunku kolejnych świątyń. Minęliśmy malowniczo położone mury wraz z towarzyszącymi

Mury w Agrigento czyli starożytnym Akragas
Mury w Agrigento czyli starożytnym Akragas

im drzewami oliwnymi. Doszliśmy do Świątynia Zgody czyli Tempio della Concordia. Rzeczywiście jest to wspaniale zachowana, robiąca niezwykłe wrażenie budowla. Super, że przez wiele lat światynia była kościołem i dzięki temu dotrwała do naszych czasów niemal w idealnym stanie. Następnie poszliśmy do nekropolii przedchrześcijańskiej, w której wykuto groby bezpośrednio w skale. Widzieliśmy też w dalszej części dom badacza Akragas – Alexandra Hardcastle, który znajduje się w pięknym ogrodzie. Stąd udaliśmy się do Świątyni Herkulesa (Tempio di Ercole), która jest już znacznie gorzej zachowana, gdyż składa się obecnie z ośmiu ponownie ustawionych kolumn. Potem musieliśmy wyjść z

Świątynia Kastora i Polluksa w Agrigento
Świątynia Kastora i Polluksa w Agrigento

wykopalisk, aby przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy, aby wejść ponownie na teren wykopalisk. Znaczną część zajmują ruiny Świątyni Zeusa (Tempio di Zeus Olimpico), która nigdy nie została ukończona, a miała być największą świątynia w Akragas. Zachowały się praktycznie jej fundamenty i rozrzucone kamienie. Ciekawostką świadczącą o planowanej wielkości światyni są leżące posągi Telamonów gigantycznych rozmiarów. Przeszliśmy dalej przez starożytne miasto, z którego pozostały nikłe ruiny, a jedynym wyróżniającym się elementem były cztery postawione kolumny z fragmentem fryzu zwane Świątynią Kastora i Polluksa (Tempio di Castore e Polluce). Na terenie Doliny Świątyń można obejrzeć jeszcze ogród (dodatkowo płatny). Nie schodziliśmy do ogrodu, spojrzeliśmy jedynie z góry na roślinność porastającą malowniczy wąwóz. Wróciliśmy tą samą drogą i pojechaliśmy na nocleg na camping Eraclea Minoa Village w Eraclea Minoa.

Camping miał niesamowicie piękne położenie w lesie na brzegu morza u stóp białego klifu. Jedyną jego wadą były niezliczone chmary kąsających komarów. Całe szczęście, że mieliśmy środek na te uprzykrzone owady. Poszliśmy trochę popływać, a wieczorem na pyszną, choć niezbyt tanią rybę w pobliskiej restauracji. Mimo, że nie wypiliśmy zbyt dużo, bo tylko po jednym piwie, to mieliśmy problem, żeby wrócić plażą na camping, a to dlatego, że było tak ciemno, że nie widzieliśmy dokąd idziemy. Udało się jednak trafić do namiotu.

12.09.2014 r.

Katakumby Kościoła Kapucynów w Palermo
Katakumby Kościoła Kapucynów w Palermo

Palermo – Wstaliśmy wcześnie rano, bo czekała nas droga do Palermo. Najciekawszym jej elementem był przejazd przez góry, które otaczają miasto od południa. Bez większych problemów wjechaliśmy przez dość zatłoczone już miasto, znaleźliśmy niewielki płatny parking na Via Benedettino tuż przy Porta Mazzara. Przeszliśmy przez Bramę Mazzara i mijając Palzzo dei Normanni doszliśmy do Piazza Indipendenza, gdzie kupiliśmy bilety na autobus i z przystanku Piazza Indipendenza – Palazzo Reale, linią 327 pojechaliśmy na Piazza dei Cappuccini. Uprzejmy kierowca powiedział nam gdzie wysiąść, aby dotrzeć do Kościoła Kapucynów, w którego podziemiach znajdują się słynne katakumby z niesamowitymi mumiami. Bez trudu znaleźliśmy, kupiliśmy bilety i zeszliśmy na dół. Przeszliśmy przez skrzypiące, wahadłowe drzwi i znaleźliśmy się pośród ośmiu tysięcy zmumifikowanych ludzkich ciał. Wiszą one na ścianach, część jest położona w niszach lub trumnach. Jedne są lepiej zachowane, inne gorzej. Najlepiej zachowaną jest słynna mumia Rosalii Lombardo, dziewczynki, która zmarła w wieku dwóch lat w 1920 r., a wygląda jakby dopiero co zanęła. Mumie zostały podzielone według roli społecznej. Są tu między innymi mumie: zakonników, ludzi świeckich, wojskowych. Jest to niezwykle oryginalny cmentarz, który robi piorunujące wrażenie i chyba nikogo nie może pozostawić obojętnym. W katakumbach nie wolno robić zdjęć, ani filmować, o czym przypomina dobitny głos biletera, który śledzi turystów za pomocą monitoringu.

Katedra w Palermo
Katedra w Palermo

Wróciliśmy tym samym autobusem na Piazza Indipendenza i przez Porta Nuova skierowaliśmy się na starówkę Palermo. Szliśmy głowną ulicą Via Vittorio Emanuele. Po drodze obejrzeliśmy z zewnątrz Palzzo dei Normanni z drugiej strony i zachwycaliśmy się małym parkiem Villa Bonanno z dużą ilością palm. Doszliśmy do Piazza della Cattedrale z okazałą katedrą, po drodze mijając piękne, monumentalne budynki. Sama katedra jest interesującym zabytkiem. Wnętrze również jest bardzo ładne. W jednej z kaplic znajdują się bogato rzeźbione relikfiarze, a w innej srebrny ołtarz. Idąc dalej Via Vittorio podziwialiśmy piękne kamienice z jeszcze piękniejszymi patio, wielkimi balkonami o oknami z charakterystycznymi okiennicami. Potem usiedliśmy w barze, żeby zjeść arancini i sycylijski przysmak rurki z kremem (zupełnie co innego niż w Polsce) zwane cannoli. Poszliśmy w kierunku Piazza Pretoria mijając Piazza Bologni aż do skrzyżowania Quatro Canti, którego cztery narożniki ozdobione zostały małymi fontannami. Piazza Pretoria to piękny, spory plac, na środku którego znajduje się przepiękna fonatanna z licznymi rzeźbami, a wokół niej Kościół Santa Caterina,

Piazza Pretoria w Palermo
Piazza Pretoria w Palermo

Pałac Senatorio, czyli obecny Urząd Miejski i inne budynki. Wąską uliczką pomiędzy kościołem a pałacem przeszliśmy na Piazza Bellini, żeby obejrzeć dwa niewielkie kościoły: San Cataldo na tarasie z palmami oraz La Martorana. Wróciliśmy na główną ulicę Via Vittorio podziwiając kolejne monumentalne budynki z pięknymi balkonami i okiennicami. Skręciliśmy w jeden z zaułków z balkonami pełnymi roślin i dotarliśmy do kolejnego parku na Piazza Marina. Skierowalismy się do portu jachtowego, w którym stało zacumowanych wiele łodzi, które pięknie prezentowały się na tle pobliskiej góry. Poszliśmy kolejnymi uliczkami kupując po drodze pyszne lody, mijając Via Roma aż do Via Maqueda, która prowadziła do Piazza Verdi, na którym stoi wyjątkowo okazały Teatro Massimo. Dalej podążyliśmy wąskimi zaułkami z niezliczoną ilością sklepików i kramów oferujących produkty z całego świata. Na straganie kupiliśmy nasze ulubione figi oraz owoce opuncji. Ponownie trafiliśmy do katedry i wróciliśmy na parking po samochód.

Kolejny nocleg mieliśmy zaplanowany na Campingu Cirucco Bay parę kilometrów za Milazzo. Musieliśmy przejechać całą miejscowość i dotrzeć na sam cypel półwyspu. Camping znajdował się na tarasach, gdyż skała, na której go ulokowano, stromo schodzi do morza. Poszliśmy do recepcji, żeby zarezerwować sobie rejs na Wyspy Eolskie. Początkowo mieliśmy w planach wieczorny rejs do wyspy i wulkanu Stromboli. Niestety okazałao się, że poza wysokim sezonem (był średni sezon) takie rejsy odbywają się w nieliczne dni i musielibyśmy zostać przynajmniej dwa dni dłużej, aby się na niego załapać. W to miejsce wybraliśmy inny rejs, o którym również wcześniej myśleliśmy, a mianowicie do wysp: Lipari i Vulcano. Podjechaliśmy do Milazzo na zakupy, a potem wróciliśmy na camping, gdzie poszliśmy do pobliskiej restauracji na pizzę z owocami morza.

13.09.2014 r.

Rejs na Wyspy Eolskie
Rejs na Wyspy Eolskie

Z samego rana podjechał po nas bus, który zawiózł nas do portu w Milazzo, gdzie w biurze podróży zapłaciliśmy za wycieczkę. Nasz statek Eolian Queen cumował naprzeciwko. Czekaliśmy, aż dojadą wszystkie wycieczki zorganizowane, w tym także wycieczka autokarowa z Polski. Rejs trwał długo, bo Wyspy Eolskie, inaczej Liparyjskie, są dość oddalone od brzegu. Po drodze oglądaliśmy półwysep, na któym jest Milazzo. Z daleka widzieliśmy cmentarz z dużymi grobowcami, charakterystycznymi dla Włoch. Gdy go mijaliśmy, kapitan dał sygnał – salut dla tragicznie zmarłego syna, który jest tam pochowany. Minęliśmy także nasz camping i popłynęliśmy w stronę Lipari. Mogliśmy również oglądać piękne skały oraz wyspę Vulcano.

Uliczka na Lipari
Uliczka na Lipari

Lipari – Przycumowaliśmy do portu w miejscowości Lipari na wyspie Lipari i mieliśmy czas wolny, żeby pozwiedzać. Zatopiliśmy się w plątaninie wąskich uliczek z kolorowymi domami, licznymi roślinami wystawionymi w donicach wprost na ulicy lub balkonach. Chcieliśmy uciec od wycieczek i poczuć prawdziwy kimat tego miejsca. Spotkaliśmy miłych tubylców siedzących przed swoimi domami i z uśmiechem odpowiadającyh na nasze “buon giorno”. Śliczne miasteczko, niczym bombonierka, które choć oblężone przez turystów, zachowało jednak sielski klimat. Mieliśmy okazję z bliska zobaczyć włoski cmentarz, na którym do każdego grobu był doprowadzony prąd, aby zapalać elektryczne świeczki. Zgłodnieliśmy, postanowiliśmy więc spróbować calzoni w malutkiej Rosticceria Mancia e Fui na Via Vittorio Emanuele, czyli głównej ulicy miasteczka. Potem obejrzeliśmy Katedrę Świętego Bartłomieja (Cattedrale di San Bartolomeo), do której prowadzą długie schody. Poszwędaliśmy się jeszcze uliczkami, zjedliśmy jakieś ciasteczka i wróciliśmy do portu.

Lecznicze błota na wyspie Vulcano
Lecznicze błota na wyspie Vulcano

Vulcano – Zostawiwszy za sobą Lipari, połynęliśmy na Vulcano. Wyspa Vulkano charakteryzuje się czynnym wulkanem, sadzawką z leczniczym błotem i ładnym kapieliskiem. Podobno błoto Vulcano w mig wygładza wszelkie zmarszczki, zapewne to tłumaczy tak dużą ilość nobliwych starszych pań głównie z Niemiec, które płynęły naszym stateczkiem :-) Gdy wysiedliśmy na ląd od razu poczuliśmy zapach siarki oraz zobaczyliśmy żółty nalot na skałach. My nie skorzystaliśmy z kąpieli błotnych, zresztą słusznie, bo nie zauważyliśmy żadnych zmian u naszych współpasażerek (uwaga: błoto niszczy odzież, więc należy ubrać jakiś stary zniszczony strój kąpielowy oraz z tego samego powodu nie wolno wchodzić z metalowymi przedmiotami – biżuteria, zegarek). My skorzystaliśmy tylko z plaży i sporo czasu snorkowaliśmy oglądając małe rybki i drobne bąbelki wydobywające się z dna. Miło spędzony czas. Czekał nas tylko powrót do Milazzo, a wieczorem zjedliśmy pastę w tratorri poniżej campingu.

14.09.2014 r.

Craco
Craco

Craco – Rano czekała nas dość długa podróż, bo najpierw promem z powrotem na Półwysep Apeniński i dalej do miejscowości Craco. Wjechaliśmy w bezludne, dość niskie góry. Już z oddali widać było górujące nad okolicą kamienne miasteczko. Widok był niesamowity, więc zatrzymaliśmy sie przy drodze. Miasteczko jest całkiem opuszczone, więc ruchu nie było. Skorzystaliśmy też z okazji, aby potwierdzić kolejny nocleg w Materze. Właściciel, choć deklarował znajomość angielskiego, w rzeczywistości nie mówił ani słowa w innym języku niż włoski. Zważywszy na nasz słaby włoski, nie sposób było się dogadać. Gdy dojechaliśmy do Craco, najpierw zobaczyliśmy dużą ekipę filmową, która jak się dowiedzieliśmy kręciła jakiś film religijny. Miasteczko było ogrodzone płotem i zwiedzić je można było tylko z przewodnikiem. Znaleźliśmy biuro, kupiliśmy bilety, podpisaliśmy oświadczenia, że bierzemy odpowiedzialność za wejście do Craco, zwanego “miastem duchów” i czekaliśmy na grupę, która miała dojechać. Na parkingu zaznajomiliśmy się z małżeństwem sympatycznych Włochów, którzy zaparkowali koło nas camperem.

Wycieczka po mieście duchów - Craco
Wycieczka po mieście duchów – Craco

Przewodnik rozdał nam żółte kaski oraz coś zbliżonego do hotelowego czepka do kąpieli i mogliśmy zacząć zwiedzanie. Miast było zamieszkiwane od XI wieku aż do lat 90-tych wieku XX, opuszczone zostało z uwagi na trzęsienia ziemi, które spowodowały stopniowe osuwanie się gruntu, który okazał się wyjątkowo niestabilny. Część mieszkańców przeniosła się do Craco Peschiera położonego zaledwie 8 kilometrów dalej. Ruiny zostały zamknięte i służą jako atrakcja turystyczna oraz doskonały plan filmowy, kręcono tu m. in. “Pasję” Mela Gibsona i wiele innych filmów. Początkowo szliśmy wzdłuż miasta oglądając skalę zniszczeń. Przewodnik opowiadał nam całą historię tego miejsca, ale tylko po włosku, ponieważ tylko my nie byliśmy Włochami. Nasza uprzejma towarzyszka z campera postanowiła nam tłumaczyć to co mówi przewodnik, a że nie znała angielskiego, to tłumaczyła nam z włoskiego na włoski… Rozumieliśmy “tyle o ile” zarówno przewodnika, jak i miłą Włoszkę, ale doceniamy chęci :-) Przed wyjazdem przerobiliśmy kilkanaście lekcji włoskiego, ale to wystarczało na sklecenie kilku podstawowych zdań…

Ruiny Craco
Ruiny Craco

Potem weszliśmy w uliczki Craco, prowadzące pod górę. Efekt był świetny, choć przygnębiający. Dzięki naszej rozśpiewanej i rozbawionej wycieczce (jak się dowiedzieliśmy, z Rzymu), nie mogliśmy być smutni. Oglądaliśmy zarówno zachowane w całości domy, częściowo nawet ze sprzętami domowymi oraz mocno zrujnowane. Doszliśmy, aż na szczyt, czyli na zamek, z którego rozciągał się widok na okolicę i miasteczko podobnie położone na wzgórzu. Wizyta w tym mieście pozostawia niezapomniane wrażenia. W wesołych nastrojach wyszliśmy z miasta i pojechaliśmy do Matery.

Matera
Matera

Matera – Do Matery dotarliśmy późnym popołudniem w lekkim deszczu. Nocleg mieliśmy w B&B Fiorentini na głównej ulicy starej Matery, czyli Via Fiorentini. Nie wiedzieliśmy, że wjazd do centrum dozwolony jest tylko dla mieszkańców (kamery robiły zdjęcia samochodom, które wjeżdżały bez pozwolenia). Próbowaliśmy znaleźć miejsce do parkowania, ale było to trudne. Krążyliśmy wokół starówki, w końcu zapytaliśmy miejscowego o drogę. Włoch kazał nam jechać za sobą, wskazał nam miejsce parkingowe, a następnie powiedział gdzie mamy iść. Do naszego B&B był całkiem duży kawałek drogi. Odnaleźliśmy nasz nocleg, powitał nas miły starszy pan, któy wsadził nas do swojego Punto i podjechaliśmy do naszego samochodu. Kazał nam przeparkować w inne miejsce, zabraliśmy bagaże i wróciliśmy na kwaterę. Był to stary kamienny dom, bardzo ładnie urządzony z zaledwie dwoma pokojami do wynajęcia.

Poszliśmy na wieczorny spacer po Materze. Najpierw obejrzeliśmy oświetlone miasto z góry, potem poszliśmy na obiad w restauracji wykutej w skale, gdzie zjedliśmy przepyszne ravioli z sosem pomidorowym oraz penne z tuńczykiem i ziemniakami. Potem poszliśmy w drugą stronę, weszliśmy na górę do nowszej, reprezentacyjnej części miasta, która o tej porze tętniła życiem.

15.09.2014 r.

Matera
Matera

Matera – Po przepysznym śniadaniu przygotowanym przez naszego gospodarza (bruschetta palce lizać), poszliśmy pozwiedzać miasto rozłożone po dwóch stronach wąwozu, na którego dnie przebiega ulica, na której mieszkaliśmy, czyli Via Fiorentini. Poszliśmy tym razem dołem, aż do obrzeży starówki, do głębokiego wąwozu rzeki i dzięki temu mogliśmy obserwować Materę niejako z zewnątrz. Spacer po tym mieście przeniósł nas w zupełnie inne czasy. Nic dziwnego, że Matera “zagrała” Jerozolimę z czasów Chrystusa w “Pasji” Mela Gibsona. Idąc wzdłuż kamiennych domów podziwialiśmy zbocze usiane budynkami, któych początki sięgają nierzadko czasów rzymskich. Gdy szliśmy w kierunku kościoła – Chiesa dei Santi Pietro e Paolo al Sasso Caveoso (Kościół Świętego Piotra i Pawła w dzielnicy Sasso Caveoso) zobaczyliśmy czarnego, półtorametrowego węża, który uciekał wzdłuż muru bydynku. Za kościołem rozciąga się najstarsza i najbardziej przypominająca starożytne miasto część Matery. Następnie zapuściliśmy się w sieć wąskich uliczek pnących się w górę. Oglądaliśmy kamienne domy z balkonami, minęliśmy Kościół Świętego Franciszka i doszliśmy do Katedry skąd rozciągała się wspaniała panorama. Zeszliśmy schodami w dół, aż do Via Fiorentini, poszliśmy w przeciwną stronę i schodami weszliśmy na Piazza Vittorio Veneto. To ten sam plac, na którym wieczorem było bardzo wesoło i gwarno. Obeszliśmy starówkę z drugiej strony Via San Biagio, co i raz spoglądając na piękne widoki, aż doszliśmy do Kościoła San Biagio. Zeszliśmy pośród pięknych budynków na Via Fiorentini do naszgo B&B. Pożegnaliśmy się z naszym gospodarzem i tym razem już pieszo z bagażami poszliśmy do samochodu.

Castel dle Monte
Castel dle Monte

Castel del Monte – Do Castel del Monte nie było daleko. Zamek widzieliśmy już duż wcześniej, gdyż stoi na niewysokim pagórku górującym nad okolicą w zupełnym odosobnieniu. Pod sam zamek nie można dojechać, wjazdu pilnuje policja, jednakże jakiś kilometr wcześniej są wielkie parkingi, na których zostawia się samochód i bus (w cenie parkingu) dowozi turystów pod zamek. Budowla ta robi niezwykłe wrażeniez z kilku powodów: jest nieproporcjonalnie masywna, z każdej strony wygląda tak samo, gdyż jest zbudowana na planie ośmiokąta z ośmioma ośmiokątnymi wieżami w narożnikach, stoi na odludziu i niewiele była wykorzystywana. Kupiliśmy bilety, aby wejść do środka. Wnętrze było zupełnie surowe, aczkolwiek na dolnej kondygnacji była wystawa sztuki nowoczesnej, a na górnej już tylko puste sale. Mało to, wszystkie pomieszczenia były identyczne. W czasach świetności wszystko pokryte byo marmurami, z których pozostały do dziś nieliczne ślady.

Domy trulli w Alberobello
Domy trulli w Alberobello

Alberobello – Przyjechaliśmy do Alberobello, żeby zobaczyć niezwykle oryginalną architekturę domów trulli. Najpierw jednak musieliśmy znaleźć nasz Camping Bosco Selva. Trochę krążyliśmy, bo adres nie do końca zgadzał się z rzeczywistością. Okazało się, że Camping Bosco Selva nie jest na ulicy Bosco Selva, lecz jakiś kilometr od starówki w przeciwną stronę. Rozbiliśmy namiot i poszliśmy zwiedzać.

Weszliśmy w bajkowy świat domów trulii. Charakteryzują się one okrągłym kształtem z malowanymi na biało ścianami i stożkowatymi dachami pokrytymi układanymi bez zaprawy kamieniami. Domy zwieńczone są kamienną ozdobą – symbolem, dodatkowo na wielu dachach namalowane są na biało różne wzory. Domy w większości to obecnie sklepiki z pamiątkami i małe warsztaty rzemieślnicze. Są też kawiarnie, a także kościół. Weszliśmy na dach jednej z kawiarni i mogliśmy podziwiać piękną panoramę niesamowiutych dachów trulli, których jest w miasteczku 1500. W okolicznych miejscowościach także występują trulli , ale tylko w Alberobello jest ich tak dużo i stanowią zwartą zabudowę. Jest to unikalne miejsce na świecie. Chodziliśmy różnymi uliczkami chłonąc atmosferę tego miejsca. Potem przeszliśmy przez główną ulicę, aby dostać sie do drugiej części (mniej oblężonej przez turystów), w której mieliśmy okazję zajrzeć do udostępnionego do zwiedzania przez pewną rodzinę domu. W Alberobello znajduje się również największy dom trulli, jaki został kiedykolwiek zbudowany i jest w nim obecnie muzeum.

Alberobello wieczorem
Alberobello wieczorem

Zrobiliśmy zakupy, wróciliśmy na camping i poczekaliśmy aż się ściemni, żeby wieczorem udać się na spacer po pięknie oświetlnonym Alberobello i oczywiście na obiad. Miły pan z campingu podwiózł nas do centrum. Wieczorne Alberobello wygląda równie bajkowo jak w dzień. Spacer uliczkami to niezapomniane wrażenie. Przyszedł czas na obiad, więc udaliśmy się na przepyszną pizzę w przyjemnej tratorii, gdzie panowała domowa atmosfera. Wracając na camping ktoś zawołał do nas po polsku. Była to nasza rodaczka, która od kilku lat pracowała w Alberobello i mieszkała w domku trulli. Ucieszyła się, że mogła z kimś w końcu zamienić kilka słów po polsku. Chwilę porozmawialiśmy i poszliśmy dalej.

16.09.2014 r.

Basilica di Santa Croce w Lecce
Basilica di Santa Croce w Lecce

Lecce – Rano pojechaliśmy do miasta baroku czyli Lecce. Zaparkowaliśmy pod zamkiem i ruszliśmy na starówkę. Zamku nie zwiedzaliśmy, tylko zajrzeliśmy na dziedziniec. Potem poszliśmy na główny plac – Piazza Sant’Oronzo, na którym znajdują się pozostałości rzymskiego amfiteatru, efektowne budynki wokoło i kolumna Świętego Oronzo. Zobaczyliśmy informację turystyczną, więc jak zwykle poszliśmy po darmowy plan miasta. Okazalo się, że wyjątkowo plan jest odpłatny… Uznaliśmy, że to co mamy w przewodniku, wystarczy nam. Poszliśmy w kierunku najefektowniejszego budynku w mieście, czyli Bazyliki Krzyża Świętego (Basilica di Santa Croce) oraz Palazzo della Provincia. Mimo, że budowla była akurat w remoncie i tak wywarła na nas duże wrażenie. Przepięknie rzeźbiona barokowa fasada koloru ciepłego piasku wyróżnia się na tle również pięknych i ozdobionych budynków wokoło.

Plac przed Kościołem Świętej Klary - Chiesa di Santa Chiara
Plac przed Kościołem Świętej Klary – Chiesa di Santa Chiara

Wnętrze jest również bardzo ładne i posiada ciekawy strop. Poszliśmy uliczką Via Vitorrio Emanuele II, po drodze mijaliśmy wiele ładnych budynków w piaskowym kolorze, wypiliśmy cappucino w pobliskiej kawiarni, kupiliśmy piękną pamiątkę czyli dwie ażurowe lampki nocne wykonane z naturalnego piaskowca, które stały się ozdobą naszej sypialni – za cenę 15 Euro za sztukę. W końcu trafiliśmy na Piazza del Duomo (Plac Katedralny), na którym prócz efektownej katedry wznoszą się budynki Palazzo Vescovile i Seminarium. Szliśmy dalej podziwiając kolejne pięknie zdobione kościoły aż do Porta Rudiae (jedna z bram miejskich).  W poszukiwaniu teatru rzymskiego krążyliśmy po kolejnych uliczkach, placach i zaułkach. Zwiedzanie zakończyliśmy na ładnym placu przed Kościołem Świętej Klary (Chiesa di Santa Chiara).

La Grotta della Poesia w Roca Vecchia
La Grotta della Poesia w Roca Vecchia

Roca Vecchia –  Wyjechaliśmy z Lecce do kolejnej atrakcji, tym razem przyrodniczej – La Grotta della Poesia w Roca Vecchia. Zatrzymaliśmy się na dzikim parkingu i poszliśmy obejrzeć skały i naturalny basen połączony z morzem. Przepiękne miejsce i ciekawe kąpielisko. Postanowiliśmy skorzystać z uroków morza. Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się w stroje kąpielowe i poszliśmy popływać w tym niesamowitym miejscu o turkusowym kolorze wody. Warto tu przyjechać.

Łuki Skalne w Torre Sant Andrea
Łuki Skalne w Torre Sant Andrea

Torre Sant Andrea –  Kawałek dalej znajduje się inny cud przyrody nieżywionej, czyli łuk skalny w Torre Sant Andrea. Tym razem zaparkowaliśmy w wyznaczonym miejscu i przeszliśmy się po klifie podziwiając skały w dole. Przepiękny łuk skalny, iglice i inne mniejsze skały wyłaniające się z turkusowej wody oczarowały nas swoim pięknem. Jesteśmy wyjątkowymi amatorami takich miejsc i niezmiennie robią na nas ogromne wrażnie.

Bari – Tego dnia pozostał nam już tylko dojazd do Bari i rejs promem do Albanii. Byliśmy wcześnie i mieliśmy dużo czasu do załadunku na prom. Poszliśmy wymienić voucher na kartę pokładową, potem na obiad – ostatnią pizzę we Włoszech i cierpliwie czekaliśmy. Załadowano nas na nadgryziony zębem czasu prom greckich linii Ventouries Ferries (dwie osoby + samochód + kabina 2-osobowa zewnętrzna – 150 Euro), który nie miał porządnego baru, sklepu, a kabina i sanitariaty były w kiepskim stanie. Wieczorkiem poszliśmuy na drinka i położyliśmy się spać  w dwuosobowej kabinie. Prom odpływał o godzinie 23:00, na miejscu w Durres (Durazzo) byliśmy o 8:00.

ALBANIA

17.09.2014 r.

Gjirokaster - Albania
Gjirokaster – Albania

Gjirokaster – Bez problemów wyjechaliśmy z portu, jedynie zaliczając szybką odprawę paszportową bez wysiadania z samochodu. Droga do Gjirokaster była bardzo dobra wbrew naszym oczekiwaniom. Na drodze nie był zbyt duży ruch, ale dużo ograniczeń prędkości sprawiało, że nie jechało się zbyt szybko. Jechaliśmy przez ładne góry i bez przeszkód dotarliśmy do pierwszego celu tego dnia, czyli opuszczonego miasta Gjirokaster. Zaparkowaliśmy na ulicy dojazdowej do centrum (pod jakimś zrujnowanym domem) i pieszo poszliśmy pod górę. Wchodząc mogliśmy podziwiać piękną panoramę miasta w otoczeniu gór z charakterystycznymi białymi domami o nieco nieregularnych kształtach z czterospadzistymi kamiennymi dachami w kolorze grafitowym. Domy te przypominały nam zabudowę osmańską. Byliśmy trochę zaskoczeni, ponieważ spodziewaliśmy się całkowicie wymarłego miasta, określanego “miastem jak z filmów grozy”, ale okazało się, że miasto ponownie zaczyna być zasiedlane i tętni życiem. Domy na parterach mają sklepiki, piekarnie i knajpki. Pięknie wybrukowaną uliczką poszliśmy do góry na zamek, który jest okazałą warownią.

Gjirokaster - Albania
Gjirokaster – Albania

Kupiliśmy bilet, a pani w kasie powiedziała do nas nawet parę słów po polsku. Poszliśmy najpierw w prawo do jakiegoś grobowca znajdującego się w dzikim ogrodzie, a następnie do wysokich korytarzy, które im szliśmy dalej tym stawały się coraz ciemniejsze i bardziej zaniedbane. Zawróciliśmy, aby pójść w drugą stronę. Po drodze trafiliśmy na zupełnie ciemne pomieszczenie, z którego wydobywały się dziwne odgłosy, przypuszczalnie były to nietoperze, no chyba że duchy ;-) Obejrzeliśmy wystawę uzbrojenia i wyszliśmy na otwartą przestrzeń, coś w rodzaju dziedzińca, którego nietypowym elementem był amerykański odrzutowiec zestrzelony w latach 50-tych przez komunistów. Z zamku zeszliśmy uliczkami zatrzymując się, aby kupić byrek, czyli naleśnik nadziewany owczym serem – pyszna przekąska. Pochodziliśmy jeszcze uliczkami i ruszyliśmy dalej. Ciekawym odcinkiem drogi był fragment pomiędzy drogą HS4 a Sarandą, która wiodła początkowo po zboczu góry, ukazując wspaniały widok, ale zmuszając także do pilnowania krętej drogi.

Teatr w Butrincie
Teatr w Butrincie

Butrint – Naszym drugim celem tego dnia było stanowisko archeologiczne w Butrincie, którego początki sięgają XII w p.n.e.. Była to najpierw osada iliryjska, potem grecka, rzymska, wenecka i otomańska, by ostatecznie stać się atrakcją turystyczną. Na parkingu przed wejściem otoczyły nas dzieci albańskie, które mówiły po angielsku i koniecznie chciały nam sprzedać różne pamiątki. Po wejściu przywitała nas Wieża Wenecka, a kawałek dalej znajdował się teatr. Widać było, że poziom wody w jeziorze otaczającym półwysep, na którym znjadował się park archeologiczny, podniósł się od czasów historycznych, bo scena teatru zalana była wodą. Szliśmy przez różne ruiny, z których najciekawsze było baptysterium, bazylika i ciągnące się mury, aż do Lwiej Bramy. Na koniec poszliśmy do Zamku Weneckiego, któy jest niewielką, ale ładną warownią z malutkim muzeum.

Plaża w miejscowości Ksamil
Plaża w miejscowości Ksamil

Ksamil – W Ksamilu mieliśmy nocleg w bardzo ładnym, z przemiłą obsługą Hotelu Driloni. Poszliśmy na spacer nad morze. Plaża była niewielka, ale piaszczysta z licznymi leżaczkami i parasolami. Co ciekawe, można było wypożyczyć rower wodny (co zaplanowaliśmy na rano). Na horyzoncie widać było różne skaliste wysepki. Postanowiliśmy coś zjeść. Wybraliśmy małą przydomową restaurację z pysznym jedzeniem, w której zjedliśmy omułki z pomidorami i czosnkiem oraz grilowane odnóża ośmiornicy, popijając wielkimi kielichami białego, a następnie czerwonego wina, zapewne domowej roboty. Pysznie i tanio. Co ciekawe obsługiwała nas na oko 12-letnia dziewczynka, która w międzyczasie odrabiała lekcje z matematyki… Niestety jak zauważyliśmy, dzieci w Albanii nie mają lekko i muszą pracować, najczęściej pomagając dorosłym w ich zajęciach… Na koniec poszliśmy jeszcze po zakupy, nie mogąc się nadziwić, jaki to tani kraj :-)

18.09.2014 r.

Meduzy w morzu w miejscowości Ksamil
Meduzy w morzu w miejscowości Ksamil

Kasmil – Mieliśmy nieco inne plany na ten dzień, ponieważ chcieliśmy wykupić jakiś rejs po morzu. Okazało się, że w tych okolicach nic takiego nie jest organizowane. Wykorzystaliśmy za to pomysł, który pojawił się wieczorem, a mianowicie wypożyczyliśmy rower wodny, aby popływać między skalistymi wysepkami nieopodal. To był świetny pomysł. Było przyjemnie, a widoki więcej niż ładne. Największą atrakcją dla nas były pływające ogromne meduzy, które wyglądały jak jajka sadzone. Popływaliśmy jakieś dwie godziny, a potem po zwrocie roweru, wykąpaliśmy się.

Berat
Berat

Berat – Droga do Beratu w pierwszej części przebiegała tak samo ja dnia poprzedniego. Mieliśmy okazję zobaczy wyczyn lokalnej policji, która na rondzie postanowiła jechać pod prąd (najwyraźniej tak było krócej ;-) ). Dopiero odcinek między miastem Fier, a naszym celem – Beratem, trochę nam dokuczył, bo miejscami brakowało asfaltu i trzeba było jechać wyboistą, słabo utwardzoną drogą. Po dojeździe do celu, musieliśmy zostawić samochód przy głównej ulicy i pieszo zapuścić się w plątaninę zaułków. Hotel Nasho Vruho w Beracie to piękne, klimatyczne miejsce w zabytkowym domu z przemiłymi gospodarzami, którzy częstowali nas do woli piwem i winem i opowiadali o swoim życiu. Jedynym małym problemem było to, że musielismy się dogadywać trochę po włosku, trochę po niemiecku…

Uliczka na zamku w Beracie
Uliczka na zamku w Beracie

W mieście panowała wyjątkowo duża wilgotność i mimo, że było tylko 26 stopni, ciężko było oddychać. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od uliczek z białymi domami, pokrytymi ciemną dachówką, którymi ostatecznie doszliśmy na najwyżej położone miejsce, czyli na zamek. Zamek jest niezwykły, bo zamiast typowej warowni dociera się do miasteczka pełnego tradycyjnych domów, otoczonego fortyfikacjami. W środku pełno sklepików, knajpek, muzeum ikon, a poza tym cerkiew, ruiny meczetów i kościół. Ciekawie prezentowły się wywieszone na sprzedaż obrusy i serwety, któe z daleka wyglądały jak gigantyczne pranie. Ogólnie bardzo interesujące miejsce. Zeszliśmy na dół, aby obejrzeć miasto z zewnątrz, zarezerwować rafting i coś zjeść. Miasto z poziomu rzeki Osum prezentuje się wyjątkowo ładnie i okazale. Świetnie, że mieliśmy okazję nocować w jednym z domów, które podziwialiśmy. Niestety rafting ze względu na niski stan rzeki Osum nie odbywa się we wrześniu. Byliśmy za późno lub za wcześnie…

Berat nocą
Berat nocą

Przeszliśmy na druga stronę rzeki, po której także znajdują się zabytkowe domy. Stąd mieliśmy też najlepszy widok na główną część wraz z zamkiem. Potem poszliśmy na obiad. Zjedliśmy danie kocza, czyli kiełbaski z mięsem mielonym przyprawione na ostro i do tego ziemniaki, kokorcza, czli kawałek mięsa z wątróbką w środku i do tego pieczone ziemniaczki, trzecie danie to zapiekanka, której nazwy nie pamiętamy, z mięsem w sosie jogurtowym i do tego raki, czyli albański bimber (jak rakija), podany w kieliszku wstawionym w naczynie pełne lodu oraz karafkę wina :-) Potem poszliśmy na wieczorny spacer, aby podziwiać pięknie oświetlone miasto i zjeść coś słodkiego w kawiarni. Ku naszemu zaskoczeniu w kawiarniach byli wyłącznie mężczyźni obserwujący spcerujące kobiety. Nam to nie przeszkodziło :-) W Beracie można kupic ładną srebrną biżuterię w niezłej cenie.

Nie możemy nie wspomnieć o współtowarzyszach nocelgu. Szczególnie w pamięć zapadła nam pewna sympatyczna Chinka z Hong Kongu, która podróżowała sama i znała tylko angielski, a zatem musieliśmy jej nieco pomóc naszym włoskim i niemieckim ;-) Biedaczka miała kłopoty po zjedzeniu obiadu w tej samej restauracji co my. Poinformowaliśmy ją, że widocznie za mało wypiła… Ot polskie podejście do sprawy :-)

19.09.2014 r.

Rano zjedliśmy bardzo dobre śniadanie, które przyrządziła nasza gospodyni, wymieniliśmy resztę lek-ów (lek to waluta Albanii), dzięki uprzejmości naszego gospodarza, który zawiózł nas do kantoru i ruszliśmy w drogę do Macedonii. Tuż przed granicą z Macedonią była miejscowść, w której co kawałek stał ktoś z wężem i proponował mycie samochodu. Nasz pojazd był bardzo brudny (szczególnie dokuczyła nam droga do Beratu), skorzystaliśmy więc z nawołujących nas Albańczyków i postanowiliśmy umyć samochód. Zapłaciliśmy jakąś niewielką kwotę za  skrupulatne mycie przez ojca z około dziesięcioletnim synem. To kolejny raz, gdy widzieliśmy w Albanii pracujące dzieci.

MACEDONIA

Ochryda widziana z Jeziora Ochrydzkiego
Ochryda widziana z Jeziora Ochrydzkiego

Ochryda – W Ochrydzie podobnie jak w Materze i Beracie mieliśmy nocleg na samej starówce bez możliwości podjechania pod sam obiekt. Zaparkowaliśmy dosyć daleko i ruszyliśmy na poszukiwanie Hotelu House Jovan. Przypadkowy przechodzień zapytał po angielsku, czy może nam pomóc i wskazał nam drogę do Hotelu. Hotel był bardzo stylowy, a pokój naprawdę ładny. Pani z recepcji poszła z nami do samochodu i wspólnie podjechaliśmy na parking znajdujący się znacznie bliżej. Zgłodnieliśmy, więc poszliśmy szukać fajnej knajpki. Wyszliśmy na nabrzeże, gdzie jeden z właścicieli łódek tam cumujących zapytał, czy chcemy rejs po Jeziorze Ochrydzkim. Gdy usłyszał, że i owszem, ale po obiedzie, pokazał nam tawernę, w której zamówiliśmy rewelacyjne “selsko meso”, czyli mięso z grzybami i warzywami w sosie. Najedzeni wróciliśmy na nabrzeże i skorzystaliśmy z wycieczki (w końcu obiecaliśmy :-) ) Wypłynęliśmy dość daleko, dzięki czemu mogliśmy podziwiać Ochrydę w całej okazałości, wraz z twierdzą. Popłynęliśmy też do dawnej posiadłości Tito, a obecnie rezydencji Prezydenta Macedonii. Nasz przewodnik doskonale mówił po angielsku i opowiadł nam różne ciekawe rzeczy, zarówno o Ochrydzie, jeziorze, jak i historii oraz teraźniejszości Macedonii. Przemiły człowiek. Najśmieszniejsze było to, że, gdy mówiliśmy do siebie po Polsku, to nas rozumiał i odpowiadał po angielsku. Dlaczego nas rozumiał? Byliśmy na terenie dawnej Jugosławii, w której wszyscy posługiwali się językiem serbskim, który jest najbardziej podobnym językiem słowiańskim do polskiego. Z kolei macedoński, to język podobny do bułgarskiego, czyli dla nas znacznie mniej zrozumiały (tylko niektóre słowa, a akcent zupełnie inny). Na środku Jeziora zaparzył nam jeszcze kawę (miał podręczną małą kuchenkę gazową) i w tak przyjemnej atmosferze spędziliśmy miło czas. Jezioro Ochrydzkie ma 90 km obwodu, 30 km długości i 15 km szerokości i należy częściowo do Macedonii, a częściowo do Albanii. Jest malowniczo położone wśród gór. Dodać należy, że woda w Jeziorze jest wyjątkowo czysta i doskonale widać dno i rośliny.

Cerkiew Świętego Jana Kaneo - Ochryda
Cerkiew Świętego Jana Kaneo – Ochryda

Po rejsie udaliśmy się na spacer po Ochrydzie. Najpierw szliśmy uliczkami ze starymi domami, aż doszliśmy do Soboru Świętej Zofii, który jest stosunkowo duży jak na czasy, w których powstał, a we wnętrzu posiada piękne freski. Szliśmy dalej wzdłuż brzegu Jeziora Ochrydzkiego, aż do Cerkwi Świętego Jana Kaneo, jest to malownicza, niewielka świątynia na cyplu, cudownie wyglądająca podczas zachodu słońca. Potem wróciliśmy kolejnymi uliczkami do cenrum, podziwiając pięknie kwitnące krzewy, owocujące kiwi i figi oraz suszące się strąki papryki. Oglądaliśmy równiez niezwykle oryginalną biżuterię – perły ochrydzkie, których metoda wytwarzania jest tajemicą zarezerwowaną dla kilku rodzin. Ceny pereł może i niższe od oryginałów, ale i tak niezbyt niskie. Poszliśmy promenadą wśród niezliczonych ilości sklepików, zjedliśmy pyszne ciastka, popijając espresso. Doszliśmy do dwóch meczetów i na targowisko, na któym nie było nic ciekawego, no może z wyjątkiem fig.

20.09.2014 r.

Uliczka w Ochrydzie
Uliczka w Ochrydzie

Ochryda – Rankiem dokończyliśmy zwiedzanie Ochrydy, a dokładnie poszliśmy w górną część miasta. Najpierw udaliśmy się w kierunku rzymskiego teatru, który choć zachowany w niezłym stanie jest mało efektowny i służy obecnie jako mały amfiteatr, na którego środku stoi stalowa scena przykryta szklanym dachem. Dodatkowo trybuny także nie wyglądają na oyginalne. Poszliśmy dalej na zamek, a dokładnie do Twierdzy Cara Samoila. Warownia prezentuje się z zewnątrz okazale, ale po wejściu do środka okazuje się, że z zamku pozostał w zasadzie mur zewnętrzny i nieco ruin budynków. Za to widok z zamku jest piękny i choćby dlatego warto tam wejść. Zeszliśmy nieco niżej do dwóch cerkwii: Świętego Dymitra – małej i zamkniętej oraz znacznie większej i efektowniejszej Cerkwi Świętej Bogurodzicy Perivleptos i Świętego Klimenta. Zeszliśmy zupełnie na dół na nabrzeże i ostatni raz przespacerowaliśmy się promenadą aż do meczetów, które oglądaliśmy wieczorem. Cały czas towarzyszył nam zapach grilowanej papryki. W wielu miejscach widzieliśmy jak ludzie grilują ją w dużych ilościach wprost na blachach. Zapach niezapomniany, który zawsze będzie nam się kojarzył z tym miejscem.

Pstry Meczet (Xhamia E Larme) w Tetovie
Pstry Meczet (Xhamia E Larme) w Tetovie

Tetovo –  W deszczu dojechaliśmy do Tetova, odnaleźliśmy Hotel Lirak, zameldowaliśmy się i poszliśmy pozwiedzać miasto. Tetovo to najbardziej muzułmańskie miasto w Macedonii, która jest w zasadzie prawosławna. W Tetovie łatwiej o meczet niż o cerkiew, a sklepu z alkoholem szuka się naprawdę długo. Idąc główną ulicą w kierunku łaźni rzymskich od razu uderzyło nas to, że jesteśmy w szarym i ponurym miejscu, pełnym bloków, wyjętym wprost z komunistycznej rzeczywistości. Pierwszą ładną rzeczą, którą zobaczyliśmy były kamienne łaźnie (hammam), które mogliśmy obejrzeć jedynie z zewnątrz, ładnie położone nad rzeką Pena. Kawałek dalej znajduje się najważniejszy i najładniejszy zabytek w mieście, czyli Pstry Meczet (Xamia E Larme). Fasada jego wygląda jak domek z kart, jest niezwykle kolorowa i gdyby nie minaret, trudno byłoby zgadnąć przeznacznie budynku. Wnętrze jest równie kolorowe i zachwycające. Obiektu pilnuje przemiły pan, który zachęcił nas do wejścia, pozwolił na sfilmowanie i zrobienie zdjęć (wstęp “co łaska”). Szliśmy dalej, zaczęło mocniej padać.

Klasztor derwiszów (Bektesi Teke) w Tetovie
Klasztor derwiszów (Bektesi Teke) w Tetovie

Schowaliśmy się pod jakiś balkon. Wówczas z restauracji wyszedł mężczyzna i zapytał czy może nam pomóc. Powiedzielismy, że potrzebujemy parasol, więc skierował nas do sklepu “mydło i powidło”. Nie zawiedliśmy się i kupiliśmy za grosze parasol. Następnie udaliśmy się w poszukiwaniu ostaniego intersującego nas zabytku w Tetovie, a mianowicie klasztoru derwiszów – Bektesi Teke. Mieliśmy problem z jego namierzeniem, ale znowu przyszli nam z pomocą mili Macedończycy. Bardzo ładne miejsce, zadbane, dużo zieleni, bardzo ładna fontanna – miejsce modlitw oraz kamienno – drewniana wieża. Wróciliśmy uliczkami przez centrum mijając kolejne znacznie nowsze meczety i podziwiając niezwykłe wystawy sklepowe. Tetovo to “zagłębie” bajkowych sukni i butów z cekinami i innymi błyszczącymi ozdobami, wziętych wprost z “Baśni tysiąca i jednej nocy”. Coś niesamowitego, z czym się wcześniej nie spotkaliśmy. Sklepów było kilkadziesiąt, jak nie więcej. Pokusiliśmy się nawet o wejście do jednego ze sklepów z butami. Cena była niewielka, ale buty nie wydawały się wygodne, a poza tym z bliska dość tandetnie wykonane… Postanowiliśmy znaleźć w końcu jakiś sklep z alkoholem. Bardzo długo szukaliśmy. Sklepów było mnóstwo, ale dopiero w dzielnicy chrześcijańskiej kupiliśmy ouzo, czyli grecką anyżówkę. Na koniec poszliśmy na obiad do baru prowadzonego przez muzułmanów, gdzie zjedliśmy pyszny kebab (w postaci mielonego mięsa nadzienego na patyczki) z frytkami i sałatką szopską (pomidory, ogórki i tarty ser w stylu feta). Pyszne danie, gigantyczne porcje za niewielką cenę.

21.09.2014 r.

Plac Macedonia w Skopje
Plac Macedonia w Skopje

SkopjeRano udaliśmy się do stolicy Macedonii – Skopje. Zaparkowaliśmy pod zamkiem – Twierdzą Kale. Z zewnątrz wygląda całkiem imponująco ze względu na okazałe mury, ale w środku niewiele się zachowało, jest to obecnie teren spacerowy, niezbyt zadbany. Następnie udaliśmy się do Meczetu Mustafa Paszy, do środka którego nie dostaliśmy się, ponieważ kręcono film. Niedaleko od meczetu znajduje się robiąca wrażenie Cerkiew Świętego Zbawiciela (Sveti Spas), która charakteryzuje się tym, że jest “wkopana” w ziemię. W czasach muzułmańskich żadna budowla innych religii nie mogła przewyższać meczetów, więc zbudowano ją w dół. We wnętrzu zachwyca wspaniały rzeźbiony ikonostas z drewna orzechowego, pięknie malowany strop i złota ambona. Cerkiew znajduje się na terenie klasztoru. Następnie przeszliśmy  mostem do ścisłego centrum, które niestety zostało zniszczone podczas trzęsienia ziemi w 1963 r. Pozostało niewiele zabytkowych budynków, a reszta centrum została odbudowana w stylu obowiązującym w epoce socjalizmu. Jest tu sporo całkiem ładnych i oryginalnych fonatnn, pomniki i kilka ładnych budynków.

Dzielnica Carsija w Skopje
Dzielnica Carsija w Skopje

Centrum kryje jeszcze jedną ciekawostkę, a mianowicie miejsce, w którym stał dom słynnej Matki Teresy z Kalkuty, która powinna nazywać się Matką Teresą ze Skopje. W dodatku była z pochodzenia Albanką. Po domu pozostały tylko cztery kątowniki wmurowane w bruk i tablica na pobliskim budynku. Następnym naszym celem była dzielnica muzułmańska – Carsija. Jest to bardzo ładne miejsce, które zachowało swój orientalny charakter. Znajdują się tu zarówno domy mieszkalne, meczety (Murat Pasina i Kose Kadi), karawanseraj (dawny zajazd dla podróżnych), łaźnie tureckie, jak i warsztaty oraz sklepiki. Pospacerowaliśmy po tym niezwykle klimatycznym miejsu i doszliśmy do wielkiego targowiska (Bit Pazar), na którym królowały warzywa, a szczególnie papryka oraz przyprawy, które oczywiście kupiliśmy. Kolejnymi uliczkami, na których przeważały zakłady jubilerskie ze sklepikami, wróciliśmy do samochodu.

Klasztor Świętego Pantelejmona w Gornji Nerezi
Klasztor Świętego Pantelejmona w Gornji Nerezi

Klasztor Gornji Nerezi – Na obrzeżach Skopje, na stoku góry Vodno znajduje się perełka architektury prawosławnej – Klasztor Świętego Pantelejmona we wsi Gornji Nerezi. Prowadzi do niego dość wąska, kręta droga. Sama cerkiew jest niewielka, ale jej wnętrze zachwyca freskami. Mieliśmy okazję dojechać do klasztoru tuż po prawosławnym nabożeństwie. W powietrzu unosił się dym kadzideł, a muzyka jeszcze nie ucichła.

Klasztor Świętego Pantelejmona w Gornji Nerezi
Klasztor Świętego Pantelejmona w Gornji Nerezi

Do tego wpadające promienie słońca sprawiły, że miejsce to emanowało tajemniczością i duchowością. Obok cerkwi znajdowały się zabudowania klasztoru z jadłodajnią, w której odpoczywali wierni po nabożeństwie. Dało się oczywiście wyczuć w powietrzu zapach grilowanej papryki. Wróciliśmy tą samą drogą i pojechaliśmy na wschód Macedonii w kierunku miejscowości Kriva Palanka.

Klasztor Joakim Osogovski
Klasztor Joakim Osogovski

Klasztor Joakim Osogovski – Droga do klasztoru przebiegła z drobnymi niespodziankami. Co kawałek stał jakiś policjant i kierował ruchem. Kazano nam jechać, dziwnymi bocznymi dróżkami albo stać przez kilkanaście minut. Sprawa wyjaśniła się w miejscowości Kriva Palanka, gdy z góry, wjeżdżając do naszego celu, widzieliśmy jak do miasteczka wjeżdża limuzynami jakaś delegacja. No coż, pełna obstawa delegacji…

Freski w narteksie Klasztoru Sveti Joakim Osogovski
Freski w narteksie Klasztoru Sveti Joakim Osogovski

Monastyr Sveti Joakim Osogovski to klasztor oraz dwie wspaniałe cerkwie. Starsza Cerkiew Świętej Bogurodzicy jest pokryta bardzo starymi, kolorowymi freskami, nowsza Świętego Joakima Osogovskiego jest większa, posiada narteks i wnętrze z bajecznie kolorowymi malowidłami, w których dominuje kolor niebieski. Przepiękne miejsce w otoczeniu gór, szkoda tylko, że we wnętrzach nie wolno filmować, ani robić zdjęć. Przeszliśmy nieco wyżej na specjalny taras widokowy, aby z góry obejrzeć obie cerkwie. Bardzo efektowny widok.

Kameni Kukli czyli Kamienne Lalki koło Kratova
Kameni Kukli czyli Kamienne Lalki koło Kratova

Kameni Kukli  – Nadplanowo zdecydowaliśmy się na odwiedzenie Rezerwatu Geologicznego Kameni Kukli czyli Kamienne Lalki nieopodal Kratova. Wiodła tam dość długa i wąziutka droga, która była jednak dobrze oznaczona. Jest to niewielki rezerwat ostańców skalnych o kształtach przypominających ludzkie postaci. Legenda mówi, że jest to orszak ślubny. Faktycznie miejsce wygląda intrygująco, a wokół najciekawszych skał prowadzi dobrze przygotowana ścieżka. Można oczywiście wejść na mały punkt widokowy powyżej lub zejść ze szlaku i poszukać trochę mniej efektownych, ale także ciekawych skał. Podczas zwiedzania mieliśmy okazję spotkać naszych rodaków, którzy do Macedonii wybrali się, aby pochodzić po górach.

Vojnik – Nocleg zarezerwowany mieliśmy w Pensjonacie Etno Selo Timcevski Complex w miejscowości Vojnik. Trzeba było trochę zboczyć z głównej drogi, aby dotrzeć do pensjonatu skrzyżowanego z gospodarstwem agroturystycznym, w którym prócz drewnianego budynku z ładnymi pokojami hotelowymi znajdowała się przestronna restauracja i mini zoo. Jedliśmy obiad w dużym hałasie, ponieważ w tym samym czasie odbywała się w sali obok jakaś impreza. Za to mieliśmy okazję zobaczyć oryginalne tańce macedońskie, które przypominały nam grecką zorbę. Ogólnie byliśmy bardzo zadowoleni.

KOSOWO

22.09.2014 r.

Rano wstaliśmy, aby ruszyć w drogę do Kosowa. Wykupiliśmy na granicy obowiązkowe ubezpiecznie OC, gdyż w Kosowie nie obowiązywała Zielona Karta. Droga wiodła pzez bardzo malownicze góry. Zatrzymaliśmy się kilkakrotnie, aby sfilmować i zrobić zdjęcia. W jednej z miejscowości spotkaliśmy polski patrol sił KFOR. To uświadomiło nam, że Kosowo nadal nie jest krajem o zupełnie ustabilizowanej sytuacji politycznej.

Prizren
Prizren

Prizren – Przy wjeździe do Prizrenu znajduje się duży parking, na którym łatwo się zatrzymać, a odległość od centrum jest niewielka. W pobliżu znajdowała sie tablica z planem Prizrenu. Z braku lepszej mapy zrobiliśmy zdjęcie telefonem i byliśmy gotowi do zwiedzania. Prizren to miasto położone na dwóch wzgórzach, przeciętych rzeką Perroi Bistrisa. Poszliśmy wzdłuż rzeki w kierunku centrum. Na jednym ze wzgórz znajduje się twierdza Kalaja. Wyróżniającym się elementem krajobrazu zdecydowanie są meczety. Jest ich kilka, a największy z nich to Xhamia e Sinan Pashes. Najpierw nie udało nam się do niego dostać, bo był to czas modlitwy. Poszlismy więc dalej przez centrum, gdzie zobaczyliśmy Cerkiew Świętego Jerzego strzeżoną przez miejscową policję. Co bardzo charakterystyczne dla Prizrenu to mnóstwo osób na ulicy i w kawiarniach, mimo, że był to dzień powszedni około południa. Zaskoczyło nas, że miasto tętni życiem. Dodatkowo w większości byli to ludzie w wieku 20 – 30 lat. Dziwnie czuliśmy się będąc jedynymi turystami, filmując i robiąc zdjęcia.

Prizren
Prizren

Oczywiście nie odczuliśmy żadnej wrogości, tylko zwykłe zainteresowanie. Idąc dalej dotarliśmy do kościola katolickiego, bardzo zniszczonego w środku, którego nikt nie musiał pilnować, gdyż jak widać cała wrogość skierowana jest na Serbów i ich cerkwie. Kolejnym celem był najważnieszy zabytek czyli serbska Cerkiew Przenajświętszej Bogurodzicy Ljeviskiej (Crkwa Bogorodice Leviska). Świątynia była całkowicie ortoczona zasiekami i kompletnie niedostępna. Oczywiście w pobliżu była budka policji. Obejrzeliśmy jeszcze wieżę zegarową, przed którą znajduje się Muzeum Archeologiczne. Kupiliśmy sobie ciastka, które z wyglądu przypominały eklerka, były słodkie jak baklawa, a konsystencję miały pączka. Do tego ociekały tłuszczem. Bardzo nam smakowały. Kolejnym celem były łaźnie tureckie, samotny minaret Arasta i wróciliśmy znowu w okolice głównego meczetu. Na progu spotkaliśmy miejscowego imama, który serdecznie nas przywitał, ucieszył się, że zwiedzamy Kosowo i zapraszał wszystkich do przybycia do tego kraju. Dodatkowo pozwolił nam wszystko obejrzeć, sfilmować i sfotografować. Meczet był bardzo ładny, biały w wieloma malowanymi ozdobami. Gdy wychodziliśmy, spotkaliśmy żołnierzy KFOR pochodzących z Grecji i Portugalii. Miło nas przywitali, chwilę porozmawialiśmy i ruszyliśmy dalej. Byli zupełnie nieuzbrojeni i zwiedzali miasto prawie jak zwykli turyści. To dowód na to, że sytuacja najwyraźniej się stabilizuje. Wróciliśmy do samochodu drugą stroną rzeki, miajając po drodze kolejny meczet i ogladając to ładne i miłe miasto z białymi domami w stylu osmańskim.  Prizren wydał się nam mieszanką orientu i słowiańszczyzny.

Klasztor Vysoki Decani
Klasztor Vysoki Decani

Klasztor Vysoki Decani – Drugim celem w Kosowie był świetnie zachowany, średniowieczny Klasztor Vysoki Decani nieopodal miasta Deçan (Decani). Trzeba było uważnie patrzeć na znaki, bo klasztor był słabo oznakowany. Gdy już wjechaliśmy we właściwą, boczną drogę do niego prowadzacą, po kilkuset metrach napotkaliśmy pierwszy patrol, a właściwie transporter opancerzony, który częściowo zagradzał drogę. Nie zatrzymywani ominęliśmy wojsko i dojechaliśmy do parkingu. Za zasiekami znajdował się punkt kontrolny i brama do klasztoru. Mili włoscy żołnierze KFOR zatrzymali na czas zwiedzania nasze paszporty, a w zamian wydali przepustki. Bardzo nietypowy sposób dostania się do zabytku, ale najwyraźniej nadal konieczny… Po przekroczeniu bramy, oczom naszym ukazał się przepiękny kościół oraz zadbane budynki klasztorne. Weszliśmy do środka (zakaz filmowania i robienia zdjęć). Wnętrze jest ponure i ozdobione pięknymi, acz ciemnymi freskami. Pilnujący mężczyzna chętnie poopowiadał nam o tym co oglądaliśmy na ścianach. Piękny zabytek, szkoda, że tak narażony na zniszczenie z powodu konfliktu między dwiema nacjami…

Wyjeżdżając z Deçan, przyszedł czas na obiad. Zatrzymaliśmy się w jakimś barze. Kelner  słysząc z oddali, że mówimy do siebie po polsku myślał, że mówimy po serbsku (języki brzmieniowo są niezwykle podobne), więc traktował nas niezbyt przyjaźnie. My jednak niezrażeni zamówiliśmy jedzenie, a kelner, widać zwątpił skąd jesteśmy, wyszedł na zewnątrz, aby obejrzeć tablice rejestracyjne naszego samochodu. Gdy wrócił był uśmiechnięty i miły  :-)

CZARNOGÓRA

Droga do Czarnogóry wiodła przez wysokie góry. Punkt graniczny znajdował się wysoko na przełęczy. Było już ciemno i do tego zaczął padać rzęsisty deszcz. Prawie nie było widać drogi, a do Hotelu Luka’s w Berane było jeszcze ponad 50 km. Dojechaliśmy w silnej ulewie. Jak zwykle na Bałkanach miła obsługa przydzieliła nam bardzo ładny pokój. Po trudach podróży zeszliśmy jeszcze do baru, aby popróbować kilku smaków miejscowej rakiji :-)

23.09.2014 r.

Kanion Moraca
Kanion Moraca

Klasztor Moraca – Rano zjedliśmy przepyszne śniadanie, szczególnie zapamiętaliśmy wspaniałe wypiekane na miejscu bułeczki, jedne z najlepszych jakie kiedykolwiek jedliśmy. Po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę  do Kanionu Moraca, na którego początku znajduje się bardzo ładny XIII wieczny klasztor. Od razu wiedzieliśmy, że dobrze trafiliśmy, bo było tam mnóstwo wycieczek, także z Polski. Klasztor jest bardzo zadbany. Na jego terenie znajdują się dwie cerkwie, jedna większa, a druga mniejsza, obie z pięknymi freskami. Klasztor znajduje się we wspaniałym otoczeniu gór. Zbaczając nieco ze ścieżki i wychodząc poza płot klasztorny (narażając się na krzyki mnichów), można zobaczyć początek Kanionu Moraca w całej krasie.

Kanion Moraca
Kanion Moraca

Kanion Moraca – Przejażdżka Kanionem Moraca dostarcza niezapomnianych wrażeń. Przepiękne, wysokie, skaliste ściany wąwozu, jazda po półce skalnej i przez wydrążone w skale tunele oraz płynąca poniżej rzeka to droga, którą na pewno należy przebyć. Na trasie jest sporo miejsc, w któych można się zatrzymać i kontemplować szczególny, szmaragdowy kolor wody oraz spojrzeć w dół urwiska. Z uwagi na to, że droga wiedzie po prawej stronie rzeki, łatwiej zatrzymać się jadąc od wylotu kanionu w górę w kierunku klasztoru, bo wszystkie zatoczki są po stronie rzeki. My jechaliśmy w przeciwną stronę, więc musieliśmy uważać zjeżdżając, bo widoczność nie była zbyt dobra. Na szczęście ruch nie był duży.

Jezioro Szkoderskie
Jezioro Szkoderskie

Jezioro Szkoderskie – Kolejnym naszym celem tego dnia było Jezioro Szkoderskie. Udaliśmy się do miejscowości Virpazar, żeby popłynąć w dwugodzinny rejs po Jeziorze Szkoderskim. Do miasteczka dostaliśmy się po grobli, która rozdziela jezioro na dwie części. Musieliśmy chwilę poczekać, pochodziliśmy po miasteczku i upatrzyliśmy sobie restaurację, w której zamierzaliśmy zjeść obiad po rejsie. Rejs był bardzo przyjemny, nieduża łódź płynęła między wysepkami, wśród dużej ilości roślinności wodnej, mnóstwa ptaków i niestety śmieci… Po drodze widzieliśmy ruiny więzienia, które kojarzyły nam się ze średniowiecznym zamkiem (może na początku był to zamek), kilka wysepek, cerkiew, wioskę. Widzieliśmy też łowiących ryby wędkarzy (jezioro jest pełne ryb). Przez Jezioro Szkoderskie przebiega granica między Czarnogórą a Albanią.

Jezioro Szkoderskie
Jezioro Szkoderskie

Po rejsie poszliśmy na przepysznego karpia z pieczonymi ziemniaczkami i surówką. Potem pojechaliśmy jeszcze wąziutką drogą widokową wzdłuż jeziora w kierunku wsi Godinje. Była bardzo kręta i wąska, miejscami tylko na jeden samochód, więc było troszkę emocji, gdy z naprzeciwka pojawiał się inny pojazd. Widoki przepiękne. Tego dnia pozostał nam tylko dojazd na nocleg.

Sutomore – Mieliśmy zarezerwowany pensjonat w Sutomore. Niestety mimo długiego szukania, pytania tubylców, posługiwania się GPS-em i zwykłą mapką wydrukowaną z Internetu, nie udało nam się go namierzyć. Zrezygnowaliśmy z poszukiwań i postanowiliśmy zatrzymać się na pierwszej lepszej kwaterze, których było pełno  w tej nadmorskiej miejscowości. Traf padł na Pensjonat Vila „Biljarda”. Obiekt nie był może zbyt piękny, a pokój zbyt komfortowy, ale właściciele przemili, a lokalizacja idealna. Sama miejscowość nie jest wymarzona na wypoczynek, ale dla nas na jedną noc akurat. Wieczorem poszliśmy po zakupy, przy okazji kupując na spróbowanie czarnogórskie wino (bardzo dobre).

24.09.2014 r.

Sveti Stefan
Sveti Stefan

Sveti Stefan – Dojechaliśmy do malowniczego miasteczka na małym półwyspie, połączonym z lądem piaszczystą mierzeją. Sveti Stefan to urocze, pocztówkowe miasteczko z początku XV w. Domy są bardzo zadbane, ale niestety półwysep nie jest dostępny, gdyż stanowi prywatną enklawę strzeżoną przez ochronę. Zeszliśmy na dół w kierunku plaży, z której doskonale widać zabudowania. Szkoda, że nie można dostać się do środka, ale i tak warto obejrzeć to niesamowite miejsce. Na kamienistej plaży zobaczyliśmy ogromnego bezskorupowego ślimaka i przeszliśmy się kawałek wzdłuż palm.

Budva - po lewej Cerkiew Trójcy Świętej, a po prawej Katedra Świętego Jana
Budva – po lewej Cerkiew Trójcy Świętej, a po prawej Katedra Świętego Jana

Budva – Już koło 11:00 dotarliśmy do Budvy na nasz kolejny nocleg w Apartamentach Stanivuković. Uprzejmy gospodarz udostępnił nam nasz pokój, a raczej mały apartamencik z aneksem kuchennym i ładnym balkonem obrośniętym persymoną (kaki). Ruszyliśmy wzdłuż promenady, z której widać było rozległą żwirową plażę, marinę z jachtami i nieco dalej przepiękne zabudowania starej Budvy. Jedną z bram weszliśmy do miasta i ruszyliśmy w gąszcz wąziutkich uliczek zabudowanych kamiennymi domami. Bardzo malownicze miejsce z niepowtarzalnym urokiem.

Budva - widok z murów miejskich
Budva – widok z murów miejskich

Mijając różne sklepiki, zaułki i małe placyki doszliśmy do głównego placu – Trg starogradskih crkava. Z placu świetnie widać cytadelę oraz trzy kościoły i cerkiew. Nieopodal cytadeli znajduje się wejście na mury miejskie, którymi można obejść około połowę starówki (1 km). Zaglądaliśmy na podwórka z piękną roślinnością i w różne uliczki. Spacer po murach jest obowiązkowym punktem zwiedzania Budvy i to za symboliczne 1 Euro. Zeszliśmy z murów, aby przejść pozostałymi uliczkami. Starówka jest tak mała, że przejście jej w całości nie nastręcza żadnych problemów.

Budva wieczorem
Budva wieczorem

Wróciliśmy do apartamentu, aby zabrać “sprzęt plażowy” i poszliśmy popływać. Przyjemna ciepła woda, nie było dużych fal, czysty relaks. Poszliśmy potem na pyszne jedzenie do jednej z nabrzeżnych restauracji. Zamówiliśmy owoce morza: panierowane krążki kalmara oraz nadziewane odnóżami odwłoki kalmarów w sosie pomidorowym. Skojarzenia może nie najlepsze, ale dania naprawdę smaczne. Potem poszliśmy na wieczorny spacer tymi samymi uliczkami, które jednak po ciemku sprawiały zupełnie inne wrażenie, jakbyśmy szli przez inne miasto.

25.09.2014 r.

Droga z Cetinje do Kotoru
Droga z Cetinje do Kotoru

Droga z Cetinje do Kotoru – Do Kotoru można dostać się dwiema drogami: nowoczesną autostradą lub starą, krętą i wąską drogą przez góry. Wybraliśmy ten trudniejszy wariant, gdyż jest to niezwykle widokowa trasa. Słusznie zrobiliśmy, gdyż widoki były rozległe, a jazda emocjonująca. Mijaliśmy małe osady, niektóre opuszczone. Po dłuższym czasie jazdy ukazała nam się Boka Kotorska czyli Zatoka Kotorska. Potem był już zjazd w dół dwudziestoma pięcioma zakrętami w postaci tak zwanej agrafki (zwrot o 180 stopni). Cały czas w dole widać było wspaniałą zatokę.

Kotor
Kotor

Kotor – Kotor to bardzo turystyczne miejsce. Baliśmy się, że nie znajdziemy miejsca do parkowania, ale na szczęście zauważyliśmy duży parking tuż za murami. Weszliśmy Główną Bramą do miasta wprost na Wieżę Zegarową i pręgierz w kształcie piramidy. Ruszyliśmy w kierunku Bramy Północnej mijając liczne kościoły i cerkwie, wchodząc w niezliczone zaułki. Zajrzeliśmy do niewielkiej Cerkwi Świętego Łukasza z surowym wnętrzem. Po drodze podziwialiśmy mnóstwo pięknych, kamiennych domów z ładnymi balkonami i charakterystycznymi zielonymi okiennicami. Co ciekawe część murów miejskich pięła się wysoko w górę, gdyż miasto otoczone jest skalistymi wzniesieniami.

Wieża Zegarowa w Kotorze
Wieża Zegarowa w Kotorze

Na starówce było wiele placów, które zajmowały rozliczne kawiarnie. Nie omieszkaliśmy spróbować lokalnych słodkich specjałów – ciasto ambasador i kostka czekoladowa – palce lizać  :-) . Poszliśmy na Trg Ustanka Mornara z romańską Katedrą Świętego Tripuna. Ogólnie Kotor to przepiękne miasto, choć trochę zatłoczone przez turystów. Wchodząc jednak w mniejsze zaułki można uniknąć tłumów i rozkoszować się pięknem tego miejsca.

Monastyr Ostrog
Monastyr Ostrog

Monastyr Ostrog – Klasztor najlepiej prezentuje się z dużej odległości, gdyż jest wbudowany we wnękę skalną. Wygląda jakby nie było do niego żadnego dostępu, a w rzeczywistości wiedzie do niego całkiem wygodna, choć górska droga. Najpierw dociera się do dolnego monastyru z XVIII w., czyli Crkva Sv. Trojice – Cerkiew Trójcy Świętej, który jest bardzo kolorowy w środku i można w nim filmować i fotografować. Następnie dojeżdża się serpentynami do górnego monastyru z XVII w. Jest to bardzo ważny klasztor dla mieszkańców Hercegowiny, gdyż wzniósł go ich arcybiskup. Dziś jest to dla nich sanktuarium. Na nas nie zrobił wrażenia. Trwają cały czas prace budowalne zmierzające do rozbudowy klasztoru, przez co wygląda on jak nowy. Wewnątrz jest kilka kaplic, w których obowiązuje całkowity zakaz fotografowania. Jest kaplica zupełnie czarna od świec i miejsce, w którym mnich udzielał błogosławieństwa.

Žabljak – Czekała nas jeszcze długa droga przez malownicze góry. Robiło się coraz zimniej, padał deszcz. W końcu dotarliśmy na nocleg, czyli na Camp Apartments Razvršje w miejscowości Žabljak. Dostaliśmy ładny pokój z łazienką. Zamówiliśmy sobie obiad – rybę. Po zjedzeniu obiadu w międzynarodowym towarzystwie (Słowacy, Czech, Francuzi i my), kupiliśmy domowej roboty malinową rakiję i zamówiliśmy u naszego gospodarza rafting Kanionem Tary. Co ciekawe gospodarz mówił ciekawym zlepkiem języków słowiańskich, w taki sposób, że każdy Słowianin musiał go zrozumieć. Była tam jeszcze uprzejma, starsza pani, która dbała, aby nam niczego nie brakowało.

26.09.2014 r.

Kanion Tary
Kanion Tary

Kanion Tary – Rano stawiliśmy się w wyznaczonym miejscu, skąd terenówką pojechaliśmy w miejsce, z którego ruszyliśmy na rafting Kanionem Tary. Musieliśmy trochę zaczekać. W międzyczasie poznaliśmy naszych współtowarzyszy podróży: dwie Rosjanki, dwoje Niemców i trójkę Francuzów. Szczególnie zaznajomiliśmy się z Niemcami. Potem wszyscy przebraliśmy się w pianki z krótkim rękawem i krótkimi nogawkami. Dostaliśmy też specjalne buty, kapoki i kaski. Wsiedliśmy do samochodu, który zawiózł nas na miejsce spływu. Było bardzo zimno, a nurt Tary całkiem bystry. Zaliczyliśmy sporo bystrzy, byliśmy cali mokrzy. Grupa świetnie ze sobą współpracowała, a przewodnik w fajny sposób prowadził cały spływ. W trakcie półtoragodzinnego raftingu jeden raz wysiedliśmy, aby podejść do wodospadu. Ogólnie całkiem emocjonujące przeżycie. Nasz przewodnik powiedział nam, że jest znacznie więcej adrenaliny wiosną, kiedy stan Tary jest znacznie wyższy. Francuzi popłynęli dalej, gdyż wykupili dłuższy wariant spływu, a my wróciliśmy do bazy. Czekał nas jeszcze smaczny obiad – grilowana baranina oraz miła rozmowa z Niemcami i Rosjankami. Całkiem ciekawe towarzystwo niczym z dowcipu w stylu Polak, Rusek i Niemiec :-) W rzeczywistości tworzyliśmy całkiem zgraną grupkę. Na koniec weszliśmy na most nad Tarą, spojrzeliśmy w ten najgłębszy wąwóz Europy i pojechaliśmy w kierunku Serbii.

Valjevo – Do ostatniego noclegu mieliśmy daleko. Jechaliśmy przez góry, miejscowości, często dość wolno. W końcu dotarliśmy do Valjeva, w którym nie wiedzieliśmy jak podjechać pod Hotel Narcis. Doszliśmy kawałek pieszo. W recepcji trochę się zdenerwowaliśmy, a to za sprawą stosunków serbsko – kosowskich. Serbia nigdy nie uznała suwerenności Kosowa, a to oznacza, że przekraczanie granicy z Kosowem uznawane jest za nielegalne. Wiedzieliśmy o tym więc na granicy okazaliśmy tylko dowody osobiste. Niestety w hotelu niepotrzebnie podaliśmy paszporty, a w nich kosowskie pieczątki graniczne. Pani w recepcji się bardzo zdziwiła i baliśmy się, że może nas zadenuncjować. Na szczęście nic złego się nie stało, a jedynie prawdopodobnie zdziwił ją brak pieczątki z granicy między Czarnogórą a Serbią. Pokój był przyzwoity, choć wymagałby już remontu. Poszliśmy zjeść spaghetti w pobliskiej pizzerii.

27.09.2014 r.

Wyjechaliśmy rano. Podróż przez Węgry, Słowację i Czechy przebiegła bez problemów.