Peru

27.09.2017 – 18.10.2017

Skrócony plan podróży
Informacje praktyczne

Etapy podróży

Dojazd do Peru i Lima

Półwysep Paracas, Islas Ballestas

Płaskowyż Nasca

Arequipa, Wąwóz Colca

Puno, Wyspy Uros, Wyspa Taquile

Cusco, Machu Picchu, Święta Dolina

Puerto Maldonado – Pobyt w dżungli

Lima i powrót do domu

OPIS PODRÓŻY

Dojazd do Peru i Lima

27.09.2017 r.

Lot do Limy
Lot do Limy

Naszą kolejną podróż rozpoczęliśmy na lotnisku Chopina w Warszawie, skąd mieliśmy wylecieć o 15:30 liniami LOT do Londynu (nr lotu LO 279). Na wyznaczonej bramce czekaliśmy wraz z liczną grupą modlących się, ortodoksyjnych Żydów, wyjętych wprost z filmu „Skrzypek na dachu”… Okazało się, że w międzyczasie zmianie uległ gate i tym samym siedzieliśmy w miejscu, z którego odlatywał samolot do Izraela :-) Z niewielkim opóźnieniem, nadrobionym zresztą podczas lotu, wyruszyliśmy do Londynu. Na lotnisko Heathrow przylecieliśmy o 17:20. Po odebraniu bagażu i nadaniu go na kolejny lot kolumbijskimi liniami Avianca, mieliśmy sporo czasu. Ponieważ zaczął nam doskwierać głód poszliśmy do najtańszej naszym zdaniem restauracji HMS Host (o ile w ogóle na lotnisku może być tanio) na szybki lunch. Zamówiliśmy dwie zapiekanki z kurczakiem (po 8,95£) oraz dwa bezalkoholowe piwa imbirowe (po 2£). Rachunek był iście lotniskowo-brytyjski i wyniósł 21,90 £, czyli skromne 120 zł… Tym samym były to najdroższe zapiekanki w naszym życiu. O 22:40 wylecieliśmy z Londynu  (lot nr AV0121) do Bogoty, gdzie dotarliśmy po jedenastu i pół godzinie.

28.09.2017 r.

Plaza de Armas w Limie
Plaza de Armas w Limie

Do Bogoty w Kolumbii  przylecieliśmy o 4:05. Po kolejnej kontroli bezpieczeństwa mieliśmy juz tylko chwilę do kolejnego, docelowego lotu również liniami Avianca (lot nr AV0049) o 5:34 do Limy. Już z okien samolotu mogliśmy podziwiać wyłaniające się spośród chmur wierzchołki Andów. Na miejsce dotarliśmy planowo o 8:34 i po odebraniu bagaży wyszliśmy do hali przylotów, gdzie ku naszemu rozczarowaniu, nie czekał na nas zamówiony transfer do hotelu… Pokręciliśmy się trochę, czym zwróciliśmy uwagę pracownika obsługi lotniska, który zadzwonił do naszego hotelu. Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że taksówka przyjedzie za 10-15 minut. Trwało to jednak przynajmniej pół godziny, gdy w końcu przyjechała po nas przemiła pani, która wyjaśniła przyczynę spóźnienia. Okazało się, że omyłkowo zanotowała wieczorną godzinę naszego przylotu zamiast porannej… Teraz już bez problemu mogliśmy jechać do Hotelu España, oglądając  widoki ze stolicy. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy w Limie to niewykończone domy ze sterczącymi zbrojeniami na dachach, mała ilość zieleni, bardzo stare, poobijane samochody na ulicach oraz ogólny chaos.

Defilada na Plaza de Armas
Defilada na Plaza de Armas

Lima – Hotel España przypomina galerię sztuki, gdyż zarówno na korytarzach jak i w pokojach znajduje się olbrzymia ilość obrazów i rzeźb. Także nasz pokój na ścianach miał obrazy, a nawet wiszący tuż nad łóżkiem ołtarz, zabrany wprost z jakiegoś kościoła… Mieliśmy zatem jedyną w życiu okazję nocowania pod ołtarzem :-) Nie tracąc czasu udaliśmy się wprost na zwiedzanie. Po drodze kupiliśmy churros, czyli bardzo smaczne słodkie przekąski w postaci paluchów nadziewanych masą smakującą jak połączenie budyniu z jabłkami (za 2 sole, czyli około 2,20 zł). Chcieliśmy zacząć od serca miasta, czyli Plaza de Armas (Plac Armii). Okazało się jednak, że nie możemy się tam dostać, gdyż wszystkie uliczki są zastawione barierkami i strzeżone przez policję. Idąc uliczką trafiliśmy na tył katedry, gdzie wraz z dwójką innych turystów, do środka wpuścił nas strażnik. Po obejrzeniu zabytku, wyszliśmy wprost na Plaza de Armas, nie zapłaciwszy przy okazji za wstęp… (30 sol łącznie z Pałacem arcybiskupim).

Dzielnica Rimac w Limie
Dzielnica Rimac w Limie

Plac przedstawia się niezwykle imponująco, jest rozległy, otoczony efektownymi budynkami publicznymi z centralnym skwerem wysadzanym palmami i fontanną pośrodku. Przed Pałacem Prezydenckim (Palacio de Gobierno) trwała właśnie uroczysta defilada, która zapewne była przyczyną zamknięcia centrum. Dzięki temu po raz pierwszy mogliśmy posłuchać melodii El condor pasa i innych utworów w wykonaniu orkiestry wojskowej. Następnie udaliśmy się nad rzekę Rimac oglądając po drodze domy z tradycyjnymi, zabudowanymi balkonami, które znaleźć można w całej Starej Limie (Lima Vieja). Z mostu rozciągał się widok na wzgórze zabudowane kolorowymi domami i dzielnicę Rimac (ponoć tylko główny deptak jest bezpieczny) z miodowożółtymi, efektownymi kamienicami. Chodziliśmy niespiesznie ulicami Limy, gdzie wśród zabudowy znaleźć można wiele perełek, kościoły i domy z balkonami, ale także sporo zaniedbanych budynków.

Ceviche
Ceviche

Na Plaza San Martin wymieniliśmy dolary na sole, gdyż plac ten prócz dużej urody, jest także skupiskiem kantorów, wskazanych nam jako bezpieczne. Ku naszemu zaskoczeniu w pobliżu spotkaliśmy sporo osób ubranych w odblaskowe kamizeli z symbolami dolara i euro, które niczym za czasów PRL, wprost na ulicy handlowały walutą i to całkiem legalnie… Kantor z którego skorzystaliśmy znajdował się w piwnicy, a jego obsługa, choć miła, to jednak niczym na filmie gangsterskim, z dużą podejrzliwością oglądała nas oraz pieniądze. Ostatecznie waluta została zaakceptowana, a my otrzymaliśmy sole, które na naszych oczach opatrzono maleńkimi pieczątkami, mającymi zapewne uwiarygodnić jakość pieniędzy… Pokręciliśmy się po kolejnych uliczkach, a potem poszliśmy na zasłużony obiad, na który zamówiliśmy najsłynniejszą peruwiańską potrawę, czyli ceviche de pescado oraz rybę z frytkami i pszeniczne piwo Cusqueña. Ceviche to surowa ryba marynowana w soku z limonek, posypana kolendrą i czerwoną cebulą oraz polana marynatą, zwaną mleczkiem tygrysim. Danie tylko dla smakoszy, aczkolwiek nam zdecydowanie przypadło do gustu. Cały obiad był najdroższy na wyjeździe i wyniósł 125 soli, czyli około 140 zł, ale w końcu to stolica, a dania wyszukane :-) Nie skusiliśmy się na proponowaną nam kilkakrotnie świnkę morską z rusztu zwaną tutaj cuy, która jest w Peru odświętnym rarytasem. W naszej pamięci zostało jednak zawołanie restauratora: „Señora, cuy, muy rico”, co oznacza „Proszę Pani, świnka morska, bardzo pyszna”. Jak mogliśmy zjeść zwierzątko, które posiadamy w domu…

Klasztor Św. Franciszka w Limie
Klasztor Św. Franciszka w Limie

Po obiedzie poszliśmy jeszcze do najładniejszego parku starej Limy, czyli Parque de la Muralla nad rzeką Rimac. Jest to raczej bardziej skwer niż park, ale bardzo urokliwy i zadbany. Parokrotnie przechodziliśmy koło sąsiadującego z naszym hotelem, efektownego kościoła należącego do klasztoru Św. Franciszka, gdzie przez cały dzień trwało święto ludzi pracy i nieustająca pielgrzymka do sanktuarium. Czytając wcześniej, że centrum Limy jest bezpieczne po zmroku, postanowiliśmy zobaczyć oświetlony latarniami Plaza de Armas oraz pobliskie uliczki. Nie zawiedliśmy się, gdyż miejsca te prezentowały się bardzo pięknie.

 29.09.2017 r.

Lima
Lima

Lima – Mimo dużej różnicy czasu (7 godzin), całkiem dobrze wyspaliśmy się pod ołtarzem ;-) i rano poszliśmy na śniadanie na górnej kondygnacji hotelu w towarzystwie żółwia i dwóch pawi (2 naleśniki z szynką po 9 sol za osobę i 2 kawy po 2,5 sol – całość 23 sol, czyli 26 zł). Podjadłszy mogliśmy kontynuować zwiedzanie stolicy. Tego dnia klasztor Św. Franciszka czekał już opustoszały, ale za to najefektowniejszy w Limie. Udaliśmy się na Plaza Bolivar, gdzie stoi okazały budynek peruwiańskiego kongresu (Palacio Legislativo), a kawałek dalej odszukaliśmy główne targowisko Limy (Mercado Central) i chińską dzielnicę (Barrio Chino), w której oprócz charakterystycznej bramy i reszty zabudowy, spotkać można wielu imigrantów z Dalekiego Wschodu. Przy tej okazji nie możemy nie wspomnieć o najciekawszej naszym zdaniem ulicy-deptaku, czyli Ucayali, gdzie stoją efektowne budynki, kościoły, czy też teatr. Idąc do kolejnej atrakcji kupiliśmy przekąskę, czyli empanadę (rodzaj pieroga z pieca z nadzieniem mięsnym – 2,5 sol za sztukę) oraz świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy wprost z przyulicznego straganu. W tym miejscu musimy dodać, że w Peru na każdym kroku spotkać można bary, stragany, czy też różnego rodzaju budki z jedzeniem i sokami, a także wszechobecne cukiernie z wielkimi, apetycznie wyglądającymi i smacznymi tortami.

Lima
Lima

Na koniec poszliśmy jeszcze do Santuario de Santa Rosa de Lima z czerwonym budynkiem kościoła i ładnym otoczeniem. Wróciliśmy do hotelu, spakowaliśmy się i mogliśmy oczekiwać na taksówkę, która zawiozła nas wprost do terminalu autobusowego firmy Cruz del Sur, skąd o 14:00 mieliśmy wyruszyć w 3,5 godzinną drogę do Paracas. Niczym na lotnisku nadaliśmy bagaż, zjedliśmy kolejne churros, ale nieco inne, z zupełnie innym nadzieniem i czekaliśmy na wejście do autobusu. Co piętnaście minut pojawiał się kolejny autobus, aż doczekaliśmy się naszego. Sprawdzono nam bilety, paszporty i bagaż podręczny. Przy tej okazji dowiedzieliśmy się, że peruwiańskimi autobusami, w bagażu podręcznym nie wolno przewozić alkoholu, a my mieliśmy ledwie napoczętą butelkę rumu ;-) Tym razem jednak upiekło się nam, gdyż kontroler mrugnięciem oka pozwolił zatrzymać trunek.

W drodze do Paracas
W drodze do Paracas

Autobusy Cruz del Sur są niezwykle luksusowe, na pokładzie obsługiwała nas stewardessa, do dyspozycji prócz wygodnych, rozkładanych foteli z podnóżkami, mieliśmy pokładową rozrywkę z filmami, grami i muzyką, poduszkę i koc, a do tego w ramach biletu przysługiwał nam obiad z napojami (koszt biletu 58 sol za osobę). Zajęliśmy zarezerwowane dużo wcześniej przez Internet miejsca na górnym pokładzie przy przedniej szybie, dzięki czemu przez całą drogę mogliśmy swobodnie obserwować krajobraz. Po opuszczeniu zatłoczonej Limy, jechaliśmy przez niemal zupełne pustkowia z nielicznymi miejscowościami po drodze i oceanem po prawej stronie.

Półwysep Paracas, Islas Ballestas

Ceviche w Paracas
Ceviche w Paracas

Paracas – Na miejsce dotarliśmy z niewielkim opóźnieniem. Po wyjściu z terminala, udaliśmy się pieszo na nasz nocleg w Paracas Backpackers House. Po drodze towarzyszył nam naganiacz z biura turystycznego, który oferował wycieczki, a przy okazji zaprowadził nas do celu. Umówiliśmy się z nim na godziną 20:00 w jego biurze, ale nigdy tam nie dotarliśmy, gdyż w pensjonacie okazało się, że ceny oferowane na miejscu są o połowę niższe od przedstawionych przez agenta… Byliśmy bardzo głodni, więc od razu poszliśmy na kolację, która zjedliśmy na promenadzie nad oceanem.

Kormorany i pelikany na Islas Ballestas
Kormorany i pelikany na Islas Ballestas

Zamówiliśmy najlepsze ceviche na całym wyjeździe, które pięknie podano nam w muszlach (25 sol porcja 8 muszli) oraz rewelacyjne, panierowane krążki z kalmara (35 sol duża porcja), a do tego pyszne piwo z mini browaru (10 sol za kufel 620 ml). Obok nas siedziało bardzo rozbawione towarzystwo różnych narodowości, które miało już za sobą kilka kolejek spędzonych na degustacji piwa ;-) Wyróżniał się delikwent, który nie dość, że uporczywie starał się nawiązać kontakt z obsługą grilla, to o mało sam nie skończył na jego ruszcie :-D Ponieważ nasz obiekt nie oferował śniadań, musieliśmy nabyć co nieco w małym markecie.

30.09.2017 r.

El Candelario w Paracas
El Candelario w Paracas

Islas Ballestas – Po własnoręcznie przygotowanym śniadaniu ze smacznych składników (wędliny i ser) zeszliśmy do recepcji naszego pensjonatu, gdzie czekaliśmy na rozpoczęcie pierwszej wycieczki (na Islas Ballestas za 20 sol od osoby). W oczekiwaniu, przyglądaliśmy się wielojęzycznej grupce otaczających nas turystów, wśród których zwrócił naszą uwagę chłopak w krótkich spodenkach (było dość zimno i wilgotno, a mieliśmy płynąć szybką łodzią), gdy tymczasem wszyscy mieli na sobie dość ciepłe ubrania. Biedak, nie dość że przyszedł ostatni, miał pokaźny opatrunek na kolanie (może po wieczornej imprezie ;-) ), to jeszcze przewrócił się na śliskich schodach.

Pingwiny na Islas Ballestas
Pingwiny na Islas Ballestas

Ruszyliśmy wraz z naszą przewodniczką Dafne do portu, gdzie kupiliśmy bilet wstępu do rezerwatu przyrody obejmującego Wyspy Ballestas (czyt. Bajestas) oraz Półwysep Paracas (20 sol bilet łączony za osobę lub oddzielnie 15 sol Islas Ballestas i 10 sol Półwysep Paracas). Mogliśmy teraz spokojnie wsiąść do naszej szybkiej motorówki El Mesias III, gdzie zajęliśmy miejsca i dostaliśmy kapoki, które przy okazji doskonale chroniły nas przed zimnem. Ruszyliśmy w kierunku miejsca zwanego El Candelabro (kandelabr), czyli geoglifu o wysokości 150 m i szerokości ponad 150 m zlokalizowanego na zboczu wzgórza, przedstawiającego olbrzymi kaktus, będący przez stulecia drogowskazem dla żeglarzy.

Głuptaki na Islas Ballestas
Głuptaki na Islas Ballestas

Gdy zatrzymaliśmy się przy kandelabrze obserwowaliśmy pierwsze pelikany i głuptaki, będące zaledwie zapowiedzią tego co czekało nas później. Dodatkową atrakcją był sam rejs, podczas którego błyskawicznie przemierzaliśmy ocean niemal frunąc nad falami. Po dłuższej chwili znaleźliśmy się przy skalistych wysepkach zamieszkałych przez kolonie pelikanów, głuptaków, kormoranów, pingwiny i lwy morskie. Islas Ballestas, zwane peruwiańskim Galapagos, były niemal „oblepione” różnymi gatunkami ptaków wśród których prym wiodły głuptaki peruwiańskie i pelikany peruwiańskie, ale łatwo było także wypatrzeć kormorany peruwiańskie, czarne rybitwy kerguleńskie z czerwonym dziobem oraz mniej liczne pingwiny Humboldta.

Lwy morskie na Islas Ballestas
Lwy morskie na Islas Ballestas

Całości dopełniały leżące na skałach lwy morskie, które oglądaliśmy z odległości zaledwie kilku metrów oraz czerwone kraby. Płynąc wolniutko pomiędzy skałami oglądaliśmy sznury ptaków lecących nad naszymi głowami, malutkie pingwiny, które spacerowały po brzegu, niezliczone ilości endemicznych ptaków, ale nasze serca skradły lwy morskie, które pojedynczo lub rodzinami zajmowały wystające z wody skały. Widzieliśmy jak zwierzęta wydając rozmaite dźwięki wdrapywały się na niemal pionowe ściany, walczyły ze sobą, karciły młode, kopulowały i wylegiwały się. Był to niesamowity spektakl przyrody.

Islas Ballestas
Islas Ballestas

Idealnie wybraliśmy porę wycieczki, gdyż wiosną migrują ptaki i dzięki temu na wyspach było ich aż tak wiele, a do tego przewodniczka świetnie opowiadała nam o obserwowanych gatunkach, gdy my w tym czasie delektowaliśmy się niezapomnianymi widokami. Jedynym mankamentem wycieczki był wszechobecny, nieprzyjemny zapach ptasiego guano, które pokrywa każdy skrawek wysp, a które było dawniej wydobywane i eksportowane jako doskonały nawóz. Cała wycieczka trwała dwie godziny. Po dopłynięciu byliśmy już trochę przemarznięci, a w szczególności chłopak w krótkich spodenkach, któremu z zimna aż zsiniały nogi… Wracając kupiliśmy na straganie pyszne przekąski z gotowanych ziemniaków nadziewanych jajkiem, boczkiem i serem, panierowane i smażone w głębokim oleju (2,5 sol za sztukę).

Playa Roja na Półwyspie Paracas
Playa Roja na Półwyspie Paracas

Półwysep Paracas – Po powrocie do pensjonatu mieliśmy około godzinę do następnej wycieczki (25 sol od osoby). O umówionej czasie przyjechał autobus, który zabrał nas na Półwysep Paracas, czyli na Pustynię Atacama. Po wjeździe do rezerwatu zatrzymaliśmy się w Centrum Turystycznym, gdzie znajduje się muzeum z wystawą znalezisk archeologicznych z pobliskiego cmentarzyska kultury Paracas. My jednak woleliśmy iść ścieżką prowadzącą bliżej oceanu, do kolonii różowych flamingów chilijskich. Ptaki te mogliśmy oglądać z dość dużej odległości i to przy mocno rozrzedzonym powietrzu, dzięki czemu ptaki jawiły się nam jak ptasie zjawy wystające z wody. Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć niewielką wystawę przyrodniczą, która była darmowa o ile wypowiedziało się magiczne hasło: „jesteśmy od Paco”, czyli z wycieczki prowadzonej przez naszego pokaźnej postury przewodnika o imieniu Paco, który przez cały czas zajadał się orzeszkami :-)

Playa Lagunillas na Półwyspie Paracas
Playa Lagunillas na Półwyspie Paracas

Stąd pojechaliśmy na punkt widokowy znajdujący się na malowniczym, wysokim, piaskowym klifie, z którego widać było charakterystyczną formację skalną wyłaniającą się z wody, zwaną katedrą. Kolejnym celem była czerwona plaża (Playa Roja), której nazwa pochodzi od koloru piasku, a raczej dość grubego żwiru. Dalej zajechaliśmy na Playa Lagunillas, gdzie zaprowadzono nas do drogiej restauracji, z której usług nie skorzystaliśmy. Za to weszliśmy na niewielkie wzgórze, z którego doskonale widać było okolicę oraz sporo czasu spędziliśmy na plaży w oczekiwaniu na sygnał odjazdu (w Lagunillas byliśmy około godziny). Półwysep jest naprawdę interesujący, widzieliśmy piaszczystą pustynię, kolorowe skały, trochę ptaków, a wszystko to w otoczeniu oceanu, jednakże wycieczka mogłaby być ciekawiej zorganizowana…

Dzieci bawiące się w Paracas
Dzieci bawiące się w Paracas

Paracas – Po powrocie z wycieczki, ku radości obsługi lokalu, postanowiliśmy jeszcze raz skorzystać z tej samej restauracji co dzień wcześniej. I tym razem zdecydowaliśmy się na owoce morza, czyli ryż z krewetkami i kawałkami innych morskich stworzeń (30 sol) oraz panierowane kawałki ośmiornicy z frytkami (35 sol), a do tego lokalne, białe wino (15 sol za kieliszek). Posileni ruszyliśmy promenadą wzdłuż portu, aby obserwować łodzie, ptaki, wśród których królowały pelikany oraz bawiące się miejscowe dzieci o typowo indiańskiej urodzie. Przy okazji kupiliśmy składniki na kolejne śniadanie i wróciliśmy na nocleg.

01.10.2017 r.

Miasto Ica w drodze z Paracas do Nasca
Miasto Ica w drodze z Paracas do Nasca

Autobus linii Cruz del Sur do Nasca był wcześnie rano, bo o 7:25. Na szczęście mieliśmy tylko parominutowy spacer z walizkami, chwilę poczekaliśmy na transport i mogliśmy jechać w dalszą podróż. Trasa wiodła głównie przez piaszczystą pustynię, ale od czasu do czasu mijaliśmy sady, winnice, uprawy szparagów, jawiące się nam niczym zielone oazy. Jadąc przez miasto Ica przyglądaliśmy się ruchowi ulicznemu, handlowi na targowisku oraz wielkim cmentarzom z długimi rzędami kolumbariów. Za Ica ponownie ciągnęła się pustynia przedzielana tylko od czasu do czasu zielonymi dolinami z niewielkimi osadami. Ostatni odcinek to odludny Płaskowyż Nasca, nad którym latały awionetki, a  który doprowadził nas aż do miasteczka o tej samej nazwie.

Płaskowyż Nasca

Obiad w Nasca
Obiad w Nasca

Nasca – Do Nasca przyjechaliśmy punktualnie o 11:15. Pierwsze co nas uderzyło, to upał sięgający trzydziestu kilku stopni, trudno się jednak dziwić, bo jest to jedno z najsuchszych miejsc na Ziemi. Przed dworcem czekał na nas przedstawiciel naszego pensjonatu – Hostal Boulevard, który po drodze proponował nam wycieczki organizowane przez biuro znajdujące się w naszym obiekcie. Po zakwaterowaniu w mikroskopijnym pokoju zdecydowaliśmy się na popołudniową wycieczkę na cmentarzysko Chauchilla (czyt. Czauczija – 80 sol od osoby, w tym wliczony bilet wstępu do atrakcji) położone 30 km od Nasca. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, gdyż wycieczka rozpoczynała się o 15:30. Poszliśmy na obiad do restauracji sąsiadującej z pensjonatem, gdzie zjedliśmy dość ekskluzywnie przygotowane dania: kurczaka z serem pleśniowym gordon bleu i szynką, w sosie pieczarkowym z frytkami ułożonymi niczym wieża z klocków (28 sol za porcję) oraz zawijanego kurczaka ze szpinakiem, serem i papryką, upieczonego na grillu, z równie efektownie ułożonymi frytkami (28 sol), a do tego obowiązkowe ciemne peruwiańskie piwo Cosqueño Negro (10 sol butelka 620 ml).

Cmentarzysko Chauchilla
Cmentarzysko Chauchilla

Jedząc obiad siedzieliśmy na tarasie, z którego dojrzeliśmy włoską rodziną, z którą podróżowaliśmy do Paracas. Pomachaliśmy sobie nie wiedząc, że to nie ostatnie nasze spotkanie :-) Po obiedzie ruszyliśmy na spacer, aczkolwiek Nasca z wyjątkiem głównego placu (Plaza de Armas) nie należy do zbyt atrakcyjnych miast i podobnie jak w Limie, czy też w Paracas, wiele budynków jest niewykończonych, a z dachów sterczą zbrojenia… Wycieczkę zaczęliśmy jakieś 20 minut przed czasem, ponieważ okazało się, że jedziemy tylko we dwójkę prywatną taksówką, gdyż dwoje innych turystów rozchorowało się po porannym locie awionetką nad Płaskowyżem Nasca. Nie była to dla nas zbyt dobra wiadomość, gdyż taki sam lot mieliśmy odbyć następnego dnia…

Cmentarzysko Chauchilla
Cmentarzysko Chauchilla

Cementerio Chauchilla – Nasz taksówkarz był zarazem naszym przewodnikiem i po drodze opowiadał nam o pobliskich kopalniach, w których w bardzo ciężkich warunkach pracuje znaczna część mieszkańców Nasca. Z głównej drogi skręciliśmy w drogę szutrową, która po około 7 km doprowadziła nas do stanowiska archeologicznego. Wiał silny wiatr, który wzbijał tumany piasku dając wrażenie burzy piaskowej. W tych warunkach szliśmy od grobowca do grobowca, gdzie pod lichym zadaszeniem, w niszach grobowych znajdowały się liczne mumie ludu kultury Ica-Chincha z XI-XIV w. wraz ze skromnymi darami grobowymi. Cmentarzysko robi niesamowite wrażenie, gdyż jak dotąd oglądaliśmy mumie wyłącznie w muzeum, w gablotach, a nie w miejscu, w którym faktycznie je złożono.  Aż trudno uwierzyć, że udostępniono zwiedzającym kilkanaście oryginalnych grobów z prawdziwymi mumiami bez jakiegokolwiek zabezpieczenia z wyjątkiem zadaszenia. Do tego cały czas smagał nas wiatr niosący drobiny piasku, który dostawał się we wszystkie możliwe miejsca, czyniąc cmentarzysko jeszcze bardziej tajemniczym i odrealnionym.

Cmentarzysko Chauchilla
Cmentarzysko Chauchilla

Nasca – W drodze powrotnej czekały nas jeszcze dwie „atrakcje”. Jak to zwykle bywa na takich wycieczkach, przewodnik musi oprowadzić po lokalnych warsztatach oraz sklepikach z pamiątkami. Tym razem wybór padł na manufakturę, w której za pomocą rtęci pozyskuje się złoto oraz zakład produkcji ceramiki. W warsztacie górników złota widzieliśmy jak w prymitywny i bardzo szkodliwy dla zdrowia oraz środowiska sposób, uzyskuje się złoto ze skał wydobytych w pobliskich wzgórzach. Dotąd takie praktyki widzieliśmy jedynie w telewizji… Na koniec oczywiście mogliśmy nabyć wyroby złotnicze w „super” cenach. Nie trzeba być znawcą, by zauważyć, że złoto jest niskiej próby, a wyroby z wyjątkowo cienkiej, złotej blaszki. No cóż, okazja to bynajmniej nie była ;-) Z kolei w zakładzie garncarskim bardzo się ubawiliśmy, gdyż garncarz w wesoły sposób pokazywał nam swoją pracę. Najpierw ulepił małe naczynie, do którego dorobił rodzaj rurki i zapytał nas „co to jest?”

Geoglif kondor podczas lotu nad Płaskowyżem Nasca
Geoglif kondor podczas lotu nad Płaskowyżem Nasca

Gdy patrzyliśmy ze zdziwieniem, odparł po polsku: „dziubek”.  Wtrącał także inne słowa po polsku, których oczywiście nauczył się od polskich wycieczek. Potem wziął kamyk, natarł go tłuszczem z wierzchu swojego nosa i zaczął polerować „dziubka”… No cóż, chwilę później mogliśmy kupić takie „dziubki” polerowane tłuszczem z nosa… Nie skorzystaliśmy :-D Co ciekawe, garncarz trzymał w klatce świnkę morską, którą traktował jak maskotkę, a nie zwierzątko spożywcze, a jest to w Peru wyjątek. Po powrocie do centrum wybraliśmy się jeszcze na peruwiańskie torty. W pobliskiej kawiarni zjedliśmy tarta chocolate (tort czekoladowy – 6 sol porcja) i tarta tres leches (tort z trzech rodzajów mleka za 6 sol), które jak niemal wszystkie peruwiańskie wypieki, były pyszne. Wieczorem kupiliśmy ze „straganu na kółkach” bardzo nietypowy owoc – chamoraya, który okazał się niezwykle smaczny o budyniowo-kremowej konsystencji i dość słodki, a do tego nieporównywalny z żadnym innym owocem. Trudno w ogóle określić jaki miał smak… Chamoraya rośnie wyłącznie w kilku krajach Ameryki Południowej, więc była to jedna z niewielu okazji, żeby spróbować tego pysznego owocu.

02.10.2017 r.

Przed lotem nad Płaskowyżem Nasca
Przed lotem nad Płaskowyżem Nasca

Płaskowyż Nasca – Rano obudził nas koncert licznych kogutów, które wyręczyły budzik. Poinstruowani wcześniej, nie zjedliśmy śniadania oraz asekuracyjnie wzięliśmy aviomarin, aby o 8:00 wyruszyć na lotnisko, z którego odbywają się loty nad Płaskowyżem Nasca. W terminalu, który o dziwo przypominał normalne lotnisko, zaprowadzono nas do stanowiska firmy, w której wykupiliśmy lot – Alas Peruanas (80 $ od osoby). Po załatwieniu formalności i uiszczeniu opłaty lotniskowej (30 sol lub 10 $ od osoby) dostaliśmy ulotkę obrazująca trasę przelotu nad poszczególnymi figurami. Niedługo później przeszliśmy przez kontrolę bezpieczeństwa i oczekiwaliśmy na wylot. Drugi pilot zabrał nas razem z Amerykaninem i Japończykiem do sześcioosobowej awionetki i opowiedział w jaki sposób będziemy lecieć.

Geoglif pająk podczas lotu nad Płaskowyżem Nasca
Geoglif pająk podczas lotu nad Płaskowyżem Nasca

Tu musimy dodać ważną informację, że lot odbywa się w taki sposób, że nad każdą figurą samolot przelatuje z obu stron przechylając się przy tym na bok dla lepszego widoku. W praktyce nad każdym geoglifem samolot robi ósemkę. Podczas półgodzinnego lotu ogląda się wygodnie ponad 20 figur symbolizujących różne zwierzęta oraz człowieka, aczkolwiek będąc narażonym na duże przeciążenia i dość niemiłe dla żołądka zakręty… Nie sposób nie dodać, że figury stworzone przez kulturę Nasca są ogromne, osiągają od kilkudziesięciu do kilkuset metrów, a niektóre linie mają nawet 8 kilometrów i dlatego jedynym sposobem ich obejrzenia jest właśnie lot na wysokości do 350 m nad ziemią.

Geoglify drzewo i ręce podczas lotu nad Płaskowyżem Nasca
Geoglify drzewo i ręce podczas lotu nad Płaskowyżem Nasca

Geoglify są wyryte w glebie tworząc rowy o szerokości metra i głębokości 20 cm odsłaniające jaśniejszą warstwę. Do najważniejszych rysunków, a przy tym najefektowniejszych należą: pies, koliber, małpa, kondor, flaming, drzewo, pająk i astronauta. Do dziś nie wiadomo w jakim celu i w jaki sposób figury zostały wyryte, gdyż twórcy nie mogli obejrzeć efektu swej pracy, a to sprzyja wielu teoriom z kosmitami włącznie… Całe szczęście, że lot trwa tylko 30 minut, gdyż mimo braku śniadania zaczęliśmy czuć mdłości od nadmiaru gwałtownych zwrotów naszego małego samolotu :-) Po wyrównaniu lotu, gdy wracaliśmy na lotnisko, wszelkie dolegliwości ustąpiły. Przed wyjazdem uważaliśmy, że miejsce to jest przereklamowane i loty są tylko sposobem na wyciągnięcie dolarów z kieszeni turystów. Nieprawda. Jest to wspaniałe, ekscytujące i jedyne w swoim rodzaju przeżycie, a oglądane figury pobudzają wyobraźnię.

Lot nad Płaskowyżem Nasca
Lot nad Płaskowyżem Nasca

Nasca – Po powrocie mogliśmy wreszcie zjeść spóźnione śniadanie w naszym pensjonacie dzieląc się wrażeniami z lotu. Od recepcjonistki dowiedzieliśmy się, że jedynym, a przy okazji bezpiecznym sposobem wymiany waluty są mobilni panowie w charakterystycznych żółtych kamizelkach stojący przed bankiem. Widzieliśmy już takich w Limie, więc postanowiliśmy skorzystać z kantoru na dwóch nogach ;-) Po szybkim przeliczeniu, pieniądze przeszły z ręki do ręki i to po całkiem korzystnym kursie… (3,24 sol za 1 $). No cóż, co kraj to obyczaj :-) Pokręciliśmy się trochę po części handlowej miasta, a gdy zgłodnieliśmy, poszliśmy na jedną z lokalnych specjalności, czyli rosół z kury (caldo de gallina, czyt. kaldo de gajina). No cóż. Caldo de gallina smakowo nijak się ma do polskiego rosołu. Dostaliśmy zupę z wyjątkowo twardymi kawałkami kury, makaronem, jajkiem, zielem angielskim oraz innymi przyprawami, do tego oddzielnie dostaliśmy pikantny sos, szczypiorek oraz kawałki limonki. Generalnie była to jedyna potrawa w Peru, która niezbyt nam smakowała.

W drodze do Arequipy
W drodze do Arequipy

Droga do Arequipa – O 14:30 wyruszyliśmy kolejnym autobusem Cruz del Sur do miasta Arequipa. Przed długi czas towarzyszył nam ocean oraz niekończąca się pustynia. Obserwowaliśmy bardzo nietypowe dla nas obrazy, czyli wysypujący się na drogę piasek tworzący zaspy, które trzeba było omijać oraz pług odgarniający piasek na pobocze, przypominający nasz pług śnieżny. Podczas podróży dostaliśmy też dwa posiłki: obiad i kolację, a wszystko to za 90 sol od osoby za dziewięciogodzinny kurs (570 km). Potem skręciliśmy w góry i zaczęło się ściemniać.

Arequipa, Wąwóz Colca

03.10.2017 r.

Wulkan Sabancaya - Wycieczka do Kanionu Colca
Wulkan Sabancaya – Wycieczka do Kanionu Colca

Arequipa – Do Arequipy leżącej na ponad 2.300 m n.p.m. dotarliśmy chwilę po północy, czyli nieco z ponad półgodzinnym opóźnieniem. Na Terrapuerto, czyli terminalu autobusowym obsługującym wiele linii autobusowych skorzystaliśmy z rady naszego hostelu i wzięliśmy jedną ze stojących tutaj niebieskich taksówek (Blue Taxi), która za 20 sol dowiozła nas pod drzwi Park Hostel. Tam zadzwoniliśmy domofonem i po chwili byliśmy już w recepcji, gdzie od razu dostaliśmy klucz i mogliśmy kłaść się spać :-) Tego dnia mieliśmy zarezerwowaną dwudniową wycieczkę do Kanionu Colca, która miała zacząć się między 7:45 a 8:15.

Wikunia - Wycieczka do Kanionu Colca
Wikunia – Wycieczka do Kanionu Colca

Rano wstaliśmy na śniadanie i dzięki innemu turyście dowiedzieliśmy się, że jest serwowane dopiero o 7:30. Oznaczało to, że nie zjemy nic przed wycieczką… Powiedzieliśmy o tym właścicielowi, który kazał nam usiąść na tarasie na dachu i powiedział, że „señorita” zaraz nam wszystko przygotuje. W tym czasie załatwiliśmy formalności i faktycznie po piętnastu minutach śniadanie było gotowe :-) Spokojnie zjedliśmy i po zostawieniu walizek w pokoju, czekaliśmy przed hostelem na transport. Na placu przed pensjonatem oglądaliśmy niecodzienny widok, a mianowicie duże grupy młodych mężczyzn, którzy czekali, aby ktoś najął ich do pracy. Pojawiał się pracodawca i zabierał nielicznych wybrańców…

Rodzina indiańska w Patahuasi podczas wycieczki do Kanionu Colca
Rodzina indiańska w Patahuasi podczas wycieczki do Kanionu Colca

Droga do Kanionu Colca – Około 8:00 pojawił się nieduży autobus, który zabrał nas na wycieczkę do Kanionu Colca. Pierwszym przystankiem był sklepik z koką. Przewodnik Juan poinstruował nas, że mamy kupić liście koki, cukierki z koką i wodę, czyli zestaw obowiązkowy do „walki” z chorobą wysokościową :-) Tak też zrobiliśmy my i cała nasza międzynarodowa wycieczka. Szybko zostaliśmy poinstruowani jak żuć kokę. Otóż należy zwinąć kilkanaście liści w rulon, do środka włożyć kawałek słodzika (stevi) i żuć około 15-20 minut. Po tym czasie należało resztki liści wypluć do przygotowanych w tym celu woreczków. Czynność tę należało powtarzać kilkukrotnie, w miarę zwiększania wysokości. Przy tej okazji musimy zaznaczyć, że koka to nie kokaina i podobnie jak mak w Polsce, zawiera tylko śladową ilość narkotyku, więc nie ma żadnych działań ubocznych :-) Chwilę po tym jak zaczęliśmy podjeżdżać, po lewej stronie zobaczyliśmy wulkan, nad którym unosił się słup dymu przypominający grzyb atomowy. Okazało się, że to wulkan Sabancaya, który wybucha nawet osiem razy dziennie… Nieco dalej, bo na wysokości około 4.000 m n.p.m. zrobiliśmy sobie przystanek na obserwację dziko żyjących przodków lam i alpak, czyli wikunii.

Lamy i alpaki w drodze do Kanionu Colca
Lamy i alpaki w drodze do Kanionu Colca

Zwierzęta te pasły się w malowniczej scenerii nieczynnych wulkanów. Jadąc dalej niejednokrotnie widzieliśmy kolejne stada wikunii lub pojedyncze okazy. Następny przystanek to niewielka osada Patahuasi, gdzie zaczęliśmy odczuwać pierwsze objawy choroby wysokościowej, czyli „ciężką” głowę. Aby zmniejszyć dolegliwości, na miejscu można było wypić herbatę z koki (mate de coca) lub herbatę z wielu ziół, czyli mate de inca. Wybraliśmy tę drugą wersję i rozkoszowaliśmy się widokami dookoła. Przy okazji nie omieszkaliśmy zrobić zdjęcia z lokalną rodziną. Kolejnym przystankiem, położonym jeszcze wyżej, było miejsce, w którym turyści mogą spotkać się z lamami i alpakami, pogłaskać je oraz zrobić darmowe zdjęcia. Zwierzęta te są przyjazne o ile podchodzi się do nich łagodnie od przodu, a nie od tyłu, bo wtedy mogą nieprzyjemnie opluć ;-) Przy okazji robienia zdjęć przekonaliśmy się, że na tej wysokości wykonywanie gwałtowniejszych ruchów, jak choćby kucanie, zaczyna sprawiać nam coraz większa trudność…

Mirador de los Andes na wysokości 4.910 m n.p.m.
Mirador de los Andes na wysokości 4.910 m n.p.m.

Pomału zmierzaliśmy do najwyższego punktu – Mirador de los Andes na wysokości 4.910 m n.p.m. skąd widać okoliczne wulkany: el Misti, Hualca Hualca, Sabancaya, Ampato, Ubinas i Chachani. Miejsce to charakteryzuje się ciekawie poukładanymi w stożki kamieniami. Po wyjściu z autobusu, mimo, że poruszaliśmy się bardzo spokojnie, każdy krok pod górę był dla nas dużym wysiłkiem. Do tego, po pewnym czasie wszyscy uczestnicy wycieczki czuli się jakby byli lekko pijani, odczuwali mdłości lub bóle głowy.  Potem zjechaliśmy niżej na kolejny punkt widokowy, z którego widać było jak na dłoni miejscowość Chivay położoną na wysokości około 3.700 m n.p.m., w której przewidziano nasz nocleg. Przed wjazdem do miejscowości musieliśmy jeszcze wykupić „boleto turistico”, czyli bilet wstępu do Kanionu Colca za 70 sol.

Widok na Chivay
Widok na Chivay

Chivay – Pojechaliśmy do restauracji, która serwowała różne potrawy w postaci bufetu, dzięki czemu można było spróbować zarówno dań turystycznych, jak i lokalnych (30 sol za osobę, piwo płatne osobno – 7 sol za małą butelkę). Wtedy po raz pierwszy posmakowaliśmy mięso z alpaki, które jest bardzo zdrowe, zawiera nikłą ilość cholesterolu, a smakuje jak coś pomiędzy wołowiną a jagnięciną. Następnie rozwieziono nas po różnych hotelach (w zależności od opcji wybranej podczas rezerwacji). Nam przypadł w udziale przyjemny, trzygwiazdkowy Hotel Colca Inn. Tego dnia zaplanowano jeszcze dwie atrakcje, więc po wzięciu podwójnej dawki leków na dokuczający nam ból głowy, zdecydowaliśmy się wziąć udział w obydwu.

Basen termalny z widokiem na Andy w Chivay
Basen termalny z widokiem na Andy w Chivay

Pierwszą atrakcją była wizyta w kąpielisku termalnym „La Calera” (wstęp płatny dodatkowo 15 sol od osoby) i możliwość wymoczenia się w basenach z gorącą wodą o temperaturze do 39⁰C. Nie wiemy, czy to zbawienne działanie wody termalnej, czy tabletki, jednakże to właśnie podczas kąpieli zaczęły  ustępować objawy choroby :-) Obiekt jest nieco archaiczny, ale czysty i pięknie położony z widokiem na Andy. Do tego moczenie uprzyjemniały nam rozmowy z innymi turystami. W tym miejscu po rzaz trzeci spotkaliśmy włoską rodzinkę :-) Po powrocie z kąpieli mieliśmy trochę czasu do wieczorku folklorystycznego połączonego z kolacją (25 sol od osoby za show i kolację z dwóch dań, bez napojów). Postanowiliśmy skorzystać z prysznica i wtedy okazało się, że nasze kosmetyki eksplodują przy otwieraniu. Obniżone do około 650 hPa ciśnienie atmosferyczne spowodowało, że otwarcie tubki lub butelki kończyło się gwałtownym rozbryzgiem zawartości, ale na szczęście nie w całości :-) O 19:00 zawieziono nas na indiańskie show, gdzie zaserwowano nam kolację składającą się z przystawki i dania głównego (do wyboru z kilkunastu pozycji).

Impreza etniczna w Chivay
Impreza etniczna w Chivay

Skusiliśmy się na pomidorówkę oraz piramidkę z ryżu z warzywami i serem oraz chrupkami ziemniaczanymi, a na danie główne zjedliśmy alpakę po andyjsku, czyli z cebulą, pomidorami i ryżem oraz alpakę w sosie pieprzowym z frytkami i warzywami gotowanymi na parze, do tego zamówiliśmy robioną na poczekaniu lemoniadę (dodatkowo 6 sol) i sok z lokalnej odmiany kaktusa (8 sol). Główną atrakcją wieczoru był występ peruwiańskiej kapeli grającej na tradycyjnych instrumentach i wykonującej lokalne utwory, wspomaganej przez dwoje tancerzy. Zabawa trwała w najlepsze, gdy tancerze zaczęli wciągać nasza grupę do tańca. Nie obyło się bez przebieranek, żartów i ogólnej wesołości, sporo także potańczyliśmy… Kapela grała tak fajnie, że musieliśmy na pamiątkę kupić sobie płytę z graną przez nią muzyką (25 sol). Cała impreza trwała tylko do 21:00, gdyż następnego dnia o 6:30 zaplanowano wyjazd z hoteli.

04.10.2017 r.

Taniec dzieci przed lekcjami w Yanque
Taniec dzieci przed lekcjami w Yanque

Kanion Colca – Już o 5:30 zaserwowano nam śniadanie, aby punktualnie o 6:30 wyruszyć w dalszą drogę. Jako, że wsiadaliśmy do autobusu ostatni, przywitał nas okrzyk „hello polish dancers” (cześć polscy tancerze). Nawet nie przypuszczaliśmy, że nasze wygibasy zapadną innym turystom w pamięć ;-) Pierwszym przystankiem była miejscowość Yanque, w której dzieci przed rozpoczęciem lekcji tańczą dla turystów w tradycyjnych strojach. Dzieci poruszają się wokół fontanny, gdy tymczasem inne zbierają datki od turystów. No cóż, zapewne to pierwsza praca tych dzieci… Przy okazji obejrzeliśmy nietypowy kościół kolonialny znajdujący się przy głównym placu. Indianki przyprowadziły na plac także alpaki oraz orła, z którymi można było zrobić zdjęcia, przy czym jak nas poinformował przewodnik, zdjęcia z orłem nie są najlepszym pomysłem, gdyż ptaki te są pod ochroną, a robienie zdjęć zachęca Indian do niecnego procederu…

Dolina rzeki Colca
Dolina rzeki Colca

Zaczęliśmy wjeżdżać do kanionu, poruszaliśmy się drogą poprowadzoną po jego zboczu, dzięki czemu, cały czas mieliśmy doskonałe widoki na fantastycznie wyglądające góry, efektowne tarasy pamiętające czasy inkaskie, a nawet preinkaskie oraz kaktusy i wilczomlecze. Spieszyliśmy się na najważniejszą atrakcję wycieczki, czyli spotkanie z kondorami na punkcie widokowym Cruz del Condor co znaczy krzyż kondora i pochodzi od krzyża ustawionego przez konkwistadorów w miejscu składania ofiar przez Inków. Kanion Colca ma w tym miejscu 1.200 m głębokości, a co najważniejsze na jego ścianach gniazdują ptasie olbrzymy, czyli drugie pod względem rozpiętości skrzydeł ptaki – kondory.

Kondor na Cruz del Condor w Wąwozie Colca
Kondor na Cruz del Condor w Wąwozie Colca

Po rozpostarciu skrzydeł mogą osiągać nawet 3,20 m, a do tego samice ważą 11 kg, a samce nawet 15 kg. Razem z innymi turystami wyczekiwaliśmy na ten niesamowity spektakl. Początkowo pojedyncze ptaki latały w dość dużej odległości od nas, widzieliśmy je sporo niżej i niezbyt dokładnie. Obraliśmy nieco lepsze miejsce i w końcu doczekaliśmy się prawdziwej gratki, czyli kilku kondorów latających jednocześnie, bezpośrednio nad naszymi głowami. Efekt był oszałamiający, ptaki były niemal na wyciągnięcie ręki, cudownie szybowały na tle błękitnego nieba i skał, a my nie mogliśmy uwierzyć, że dzieje się to na naszych oczach. Turyści nie potrafili powstrzymać okrzyków zachwytu, nawet gdy jeden z ptaków załatwił się wprost na jednego z nich…

Kwitnący kaktus na Cruz del Condor
Kwitnący kaktus na Cruz del Condor

Tu musimy dodać, że warto wybrać się na wycieczkę dwudniową, gdyż tylko podczas niej dociera się na Cruz del Condor rano i do tego na ponad godzinę, a dodatkowo październik to bardzo dobry termin na obserwację kondorów. Zjeżdżając zatrzymaliśmy się najpierw na krótki trekking do Cruz del Cura, czyli kolejnego punktu widokowego na Kanion Colca, a później w następnym miejscu, gdzie prócz widoków posmakowaliśmy lodów z kaktusa (za 2 sol) i rozkoszowaliśmy się urokliwymi tarasami u naszych stóp. Do tego ponownie spotkaliśmy tych samych Włochów co wcześniej i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie :-)

Dolina rzeki Colca
Dolina rzeki Colca

Na trochę dłużej zatrzymaliśmy się w Maca, gdzie można było kupić pamiątki z wąwozu rzeki Colca i spróbować Pisco Sour, czyli lokalnego drinka alkoholowego z sokiem z kaktusa. Przed powrotem do Arequipy zatrzymaliśmy się na lunch w podobnej jadłodajni co dzień wcześniej, ale ze znacznie mniej smacznym jedzeniem (30 sol za osobę). Na koniec cudownej i niezapomnianej wycieczki w przemiłym towarzystwie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z dwiema Amerykankami i Meksykanką, które koniecznie chciały zrobić sobie z nami zdjęcie, bo uznały, że na pewno jesteśmy sławnymi podróżnikami :-D

Plaza de Armas w Arequipa
Plaza de Armas w Arequipa

Arequipa – Do Arequipy dotarliśmy około 17:00, mieliśmy więc czas na wieczorny posiłek oraz oglądanie centrum w świetle zachodzącego słońca. Na kolację zjedliśmy po empanadzie z mięsem (empanada to pieczony w piecu pieróg z nadzieniem mięsnym lub serowym za 5 sol), a do  tego wypiliśmy niezwykle smaczne, świeżo przygotowane soki z mango i guavy. Najpiękniejsze miejsce to Plaza de Armas, który jest wspaniale oświetlony z dużą fontanną pośrodku i obsadzony wysokimi plamami. Spacerowaliśmy sycąc się widokami i atmosferą miasta.

05.10.2017 r.

Klasztor Santa Catalina w Arequipa
Klasztor Santa Catalina w Arequipa

Arequipa – Pierwszą część kolejnego dnia poświęciliśmy na zwiedzanie Arequipy. Zaczęliśmy od pobliskiego kościoła Santo Domingo z fasadą z jasnego, wulkanicznego kamienia, z którego zbudowano większość ważniejszych budynków w mieście. Dzięki tufowi o nazwie sillar, miasto określane jest mianem białego. Przeszliśmy główną ulicą handlową Mercaderes, na której królowały drogie butiki oraz znane sieci fast food. Przy okazji uzupełniliśmy zapas tabletek przeciwbólowych. No cóż chcieliśmy kilka sztuk, a dostaliśmy całe sto… Kupiony zapas wystarczy nam zapewne na bardzo długo ;-) Skierowaliśmy się w uliczkę San Francisco, która ma wyjątkowo ładną zabudowę i prowadzi do kościoła o tej samej nazwie. wiele budynków ma niezwykle bogato zdobione barokowe portale. Prócz architektury przyglądaliśmy się pracy pucybuta, ludziom handlującym wszystkim co możliwe oraz wspaniałym tortom kuszącym z wystaw licznych cukierni.

Torty i inne słodkości w Arequipa
Torty i inne słodkości w Arequipa

Naszą uwagę przykuł ładny plac przy kościele i odchodząca od niego uliczka, prowadząca do wielkiego i niesamowitego klasztoru Santa Catalina. Klasztor, a właściwie małe miasteczko położone w obrębie starówki, robi oszałamiające wrażenie. Feeria barw połączona z bogatą roślinnością oraz niezwykłymi jak na klasztor zabudowaniami budzi raczej skojarzenia z pałacem, a nie miejscem modlitwy. I słusznie, ponieważ żyły tu „mniszki”, a raczej panny z dobrych domów, które wraz ze świtą służących, mieszkały w doskonałych warunkach, oddając się całkiem przyziemnym uciechom… Wśród uliczek znaleźliśmy mnóstwo cel, czy raczej mieszkanek z pełnym wyposażeniem, liczne dziedzińce i pomieszczenia wspólne. Generalnie spacer po tym niezwykłym miejscu przenosi w zupełnie inne czasy.

 Arequipa
Arequipa

Kolejnym naszym celem był Plaza de Armas, który dzień wcześniej oglądaliśmy w świetle latarni, a który za dnia robi nie mniejsze wrażenie. Zgłodniawszy poszukaliśmy baru, w którym serwowano kolejną tradycyjną, peruwiańską potrawę – anticuchos, czyli szaszłyki zrobione z krowich serc, podawane z gotowanymi ziemniakami, surowymi warzywami i gotowaną kukurydzą w kolbie (16,50 sol za dużą porcję). Potrawa ta, choć może nieco odstraszać materiałem, z którego została zrobiona, jest bardzo smaczna i wbrew pozorom bardzo przypomina normalne mięso wołowe. Chwilę pospacerowaliśmy jeszcze uliczkami Arequipy oglądając pozostałe zabytki, aby o 13:00 zjawić się w hostelu, skąd mieliśmy zamówioną taksówkę (10 sol) do Terrapuerto, z którego odjeżdżał nasz kolejny autobus.

W drodze do Puno
W drodze do Puno

Droga do Puno – Po dotarciu na dworzec, nadaniu bagażu, musieliśmy uiścić opłatę „dworcową”, która uprawniała do bezpłatnego skorzystania z toalety oraz pomieszczania z kanapami i fotelami, w którym oczekiwaliśmy na autobus. Punktualnie o 14:00 wyruszyliśmy w 6,5 godzinną podróż do Puno położonego nad Jeziorem Titicaca. Droga wiodła przez Andy, nierzadko na wysokości przekraczającej 4.000 m n.p.m. Góry te bardzo nas zaskoczyły tym, że nie przypominają gór typu alpejskiego ze skalistymi i stromymi zboczami. Są to bardzo rozległe pasma, gdzie po wjechaniu na pewną wysokość widzi się ogromny płaskowyż, który przemierza się nawet kilka godzin, by następnie wjechać wyżej na kolejny płaskowyż. Oczywiście każdy z płaskowyżów otoczony jest górami, ale takimi, które nie wydają się, aż tak wysokie jakby wynikało z ich bezwzględnej wysokości. W praktyce będąc np. na wysokości 4000 m n.p.m. widzi się góry, które mają raptem po kilkaset, czy niewiele więcej niż tysiąc metrów. Podczas jazdy do Puno ponownie mogliśmy obserwować wikunie, alpaki i lamy. Gdy już było ciemno, słyszeliśmy jakieś krzyki dochodzące z kabiny kierowców nad którą siedzieliśmy. Szybko domyśliliśmy się, że kierowcy słuchają lub oglądają relację z meczu kwalifikacyjnego między Peru a Argentyną do Mistrzostw Świata w Rosji. Nie da się ukryć, że kierowcy bardzo głośno dawali upust emocjom :-)

Puno, Wyspy Uros, Wyspa Taquile

Wyspy Uros na Jeziorze Titicaca w Peru
Wyspy Uros na Jeziorze Titicaca w Peru

Puno – Do celu dojechaliśmy po zmroku i niestety bezskutecznie czekaliśmy na zamówiony transfer do hotelu. Cóż, w czasie meczu, który właśnie się skończył (remis z Argentyną to wielki sukces dla Peru), życie w Peru zamiera, bo mecz piłki nożnej to w Ameryce Południowej wielkie święto. Zamarł zapewne też nasz taksówkarz… Po półgodzinnym oczekiwaniu, gdy w końcu pojedyncze taksówki zaczęły docierać na terminal, zdecydowaliśmy, że pojedziemy jedną z nich. To był dobry wybór, zapłaciliśmy nawet taniej niż oferował hotel (7 sol)  i po chwili byliśmy w Posada Don Giorgio, który był doskonale ulokowany w centrum. Po rozpakowaniu mogliśmy pójść na wieczorny spacer, kupić empanady do hotelu oraz butelkę Pisco (tradycyjny peruwiański destylat o mocy 42% – 32 sol za butelkę 0,7 l) w sklepiku na głównym deptaku Puno.

06.10.2017 r.

Wyspy Uros na Jeziorze Titicaca w Peru
Wyspy Uros na Jeziorze Titicaca w Peru

Wyspy Uros – Po śniadaniu poszliśmy w kierunku portu uliczkami Puno: Pasaje Lima, Jiron Deustua i Avenida Titicaca. Tuż przed portem zaczepił nas naganiacz i zaproponował rejs na Wyspy Uros. Cena była przystępna (15 sol za rejs plus wstęp na wyspy), więc zdecydowaliśmy się. Zanim jednak wypłynęliśmy, musieliśmy dość długo czekać, aż zbierze się grupa turystów. W tym czasie co chwilę odpływały inne łodzie wiozące zorganizowane grupy, a także wycieczki szkolne. Zaczęliśmy już się trochę niecierpliwić i zastanawialiśmy się w jaki sposób odpłyniemy, gdyż nasza łódź była całkowicie zablokowana przez dwa rzędy innych łodzi cumujących przed nią i kilka łodzi znajdujących się obok.

Łódź Mercedes Benz na Wyspach Uros
Łódź Mercedes Benz na Wyspach Uros

W końcu nasze wątpliwości zostały rozwiane, bo oto załoga rozpychając się pomiędzy łodziami i odpychając od dna Jeziora Titicaca długimi kijami, utorowała sobie drogę. Wreszcie po niecałej godzinie wypłynęliśmy w 45-minutowy rejs po najwyżej położonym (3.812 m n.p.m.), żeglownym i trzecim co do wielkości w Ameryce Południowej, Jeziorze Titicaca. Płynęliśmy najpierw wzdłuż brzegu podziwiając miejscowość Puno i okoliczne wzgórza, a następnie wpłynęliśmy w trzciny, które zawiodły nas wprost na Wyspy Uros. W tym miejscu należy się parę słów wyjaśnienia, czym są właściwie Islas Uros. Pływające wyspy z trzciny, będące domem Indian Uro, wykonane są z trzciny porastającej Jezioro Titicaca. Z uwagi na dość nietypowy i zarazem lichy budulec, ciągle muszą być naprawiane i pokrywane kolejnymi warstwami trzciny. Każda wysepka o wymiarach kilkadziesiąt na kilkadziesiąt metrów, to dom jednej rodziny, który kotwiczy pośród innych wysepek.

Zapas trzciny do naprawy Wysp Uros
Zapas trzciny do naprawy Wysp Uros

Podczas pobytu na Uros, dowiedzieliśmy się jaka jest dokładnie konstrukcja wysepek, jak wyglądają na zewnątrz i wewnątrz domki Indian, jaka fauna żyje wokoło, a także mogliśmy popłynąć w dwudziestominutowy rejsik (10 sol) katamaranem z trzciny o wdzięcznej nazwie Mercedes Benz, ze specjalną platformą widokową. Dzięki rejsowi, z wody przyglądaliśmy się licznym wysepkom wokoło, barwnym strojom mieszkańców oraz łodziom wożącym turystów, trzcinę, czy też wszelkie konieczne do życia produkty. Po wizycie na jednej wyspie, przepłynęliśmy na inną, określaną stolicą Wysp Uros, na której mieści się jadłodajnia. Tu zjedliśmy lunch, na który składał się pstrąg z patelni z ryżem, ziemniakiem w mundurku i surówką (20 sol za osobę). Cała wycieczka trwała trzy godziny.

Widok na Puno i Jezioro Titicaca z Mirador del Condor
Widok na Puno i Jezioro Titicaca z Mirador del Condor

Puno – Po powrocie do Puno około 12:00 złapaliśmy taksówkę, która za 5 soli zawiozła nas na Mirador del Condor. Wysiedliśmy pod długimi, liczącymi około 500 m schodami, prowadzącymi do punktu widokowego. Ponoć okolica nie jest zbyt bezpieczna, więc bacznie przyglądaliśmy się podejrzanie wyglądającym miejscowym. Pokonanie 620 stopni na wysokości około 4.000 m n.p.m. to wbrew pozorom , nie lada wyzwanie… Po wielu przystankach, w końcu stanęliśmy pod 11-metrowym kondorem ze stali. Rozległy widok na miasto Puno i Jezioro Titicaca był wart ciężkiej wspinaczki, a zejście po schodach było znacznie łatwiejsze. Nie musieliśmy długo czekać na kolejną taksówkę, gdyż w Puno jeździ więcej taksówek niż samochodów prywatnych.

Plaza de Armas w Puno
Plaza de Armas w Puno

Pojechaliśmy z przemiłym taksówkarzem na Mirador del Puma (8 sol), z którym gawędziliśmy o tym jak mało turystów mówi po hiszpańsku… Cieszył się, że może się z nami porozumieć… Punkt widokowy z wielką pumą znajduje się nieco poza miastem w przeciwną stronę niż Mirador del Condor i dzięki temu oferuje odmienne widoki. Z uwagi na to, że punkt ten jest bardziej odludny, poprosiliśmy taksówkarza, aby zaczekał na nas i za kolejne 8 soli zawiózł nas do centrum, wprost na główny plac. Trochę zgłodnieliśmy i zachciało nam się coś słodkiego, a konkretnie tortu :-) Namierzyliśmy cukiernię niedaleko Mercado Central, czyli targowiska po dachem, gdzie za dwa duże kawałki przepysznych tortów i dwie kawy, zapłaciliśmy razem 12 soli. Potem krążyliśmy po mieście oglądając dwa najważniejsze place: Parque Pino i Plaza de Armas oraz kilka pomniejszych uliczek. Puno nie jest zbyt atrakcyjnym miastem, za to świetną bazą wypadową do rejsów po Jeziorze Titicaca.

07.10.2017 r.

Indianki śpiewające "Vamos a la playa" na Wyspach Uros
Indianki śpiewające “Vamos a la playa” na Wyspach Uros

Wyspa Taquile – Już poprzedniego dnia wykupiliśmy wycieczkę na Wyspę Taquile. Niestety nie było innej możliwości jak zakup rejsu połączonego z ponowną wizytą na Wyspach Uros. Na szczęście miał to być tylko 45-minutowy przystanek i to w zupełnie innej części Jeziora. Nim jednak wyszliśmy z hotelu, zjedliśmy śniadanie w towarzystwie sympatycznych Brazylijczyków. Śniadanie nie było zbyt obfite, więc postanowiliśmy zjeść jeszcze płatki stojące na stoliku obok. Znajdował się tam również jogurt, miseczki, łyżeczki oraz bliżej niezidentyfikowana ciecz o ciemnej barwie. Skojarzenie było jednoznaczne, że musi to być coś do płatków… Nie omieszkaliśmy spróbować. Podobnie zrobili też Brazylijczycy i wspólnie zajadaliśmy się płatkami, które wszystkim smakowały. Gdy przyszła kolej na dokładkę, gospodyni widząc, że sięgamy po ciemną ciecz chcąc wlać ją do płatków, krzyknęła, żeby tego nie robić, bo to jest przecież esencja kawowa… Spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy niepohamowanym śmiechem. W ten sposób powstają wynalazki :-)

Indianka na Wyspie Taquile na Jeziorze Titicaca
Indianka na Wyspie Taquile na Jeziorze Titicaca

Potem poszliśmy tą samą drogą co dnia poprzedniego na przystań, gdzie zaprowadzono nas do łodzi. Znowu dość długo czekaliśmy, aż łódź się zapełni turystami i z bardzo młodą załogą wyruszyliśmy na jezioro. Płynęliśmy wyciętym wśród trzcin kanałem do momentu, gdy młody sternik postanowił oddać ster w jeszcze młodsze ręce. No cóż, nie był to dobry pomysł, gdyż po chwili łódź płynęła prosto w trzciny, a młody sternik z pomocą jeszcze młodszej dziewczyny próbowali opanować sytuację, co z kolei nieomal zakończyło się zderzeniem z drugą łodzią. Ostatecznie do akcji wkroczył właściwy sternik, który z trudnością wyprowadził statek na właściwy kurs. Dotarliśmy do pierwszego punktu programu, gdzie ponownie wysłuchaliśmy opowieści o życiu na Wyspach Uros i ponownie popłynęliśmy Mercedesem Benzem w kilkuminutowy rejs, żegnani przez Indianki ubrane w tradycyjne stroje, śpiewające słynny dawniej przebój „Vamos a la playa” („Idziemy na plażę”), który nijak nie pasował do sytuacji, aczkolwiek rozbawił całe towarzystwo… Podczas rejsu podglądaliśmy ptactwo oraz posmakowaliśmy świeżo wyrwanej z wody trzciny. Co ciekawe, tylko fragment rośliny można jeść bez skutków ubocznych, reszta powoduje biegunkę… Nam nie zaszkodziła, widać zjedliśmy właściwą część :-)

Wyspa Taquile na Jeziorze Titicaca
Wyspa Taquile na Jeziorze Titicaca

Następnie ruszyliśmy w dalszą, długa drogę, czyli kolejne trzy godziny na wodzie. Mogliśmy przekonać się jak wielkie jest Jezioro Titicaca, gdyż miejscami nie widzieliśmy drugiego brzegu (jest około 73 razy większe od największego jeziora w Polsce, czyli od Śniardw). Nic dziwnego, że mieliśmy wrażenie, że płyniemy po morzu, zwłaszcza, że wiał dość silny wiatr i powodował wysokie fale. Nasz mało doświadczony szyper miał poważne problemy, żeby dobić do przystani i przy okazji nie wywrócić łodzi. Aby uniknąć wywrotki, zamiast przybliżać się do celu, płynął coraz dalej od brzegu, a gdy tylko próbował nawracać, niewiele brakowało, aby stateczek się przewrócił… Na początku pasażerowie dowcipkowali, ale po chwili zapadła głucha cisza i wszyscy czekali na rozwój sytuacji. W ciągu tylu lat podróży, mając za sobą wiele rejsów, nie mieliśmy dotąd tak dramatycznej sytuacji na wodzie… W końcu, po kilku próbach, dobiliśmy do brzegu, gdzie kolejnym problemem było wyjście z łodzi unoszącej się i opadającej o jakiś metr, co z kolei zmuszało do trafienia we właściwy moment i pomocy osób na brzegu.

Życie na Wyspie Taquile na Jeziorze Titicaca
Życie na Wyspie Taquile na Jeziorze Titicaca

Gdy wydostaliśmy się na brzeg, wyruszyliśmy w górę wyspy z Indianką ubraną w tradycyjny strój, będącą naszą przewodniczką. Ścieżka wiodła dość stromo, więc dla wielu osób na tej wysokości nie było łatwo. My jednak byliśmy już całkiem dobrze zaaklimatyzowani, więc szło nam całkiem nieźle. Wokół otaczały nas rozrzucone po zboczu domy oraz drzewa eukaliptusowe. Mieszkańcy wyspy posługują się językiem keczua, chodzą w barwnych strojach, mężczyźni noszą charakterystyczne czapki, których kolor mówi o stanie cywilnym właściciela, nie posiadają samochodów i żyją w bardzo tradycyjny sposób. Taquileños mają bardzo prosty kodeks moralny: „nie kłam, nie kradnij, nie leń się”, a życie płynie tu niezwykle spokojnie.

Herbata muña na Wyspie Taquile
Herbata muña na Wyspie Taquile

Po dojściu na górę znaleźliśmy się w stolicy wyspy, na jej głównym placu, gdzie zjedliśmy smaczny obiad (20 sol za osobę) składający się z zupy quinoa (warzywna z dodatkiem komosy ryżowej), pstrąga z patelni (trucha a la plancha) z frytkami i ryżem oraz herbaty z miniaturowej męty (muña), w jadłodajni obsługiwanej przez miejscową rodzinę (co tydzień inna rodzina przygotowuje obiady). Po obiedzie pokrążyliśmy po placu, weszliśmy na platformę widokową na jednym z budynków, a następnie wraz z przewodniczką ruszyliśmy spokojnym spacerem na drugą stronę wyspy po drodze słuchając opowieści. Indianie na Taquile zamiast mydła i szamponu używają roślin, jedynym kontaktem z cywilizacją jest telewizja zasilana bateriami słonecznymi, w które zaopatrzone jest każde domostwo, na różne okazje używa się różnych strojów, które obejrzeć można w niewielkim muzeum, a spragnieni spokoju turyści mogą wynająć kwaterę u wielu rodzin. Dodatkowo z wyspy rozpościerają się wspaniałe widoki na Jezioro Titicaca. Po zejściu do przystani po przeciwnej stronie wyspy, już bez problemów odpłynęliśmy do Puno i o 17:00  wróciliśmy do miasta. Wieczorem zjedliśmy dodatkowo kolację: ceviche z pstrąga (24 sol) i sandwicha ze schabem pieczonym (10 sol), a do tego wypiliśmy świeży sok z guavy.

08.10.2017 r.

W drodze do Cusco
W drodze do Cusco

Droga do Cusco – Rankiem o 8:00 z Terrapuerto w Puno ruszyliśmy do Cusco autobusem Cruz del Sur (taxi z hotelu na dworzec 3,50 sol). Jest to niezwykle malownicza trasa, podczas której widzieliśmy małe, andyjskie flamingi brodzące w górskich strumieniach, farmy świnek morskich, a nawet duży pomnik świnki morskiej. Tym razem nie jechaliśmy przez zupełne pustkowia, gdyż na całej trasie mijaliśmy niewielkie górskie osady.

Cusco, Machu Picchu, Święta Dolina

Łuk Świętej Klary w Cusco
Łuk Świętej Klary w Cusco

Cusco – Po ponad sześciu i półgodzinie jazdy dotarliśmy do Cusco, które przywitało nas deszczem. Na szczęście mieliśmy już zamówiony transfer (10$) i taksówkarz czekał na nas w holu terminala. Jadąc przez miasto od razu zauważyliśmy, że jest ono bardzo zabytkowe i znacznie atrakcyjniejsze od wcześniej oglądanych. Po niedługim czasie dotarliśmy do Net House B&B, gdzie dostaliśmy bardzo ładny pokoik z łazienką i dostępem do kuchni. Był to najładniejszy obiekt na całym wyjeździe, a obsługa niezwykle miła, żywo reagująca na nasze opowieści. Po rozpakowaniu poszliśmy na obiad do jednego z licznych lokali w pobliżu Łuku Świętej Klary (Arco Santa Clara) serwującego pieczonego kurczaka. Zamówiliśmy zupę i 1/4 kurczaka (12 sol) oraz 1/2 kurczaka (23 sol) wraz z mnóstwem ryżu i frytek oraz barem sałatkowym. Trudno określić jaką dokładnie zupę jedliśmy, ale podobnie jak kurczak, była pyszna. Potem poszliśmy jeszcze na wieczorny spacer, ale niezbyt długi, gdyż chcieliśmy odpocząć przed następnym, męczącym dniem.

09.10.2017 r.

Rzeka Urubamba widziana z pociągu do Machu Picchu
Rzeka Urubamba widziana z pociągu do Machu Picchu

Droga do Machu Picchu – Tego dnia wybraliśmy się do jednego z siedmiu cudów świata, czyli do najsłynniejszych inkaskich ruin w Machu Picchu. Atrakcja wymagała od nas dużo pieniędzy i nieco poświęcenia, bo budzik zadzwonił już o 3:50, gdyż o 4:30 czekało na nas śniadanie, a o 5:00 taksówka na dworzec w Poroy (20 sol), skąd o 6:40 odjeżdżał nasz pociąg Expedition (Peru Rail za 83$ od osoby) do Aguas Calientes (na dworcu należy stawić się pół godziny przed odjazdem). Chwilę siedzieliśmy i czekaliśmy. W końcu pracownicy kolei zaczęli chodzić między turystami, sprawdzać paszporty i kasować bilety. Następnie ustawiono tabliczki z oznaczeniami wagonów, przy których ustawialiśmy się w kolejkach, aby przez stewardessy-konduktorki zostać zaprowadzonym do właściwego wagonu.

Widok na góry przez panoramiczne okno pociągu do Machu Picchu
Widok na góry przez panoramiczne okno pociągu do Machu Picchu

Zajęliśmy miejsce w pierwszym wagonie, naprzeciwko sympatycznych Urugwajczyków i ruszyliśmy w drogę. Pociąg był bardzo luksusowy, miał skórzane siedzenia, stoliki, drewniane panele na podłodze, kolorowe ściany i panoramiczne okna na suficie. Do tego każdy wagon obsługiwały dwie sympatyczne stewardessy, które rozniosły ciasteczka oraz napoje (w cenie biletu). Podróż odbywała się niezwykle malowniczą doliną rzeki Urubamba, mogliśmy obserwować piękne krajobrazy, ośnieżone sześciotysięczniki, roślinność, wśród której dominowały eukaliptusy oraz  zawieszony wysoko Skylodge, czyli zbudowane na ścianie skalnej trzy przeszklone pokoje-kapsuły, w których odważni mogą przenocować.

Sky lodge - skalny hotel na trasie pociągu do Machu Picchu
Sky lodge – skalny hotel na trasie pociągu do Machu Picchu

Na swej trasie pociąg ma ciekawie rozwiązany odcinek. Aby szybciej pokonać różnicę wysokości, pociąg zjeżdża zygzakiem tył-przód-tył-przód, dzięki czemu bez konieczności zawracania jest coraz niżej. Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowości Ollaytantambo, gdzie zabraliśmy kolejnych pasażerów. W końcu po około trzech godzinach znaleźliśmy się w Aguas Calientes.

Machu Picchu – Przedarliśmy się przez setki kramów z pamiątkami i popędziliśmy do kasy, żeby kupić bilety na autobus dowożący do ruin. Turystów wysiadło z pociągu co niemiara, przez co utworzyła się gigantyczna kolejka do autobusów.

Aguas Calientes u stóp Machu Picchu
Aguas Calientes u stóp Machu Picchu

Podzieliliśmy się zadaniami, jedno z nas czekało do kasy, a drugie w kolejce do autobusu, która rosła wraz z kolejnymi grupami zorganizowanymi, które bilety kupiły już wcześniej. W tym tłumie najważniejsze było to, żeby nie stracić się z oczu. Szybko okazało się, że aby kupić bilety, trzeba mieć w ręku paszport każdego z pasażerów, a to oznaczało wyjście z kolejki do kasy i szukanie w tłumie, żeby zdobyć drugi paszport. Na szczęście w takich sytuacjach turyści pomagają sobie nawzajem, tym razem „trzymając” kolejkę. Po zdobyciu biletów (12 $ lub 39 sol w jedna stronę) okazało się, że w międzyczasie ktoś z obsługi opieczętowywał bilety osobom w kolejce… No cóż trzeba było biec wzdłuż gigantycznej kolejki, żeby zdobyć pieczątki… Kolejny problem to powrót, gdyż w tym czasie podjechało kilka autobusów na raz i trzeba było się dopchać do osoby, która pozostała w kolejce. Udało się tuż przed momentem, w którym należało wsiąść do autobusu. Ufff…

Machu Picchu
Machu Picchu

Dzięki temu przy najmniejszej możliwej stracie czasu siedzieliśmy w autobusie i mknęliśmy serpentynami w górę do Machu Picchu znajdującego się 400 m wyżej niż miejscowość Aguas Calientes. Jedną z zasad obowiązujących na ruinach jest zakaz jedzenia, dlatego zjedliśmy batoniki przed wejściem. Drugim jest nakaz wnoszenia napojów wyłącznie w szklanych butelkach, więc my mieliśmy pokaźną butelkę z Inca Cola. Po wejściu skierowaliśmy się do dawnego Domu Strażnika skąd rozciąga się najsłynniejszy widok na Machu Picchu. Ten jeden z siedmiu cudów świata wywiera niesamowite wrażenie i absolutnie nie jest przereklamowany.

Machu Picchu
Machu Picchu

Żadne zdjęcie i film, nie są w stanie oddać pełni urody tego miejsca. Pięknie zachowane ruiny otoczone zielenią na tle góry Wayna Picchu tworzą cudowną kompozycję nieporównywalną do czegokolwiek. Ruszyliśmy w kierunku tarasów, na których Inkowie uprawiali niegdyś rośliny, aby przejść dalej w stronę dawnej bramy prowadzącej na Święty Plac z dwiema świątyniami oraz Domem Najwyższego Kapłana. Szkoda, że z tych budynków pozostały tylko skromne ruiny. Czwarta strona Placu nie była nigdy zabudowana, gdyż kończy się przepaścią. Stąd weszliśmy wyżej do charakterystycznego kamienia Intihuatana, który służył dawnym mieszkańcom do obserwacji astronomicznych. Zeszliśmy na plac centralny, z poziomu którego zupełnie inaczej prezentowały się ruiny miasta. Tuż obok mogliśmy zobaczyć Świętą Skałę oraz dwa zrekonstruowane domy kryte strzechą.

Lama na ruinach Machu Picchu
Lama na ruinach Machu Picchu

Przeszliśmy do części mieszkalnej kompleksu, gdzie dziś rezydują lamy pięknie dbające o odpowiednią długość trawy, ot naturalne kosiarki ;-) Dzięki temu, że nie byliśmy z wycieczką, mogliśmy penetrować każdy zakamarek Machu Picchu unikając tłumów, a niejednokrotnie byliśmy zupełnie sami. Doszliśmy do Świątyni Kondora z głazem w kształcie głowy ptaka i ścianami przypominającymi jego skrzydła. Chcieliśmy jeszcze spojrzeć na wspaniałe inkaskie miasto z góry, ale okazało się, że trasa prowadzi wyłącznie do wyjścia. Chyłkiem wspięliśmy się po tarasach i dzięki temu mogliśmy dotrzeć do najwyższego punktu, z którego był jeszcze rozleglejszy widok niż na początku zwiedzania. W międzyczasie zaczęło grzmieć i błyskać, a nieco później zaczął padać deszcz, więc obejrzawszy jeszcze trochę ruin, w tym  Świątynię Słońca, pałac księżniczki oraz dom strażnika fontanny, postanowiliśmy wracać.

Machu Picchu
Machu Picchu

Planowaliśmy zejść do Aguas Calientes stromą, kamienną ścieżką w dół, przez dżunglę porastającą zbocze, ale nie chcąc narażać się na śliskich kamieniach, postanowiliśmy kupić bilety na autobus (cena taka sama jak w górę, można kupić oddzielnie, gdyż nic nie zyskuje się kupując od razu bilet w dwie strony). Tym razem nie było kolejki do kasy, za to niekończąca się kolejka do autobusów. Staliśmy godzinę, początkowo w strugach deszczu, posuwając się bardzo wolno. Musimy dodać śmieszną rzecz o grupce Amerykanów, która komentowała naszą szklaną butelkę, którą ich zdaniem kupiliśmy z oszczędności. Po pierwsze owi ignoranci nawet nie przypuszczali, że możemy ich rozumieć, a po drugie na bilecie było wyraźnie napisane, że tylko takich butelek wolno używać… Co ciekawe szklany napój był droższy od plastikowego, trudno go było zdobyć, a do tego był ciężki i wyjątkowo niewygodny… Słuchając głupot, mogliśmy swobodnie komentować po polsku to co słyszymy bez obawy o bycie zrozumianym :-D

Machu Picchu
Machu Picchu

Po zjeździe na dół szukaliśmy restauracji z daniami w rozsądnych cenach, o co trudno w tym miejscu. W bocznej uliczce zjedliśmy bardzo smaczną alpakę z surówką i frytkami oraz herbatą i piwem za 105 sol. Ważna informacja – w Aguas Calientes ceny są podane bez podatku, co oznacza, że rachunek opiewający na 92 sole, kosztuje w rzeczywistości 105 sol. Przedzierając się ponownie przez kramy z pamiątkami dotarliśmy na dworzec, na którym czas oczekiwania umilał indiański zespół muzyczny. Pociąg Vistadome o 17:23 (111 $) był jeszcze bardziej luksusowy od porannego. Zaserwowano nam posiłek z trzech malutkich dań. Najpierw dostaliśmy po dwa mikro szaszłyczki z kwaśnych owoców, wyglądających jak pomidorki koktajlowe, potem kawałeczek pizzy oraz po paczuszce prażonej kukurydzy i kawę. Zapewniono nam również atrakcje w postaci pokazu mody i lokalnego tańca. Czas miło spędziliśmy w towarzystwie argentyńskiego małżeństwa, z którym konwersowaliśmy o naszych krajach. W Poroy czekała na nas taksówka umówiona rano podczas drogi na dworzec. Dobrze zrobiliśmy, gdyż okazało się, że taksówek jest niewiele, a chętnych cały pociąg :-)

10.10.2017 r.

Kościół Santa Clara w Cusco
Kościół Santa Clara w Cusco

Cusco – Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić w Cusco, czyli naszym zdaniem najpiękniejszym mieście w Peru. Z pensjonatu wyszliśmy wprost na Mercado de San Pedro, czyli duże targowisko pod dachem obok którego stoi pierwszy z kolonialnych kościołów w mieście, czyli kościół San Pedro. Idąc ulicą Santa Clara doszliśmy do malowniczego kościoła pod wezwaniem Świętej Klary o czerwonej fasadzie i przeszliśmy przez łuk Św. Klary na efektowny Plaza San Francisco, na którym stoi kolejny zabytkowy, monumentalny kościół i Colegio Nacional o białej fasadzie oraz piękne kamieniczki z drewnianymi, zamkniętymi balkonami wokół. Uroku placowi dodają drzewa oraz fontanna.

Urokliwe uliczki Cusco
Urokliwe uliczki Cusco

Maleńką uliczką Garcilaso ruszyliśmy dalej, po drodze wstępując do jednej z agencji turystycznych, żeby dowiedzieć się ile kosztuje wynajęcie prywatnej taksówki na cały dzień. Następnego dnia chcieliśmy zobaczyć cztery miejsca, które standardowo zwiedza się podczas dwóch wycieczek i to w dwa dni. Cena podana przez agenta to 400 sol, które po negocjacjach opuścił do 360 sol, ale jednocześnie zapewniając kierowcę, który mówi zaledwie kilka słów po angielsku. Nie da się ukryć, że wydało nam się to dużo i postanowiliśmy poszukać dalej. Przechodząc przez kolejny atrakcyjny, choć niewielki placyk Regocijo z śliczną zabudową i roślinnością, dotarliśmy do serca miasta, czyli Plaza de Armas. Oczom naszym ukazał się ogromy plac z dwoma wspaniałymi, zabytkowymi kościołami – katedrą i kościołem Compaña de Jesús, domami z podcieniami zza których wyłaniały się wzgórza otaczające miasto i okazałą fontanną pośrodku. Trudno powiedzieć, który z oglądanych przez nas Plaza de Armas w miastach Peru jest najpiękniejszy, gdyż każdy jest wspaniały i inny, aczkolwiek ten w Cusco ma wyjątkowy urok.

Plaza de Armas w Cusco
Plaza de Armas w Cusco

Postanowiliśmy obejrzeć centrum z góry, udaliśmy się więc w plątaninę wąskich uliczek pnących się ponad miasto. Na jednej z nich zatrzymaliśmy się w czymś mającym przypominać bar (oj gdyby wpadł tu Sanepid ;-) ), gdzie wypiliśmy po pół litra pysznego, świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Z nowymi siłami dotarliśmy do punktu widokowego pod kościołem San Cristóbal, skąd rozciąga się cudowna panorama na miasto i okolicę. Tu musimy dodać ciekawe spostrzeżenie, że dachy Cusco w przeciwieństwie do innych miast są pokryte dachówką, a przede wszystkim wykończone, dzięki czemu całość wygląda o niebo efektowniej. Po zejściu z góry, minęliśmy Plaza de Armas i przeszliśmy na Avenida El Sol, gdzie znajduje się biuro Counter Central, gdzie można kupić boleto turístico, czyli karnet uprawniający do wstępu w ciągu dziesięciu dni do wielu miejsc w mieście oraz okolicach (130 sol dla Europejczyków).

Inkaska twierdza Sacsaywaman w Cusco
Inkaska twierdza Sacsaywaman
w Cusco

Wróciliśmy w okolice Mercado, gdzie złapaliśmy taksówkę do ruin inkaskiego kompleksu militarno-sakralnego Sacsaywamán (ponoć można to czytać „sexy woman” :-D ) za 10 sol. Okazało się, że już na pierwszy rzut oka taksówkarz wzbudza nasze zaufanie, zadaliśmy mu więc pytanie, czy nie podjąłby się obwiezienia nas po okolicy następnego dnia oraz za ile może to zrobić. Pytanie było raczej retoryczne, bo zgodził się od razu i to za 190 sol. W porównaniu do agencji turystycznej oferta była bardzo atrakcyjna, więc z niej skorzystaliśmy i umówiliśmy się na 8:00 pod pensjonatem. Sama twierdza choć w ruinie daje wyobrażenie o militarnych walorach obiektu i kunszcie budowlanym Inków. Jej konstrukcja miała przypominać pumę, której głowę stanowiła twierdza, a zęby – mury obronne. Nasz podziw wzbudziła legendarna wręcz precyzja łączenia kamieni w murze, które mimo różnych kształtów i wielkości, ułożone bez zaprawy, tak ściśle przylegają do siebie, że nie sposób wsunąć choćby kartki papieru między dwa głazy… Z twierdzy rozpościera się również piękny widok na miasto. Na koniec zrobiliśmy sesję zdjęciową alpakom pasącym się pośród ruin.

Widok na Cusco z punktu widokowego pod kościołem Św. Krzysztofa
Widok na Cusco z punktu widokowego pod kościołem Św. Krzysztofa

Inną taksówką wróciliśmy z powrotem do centrum (15 sol) i udaliśmy się na najtańszy na całym wyjeździe obiad. Za 7 sol od osoby (8 zł) dostaliśmy zupę, danie główne z wołowiny w sosie, zielony makaron i frytki, kisiel (chyba z czarnej porzeczki) oraz kompot. Wszystko pożywne i całkiem smaczne. Mając boleto poszliśmy piękną ulicą Avenida El Sol do Sitio de Qorinkacha. Małe muzeum nie jest zbyt atrakcyjne i prócz paru artefaktów nie oferuje nic więcej. Sądząc po zapachu panującym wewnątrz, musiał być tu dawniej szalet publiczny ;-) Następnie udaliśmy się w okolice kościoła Santo Domingo zbudowanego na ruinach inkaskiej świątyni Qorinkacha i na uliczkę Loreto, wzdłuż której zachowały się po obu stronach perfekcyjne, inkaskie mury.

Dzielnica San Blas w Cusco
Dzielnica San Blas w Cusco

Wróciliśmy na Plaza de Armas i skręciliśmy w uliczkę Triunfo prowadzącą do tzw. dwunastokątnego kamienia (hatunrumiyoc), który uważany jest za szczyt umiejętności inkaskich. Przeszliśmy jeszcze po krętych uliczkach ładnej dzielnicy San Blas, która bezpieczna jest wyłącznie za dnia, aż w końcu dotarliśmy do Callejón de Siete Culebras (uliczka Siedmiu Węży), gdzie na inkaskim murze znajdują się wizerunki tych zwierząt, będące kiedyś symbolem mądrości. Przy tej okazji można porównać fragment inkaskiego muru z sąsiadującym z nim kamiennym murem, znacznie nowszym, ale o wiele prymitywniejszym. Tuż obok na malutkim placu Indianka z małą alpaką za napiwek pozowała do zdjęcia. Nieco zmęczeni usiedliśmy na ławce na Plaza de Armas rozkoszując się atmosferą tego miejsca i obserwując drobnych handlarzy i pucybutów, którzy licznie krzątali się po placu.

Dwunastokątny kamień - przykład doskonałego inkaskiego muru w Cusco
Dwunastokątny kamień – przykład doskonałego inkaskiego muru w Cusco

Pucybuci widząc nasze niezbyt czyste, obrazujące trudy podróży, choć z trudem czyszczone własnoręcznie buty, oferowali co chwilę swoje usługi. Nie skorzystaliśmy bojąc się o wodoodporność obuwia, a poza tym dla nas Polaków, dziwnym byłoby poddać się takiej usłudze :-) Zapragnęliśmy czegoś słodkiego, a konkretnie peruwiańskich tortów. Poszukaliśmy więc kawiarni, w której zjedliśmy sernik limonkowy z gałką lodów oraz sernik oreo, także z gałką lodów (8 sol za porcję), a do tego wypiliśmy cafe americano (4 sol za filiżankę). Tego dnia odbywał się mecz Peru – Kolumbia, co oznaczało, że całe miasto wymrze na kilka godzin. Postanowiliśmy więc zakupić zestaw kibica (sześciopak piwa Cusceña Negra za 18,90 sol oraz chipsy i prażoną kukurydzę) i również obejrzeć mecz zakończony remisem 1:1, który dał Peru szansę gry w barażach do Mistrzostw Świata w Rosji.

11.10.2017 r.

Ruiny inkaskiego miasta Pisaq
Ruiny inkaskiego miasta Pisaq

Pisaq – O ósmej rano spotkaliśmy się z taksówkarzem, który przywitał nas szerokim uśmiechem zadowolenia i ruszyliśmy w podróż do Świętej Doliny. Nasz taksówkarz Beto, przemiły sześćdziesięcioletni Indianin nie znał ani słowa po angielsku, więc musieliśmy się wznieść na wyżyny hiszpańskiego, aby móc z nim pogawędzić w drodze. Co ciekawe, dla niego również hiszpański nie jest rodzimym językiem, gdyż na co dzień posługuje się keczua. Na początek zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, z którego rozciągały się wspaniałe krajobrazy. Po około godzinie od wyjazdu, dotarliśmy do pozostałości inkaskiego miasta Pisaq (miejscowi mówili Pisach). Oczom naszym ukazały się malowniczo położone ruiny w otoczeniu licznych tarasów. W czasach świetności znajdował się tu ośrodek religijny i siedziba arystokracji, z którego pozostały dobrze zachowane budynki będące niegdyś bogatymi domami, pałacami i świątyniami. Zwiedzanie tego ciekawego miejsca zajęło nam dobrą godzinę, a ponieważ byliśmy tu rano, uniknęliśmy tłumu turystów, którzy dopiero zaczęli szturmować ruiny. Gdy dojechaliśmy, na parkingu stało zaledwie kilka samochodów, gdy wyjeżdżaliśmy, stały niezliczone ilości autokarów, busów i taksówek, przez co z trudem zjechaliśmy do współczesnego Pisaq.

Inkaskie ruiny Ollantaytambo
Inkaskie ruiny Ollantaytambo

Ollantaytambo – Do Ollantaytambo jechaliśmy Święta Doliną rzeki Urubamba, a mimo że odległość między dwiema miejscowościami to zaledwie 60 km, zajęło nam to niemal dwie godziny. Zajechaliśmy do miejscowości zbudowanej bezpośrednio na ruinach inkaskiego miasta, którego kulminację stanowi kompleks ruin na wzgórzu górującym nad miastem. Zatrzymaliśmy się na targowisku z pamiątkami, umówiliśmy się z kierowcą co do miejsca, w którym będzie na nas czekał, pożywiliśmy się empanadami (po 5 sol) i weszliśmy na stanowisko archeologiczne. Oczom naszym ukazały się wspaniałe tarasy, na które musieliśmy się wspiąć, za to po odwróceniu się, mieliśmy wspaniały widok na dzisiejsze Ollantaytambo, okalające je wzgórza oraz spichlerze na przeciwległym zboczu. Jest kilka tras zwiedzania ruin, z których wybraliśmy średnio długą. Najważniejszą częścią kompleksu jest część sakralna ze Świątynią Słońca zbudowaną z ogromnych bloków różowego granitu. Przy tej okazji dodać można, że użyte do budowy Ollantaytambo głazy mają nawet 50 ton i musiały być transportowane z kamieniołomu oddalonego o 5 km po drugiej stronie rzeki. Inkowie posłużyli się fortelem i czasowo zmienili bieg rzeki, aby ominąć tę przeszkodę. Przeszliśmy wąską ścieżką Inków poprowadzoną po zboczu do drugiej części ruin, podziwiając widoki oraz roślinność. Zeszliśmy na dół, gdzie obejrzeliśmy tzw. łaźnię księżniczki, czyli rytualne źródełko.

Inkaskie laboratorium rolnicze w Moray
Inkaskie laboratorium rolnicze w Moray

Moray – Zapewne nasz taksówkarz rzadko miał okazję jeździć do Moray, gdyż aby trafić do stanowiska archeologicznego, musiał pytać się miejscowych o drogę. Do celu dojechaliśmy ziemną drogą prowadząca przez pole, a następnie brzegiem zbocza. Pozostawiwszy kierowcę na parkingu, udaliśmy się do niezwykłego miejsca, chyba najdziwniejszego, jeśli chodzi o pozostałości inkaskie. Otóż przed naszymi oczyma pojawiły się zielone, regularne tarasy w postaci kręgów, wyglądające jak twór nie z tej Ziemi. Najprawdopodobniej było to laboratorium rolnicze, w którym Inkowie eksperymentowali z uprawą różnych roślin. Ciekawostką jest duża różnica temperatury między najniższym, a najwyższym tarasem, co pozwalało ocenić przystosowanie roślin do różnych warunków klimatycznych. Obejrzeliśmy trzy zagłębienia, które sprawiają obłędne wrażenie prowokujące do wymyślania dziwacznych teorii, z miejscem lądowania kosmitów włącznie :-)

Saliny w Maras
Saliny w Maras

Saliny w Maras – Ostatnim miejscem, do którego się udaliśmy, były eksploatowane od czasów preinkaskich saliny w Maras (wstęp do salin – 10 sol, nie jest wliczony w boleto). Trzy tysiące zagłębień wypełnionych solanką, ulokowanych na ścianie wąwozu to nieziemski widok. Dodatkowym atutem miejsca jest to, że można swobodnie przejść pomiędzy zbiornikami oraz przyglądać się pracy ludzi wybierających skrystalizowaną sól z baseników. Ogrom salin ocenić najlepiej można z punktu widokowego, na którym zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej. Przy okazji okazało się, że dzięki nam Beto miał okazję po raz pierwszy zobaczyć to miejsce. Wracając do Cusco sporo rozmawialiśmy o naszych rodzinach, pracy i życiu w Peru i w Polsce. Dodać musimy, że Peruwiańczycy są ciekawi świata i wielokrotnie wypytywali się nas o nasz kraj, tym bardziej, że byliśmy dla nich egzotycznymi turystami :-)

Cusco – Po powrocie około 17:30 do Cusco wybraliśmy się na bardzo smaczny obiad do włoskiej trattorii, gdzie zjedliśmy tradycyjny obiad peruwiański: szaszłyki z kurczaka z pieczonymi ziemniakami i surówką z czerwonej cebuli, a do tego wypiliśmy wyborny sok ze świeżych truskawek.

Puerto Maldonado – Pobyt w dżungli

12.10.2017 r.

Podróż do Puerto Maldonado – Dzień wcześniej dostaliśmy maila, że lot z Cusco do Puerto Maldonado mamy o 9:45 zamiast o 12:00 (lot 2I 1191). Zdążyliśmy się już umówić z taksówkarzem Beto na transport na lotnisko o 9:15, ale niestety musieliśmy jechać dwie godziny wcześniej, więc wysłaliśmy mu SMS-a.

Lot do Puerto Maldonado
Lot do Puerto Maldonado

Nie odpowiedział i nie przyjechał, dlatego też wzięliśmy inną taksówkę wprost z ulicy. Szybko dotarliśmy na terminal, odprawiliśmy się i poszliśmy na gate. Wkrótce okazało się, że lot jest opóźniony o minimum trzy godziny. Mieliśmy czekać na informacje od pracowników linii Star Peru, którymi lecieliśmy. Trzeba przyznać, że cały czas obsługa stała przy pasażerach i systematycznie informowała o zmianie sytuacji. Ostatecznie boarding zaczął się o 12:00 i 15 minut później mogliśmy startować. Zdziwiliśmy się jaką maszyną lecimy do dżungli, gdyż przyleciał po nas wyjątkowo nietypowy samolot (brytyjski BAe-146) na znacznie więcej pasażerów niż to było potrzebne. Lecąc widzieliśmy pod sobą niekończący się gęsty las poprzecinany wstęgami rzek o brunatnej barwie.

Płyniemy rzeką Madre de Dios do naszego lodge
Płyniemy rzeką Madre de Dios do naszego lodge

Puerto Maldonado – Po 45 minutach wylądowaliśmy na pasie wyciętym wprost w dżungli, a po wyjściu z samolotu poczuliśmy buchający żar z nieba. Przed terminalem czekał na nas przedstawiciel firmy Tambopata Jungle Tours Peru, w której wykupiliśmy pobyt w dżungli amazońskiej. Poczekaliśmy chwilę na transport i zostaliśmy zawiezieni na przystań, kupując po drodze w Incafarma pokaźną butelkę repelentu przeciwko komarom (17 sol). Na przystani czekał na nas przewodnik oraz sternik Marco, którzy pomogli załadować nasze walizki na długą , wąską łódź, którą w 15 minut dopłynęliśmy rzeką Madre de Dios do Amazon Lodge Tambopata, czyli naszego hotelu w dżungli. Po drodze mieliśmy pierwsze widoki na gęsto porośnięte brzegi rzeki. Po dopłynięciu musieliśmy wspiąć się po błotnistej skarpie na brzeg, a potem przejść po kręgach wyciętych z pnia pośród kwitnących krzewów, przepięknych palm i innych drzew do głównego budynku.

Madre de Dios
Madre de Dios

Trzeba dodać, że budynek ten trudno nazwać budynkiem, lecz raczej dużą altaną na palach, będącą miejscem odpoczynku i zarazem jadalnią. Stąd przeszliśmy do naszego pokoju znajdującego się w lodge, czyli drewnianym baraku z werandą, podzielonym na kilka pomieszczeń z osobnymi wejściami, łazienkami i moskitierami zamiast szyb. Pokoje nie posiadały sufitów lecz również moskitiery, za to całość przykryta była wiatą. Pokój o nazwie tarantula 103 był bardzo skromny, z dwoma łóżkami i zawieszonymi nad nimi moskitierami, wentylatorem działającym jedynie od 18:00 do w porywach 21:00, czyli wtedy gdy był prąd, niewielkim prysznicem, umywalką i toaletą. Mieliśmy niewiele czasu do pierwszej wycieczki. Od razu zjedliśmy lunch (wieprzowina w sosie z ryżem, a do tego cebula z odrobiną pomidorów i sok) w towarzystwie naszego przewodnika i wielkich dziwacznych owadów.

Na Wyspie Małp
Na Wyspie Małp

Wyspa Małp – Tylko we dwójkę z przewodnikiem wsiedliśmy ponownie na łódź i popłynęliśmy na Wyspę Małp. Po kilkunastu minutach rejsu brunatną rzeką wysiedliśmy na piaszczysty brzeg, aby zanurzyć się w gęstej dżungli. Otaczały nas niesamowite rośliny z palmami i pięknie kwitnącymi krzewami na czele. Przewodnik wśród bujnej zieleni, wielkich liści, wypatrywał małp. W końcu zszedł ze ścieżki, aby po chwili zawołać nas do siebie. Wyjął mandarynki, którymi zaczęliśmy wabić małpy. Po kilku chwilach kapucynki zaczęły ostrożnie schodzić ku nam i delikatnie chwytać cząstki owocu wprost z naszych dłoni.

Było niesamowitym przeżyciem zobaczyć dzikie zwierzęta w ich naturalnym środowisku i mieć okazję je karmić. Potem poszliśmy w inne miejsce, gdzie rzucaliśmy małpom owoce, które te zręcznie łapały.  Musimy dodać, że mieliśmy sporo szczęścia, gdyż małpy nie zawsze chcą podejść do ludzi, o czym dowiedzieliśmy się od innych turystów mieszkających w naszym lodge, którzy mieli znacznie mniej szczęścia od nas. Wsiadając do łodzi zobaczyliśmy nietypowego ptaka, który przyglądał się nam. Był to sępnik czarny.

Nocny spacer w poszukiwaniu tarantuli i insektów – Po powrocie mogliśmy chwilę odpocząć. W międzyczasie ściemniło się i dzięki temu już o 18:00 mogliśmy, tym razem w większym gronie, wyruszyć na spacer, aby podglądać nocne życie w dżungli. Spryskawszy się dokładnie repelentem i zabrawszy ze sobą latarki, podążaliśmy za przewodnikiem, który pokazywał nam różne insekty, w tym wielkie karaluchy, ale przede wszystkim tarantule.

Te włochate pająki większe niż dłoń żerują w nocy i dość łatwo je wywabić z norek za pomocą patyczka, dzięki czemu oglądaliśmy je z bardzo bliska nawet z młodymi, a przewodnik na naszych oczach głaskał jedną z nich. Śmiechu było co niemiara i było to dla nas kolejne niezwykłe wydarzenie dnia. Po powrocie poszliśmy na kolację, na którą składała się bliżej nieokreślona zupa oraz kurczak w sosie z ziemniakiem i ryżem. Posiedzieliśmy w międzynarodowym towarzystwie (Hiszpanie, Duńczycy, Niemka, Hindusi i Peruwiańczycy), opowiadając sobie o wrażeniach z Peru i naszych krajach. Przewodnik poinformował nas, że następnego dnia musimy wstać bardzo wcześnie, bo już o 4:30 płyniemy, żeby podglądać papugi. Wróciliśmy do naszego lodge, szybko przygotowaliśmy się do snu, bo przed 21:00 zgasło światło i zapanowały „egipskie ciemności”.

13.10.2017 r.

Mimo, że nastawiliśmy budzik na 3:50, to i tak obudził nas budzik Duńczyków, którzy nastawili swój 10 minut wcześniej…

Ara
Ara

W tym miejscu musimy wspomnieć, że mimo przepierzeń między pokojami, mieliśmy cały czas wrażenie, że jesteśmy wszyscy jedną wielką rodziną, mieszkającą w jednym pomieszczeniu. Wszyscy nawzajem słyszeliśmy każde chrząknięcie, wytarcie nosa, czy nawet korzystanie z toalety. No cóż, było to dziwne doświadczenie, ale uczące radzenia sobie ze skrępowaniem i nie przejmowania się szczegółami :-)

Papugi liżące glinę – Było jeszcze zupełnie ciemno jak wyruszaliśmy łodzią po Madre de Dios do miejsca oddalonego o godzinę rejsu. Musieliśmy przepłynąć przez Puerto Maldonado, aż do glinianego klifu, który upodobały sobie różne gatunki papug. Początkowo ptaki widać było tylko na drzewach, a także świetnie słyszeliśmy ich wrzaski.

Papugi liżące glinę
Papugi liżące glinę

Po pewnym czasie na jednym z drzew zobaczyliśmy piękną, kolorową arę, a nieco później na glinianą ścianę zleciały się licznie zielone papugi z niebieskimi łebkami. Tu koniecznie musimy wyjaśnić, dlaczego papugi liżą glinę. Otóż ptaki odżywiają się liśćmi, które zawierają toksyny, a jedynym sposobem ich neutralizacji jest jedzenie gliny. Był to niesamowity spektakl przyrody, który obserwowaliśmy w dwóch miejscach. Wracając zatrzymaliśmy się, gdyż przewodnik wypatrzył leniwca, a potem także sępnika różowogłowego.

Rejs po Jeziorze Sandoval
Rejs po Jeziorze Sandoval

Jezioro Sandoval – Po obfitym śniadaniu, na które składały się słodkie bułki, amerykańskie naleśniki (pancake), ser, dżem, owoce oraz jajecznica, ruszyliśmy we dwójkę z przewodnikiem na całodniową wycieczkę po Jeziorze Sandoval. Aby tam dotrzeć musieliśmy popłynąć oczywiście Madre de Dios do miejsca, w którym zaczynał się szlak. Doszliśmy do siedziby Parku Narodowego Tambopata (Reserva nacional Tambopata – wstęp 30 sol od osoby) i stąd szliśmy około godziny do przystani skąd nasz przewodnik zabrał nas łodzią na główną część wycieczki. Idąc podziwialiśmy wspaniałą dżunglę, cudowne, wielkie, niebieskie motyle, najróżniejsze rodzaje mrówek niosących liście, czy też mrówki ogniste oraz niepowtarzalną roślinność, wśród której wyróżniały się palmy oraz gigantyczne drzewa, czyli puchowce, przy których człowiek wygląda jak liliput.

Hoacyn nad Jeziorem Sandoval
Hoacyn nad Jeziorem Sandoval

Czekając na przewodnika, który walczył z odcumowaniem odpowiedniego czółna, obserwowaliśmy przebiegające blisko nas kilkudziesięciocentymetrowe, zielone jaszczurki. W końcu płynęliśmy wąskim kanałem przez tajemniczy las… Czuliśmy się niczym Tony Halik i Elżbieta Dzikowska przedzierający się z lokalnym przewodnikiem przez niezbadaną gęstwinę drzew :-) Po wypłynięciu na wody Jeziora Sandoval, mogliśmy rozkoszować się nie tylko widokiem wspaniałych, egzotycznych drzew, ale także niezwykłą fauną. Mieliśmy dużo szczęścia, gdyż zobaczyliśmy wiele gatunków ptaków wodnych, żółwie, nietoperze, wydry, małpy oraz olbrzymią czerwoną rybę, która wynurzyła się z wody na ułamek sekundy wprost przed nami.

Czapla zielonawa nad Jeziorem Sandoval
Czapla zielonawa nad Jeziorem Sandoval

Wśród ptaków najbardziej egzotyczne były barwne hoacyny z charakterystycznym pióropuszem na głowie, które przypominały prehistoryczne zwierzęta. Prócz nich widzieliśmy kilka gatunków czapli, peruwiańskie kormorany, chruścielaki, zielone ibisy i papugi. Dopłynęliśmy do przystani, gdzie mieliśmy niepowtarzalną okazję wykąpać się w towarzystwie piranii i kajmanów, które żyją w jeziorze, ale jak się okazało nie są tak groźne jakby się wydawało :-) Łudziliśmy się, że schłodzimy się po godzinach spędzonych w skwarze i gęstym, wilgotnym powietrzu. Okazało się, że woda w jeziorze jest niemal tak samo ciepła jak powietrze…

Lunch w liściu bananowca nad Jeziorem Sandoval
Lunch w liściu bananowca nad Jeziorem Sandoval

Po kąpieli wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy na lunch, który dostaliśmy wcześniej, przygotowany w liściu bananowca. Po rozpakowaniu zawiniątka zobaczyliśmy ryż z jajkiem, oliwką i kawałkami kurczaka. Po posiłku mieliśmy godziną czasu, którą wykorzystaliśmy na wylegiwanie się na hamakach. Błogie lenistwo przerywały jedynie grzmoty zbliżającej się burzy. Nie robiliśmy sobie z tego wiele i dalej bujaliśmy się na hamakach. W końcu popłynęliśmy dalej, tym razem drugą stroną jeziora. W deszczu pomagaliśmy przewodnikowi wiosłując wraz z nim, żeby szybciej przeprawić się przez Sandoval. Deszcz trwał bardzo krótko i mogliśmy ponownie rozkoszować się wspaniałą przyrodą, wśród której wyróżniały się harcujące pomiędzy palmami kapucynki. Bardzo szybko minął nam czas nad Jeziorem Sandoval i wróciliśmy tą samą drogą do naszego lodge.

Kapibary w rzece Madre de Dios
Kapibary w rzece Madre de Dios

Kajmany i kapibary – Przed kolacją wyruszyliśmy na wieczorny rejs, aby w świetle latarek wypatrywać czerwonych oczu kajmanów. Nim jednak zobaczyliśmy jakiegokolwiek gada, przewodnik wypatrzył tuż przy brzegu największe gryzonie na świecie, czyli kapibary. Para zwierzaków szykowała się do kopulacji i przywitała nas niezwykle zdziwionym wzrokiem. Przewodnik sam nie mógł uwierzyć, że udało nam się zobaczyć te trudne do zaobserwowania zwierzęta, tym bardziej, że od rana suszyliśmy mu głowę, pytając się kilkukrotnie o kapibary.

Mały kajman z rzeki Madre de Dios
Mały kajman z rzeki Madre de Dios

Wygląda na to, że gryzonie najwyraźniej usłyszały nasze prośby… Chcieliśmy bardzo je zobaczyć, gdyż są to olbrzymi kuzyni świnek morskich, które trzymamy w domu od lat :-) Dużo łatwiej spotkać kajmany, które wieczorem wychodzą na brzeg w poszukiwaniu kolacji ;-) Nasz przewodnik specjalnie zszedł z łodzi i złapał dla nas małego kajmana, którego mogliśmy obejrzeć z bliska, a nawet pogłaskać. Po rejsie wróciliśmy na kolację zjedzoną w towarzystwie peruwiańskiej rodziny (wszyscy europejscy turyści wyjechali rano), na którą dostaliśmy rosół podobny do polskiego oraz tradycyjnie kurczaka w sosie z ryżem i ziemniakiem.

14.10.2017 r.

Czepiak - dżungla amazońska
Czepiak – dżungla amazońska

Canopy Walk – Od rana padał deszcz, ale trudno się dziwić, bo przecież byliśmy w lesie deszczowym, a do tego już niedługo miała zacząć się pora deszczowa. Temperatura dość drastycznie spadła i zamiast grubo ponad 30⁰C mieliśmy kilka poniżej 20⁰C. W trakcie śniadania okazało się, że zostajemy sami w lodge, gdyż przemiła peruwiańska rodzina wyjeżdżała bezpośrednio po śniadaniu, a nowi turyści mieli przyjechać dopiero następnego dnia. Dzięki temu mieliśmy znów przewodnika tylko dla siebie :-) Wybraliśmy się jak zwykle łodzią do miejsca, w którym odbywał się Canopy Walk, czyli spacer mostkami zawieszonymi między koronami drzew. Nasz przewodnik łudził się, że przestanie padać, więc zatrzymaliśmy się w czymś w rodzaju schroniska, aby przeczekać deszcz.

Canopy walk, czyli spacer mostkami zawieszonymi wśród koron drzew w dżungli
Canopy walk, czyli spacer mostkami zawieszonymi wśród koron drzew w dżungli

Towarzyszył nam czepiak, czyli sympatyczna czarna małpka zwana po angielsku spider monkey (małpa pająk) z racji wyjątkowo długich, zwinnych kończyn, przypominających odnóża pająka. Małpiszon uwieszał się na nas i innych turystach oraz wyczyniał małpie figle ;-) Niestety deszcz nie przestał padać, więc ruszyliśmy krótką ścieżką do schodów prowadzących na platformę, z której zwieszał się pierwszy most. Przewodnik w tych kiepskich warunkach i tak próbował wypatrzeć dla nas różne gatunki ptaków. Z kolei my fascynowaliśmy się widokami z góry na deszczową dżunglę. Co by nie mówić, taka pogoda pozwoliła zobaczyć Amazonię z innej perspektywy. Dzięki temu mogliśmy w pełni poczuć klimat tego niesamowitego miejsca. O dziwo, mimo deszczu, w wielu miejscach, koło kwiatów latały maleńkie ptaszki, czyli kolibry, które niczym malutkie helikopterki unosiły się w miejscu nabierając nektar. Przemoczeni wróciliśmy do lodge na odpoczynek i lunch.

Wizyta u etnicznej rodziny żyjącej w dżungli amazońskiej
Wizyta u etnicznej rodziny żyjącej w dżungli amazońskiej

Native Family i wędkowanie – Popołudniu, tym razem wyposażeni w kalosze, wyruszyliśmy ponownie na Madre de Dios. Rozpoczęliśmy od wędkowania przy pomocy wędki zrobionej ze zwykłego kija, żyłki i haczyka z surowym mięsem jako przynętą. Mieliśmy zamiar złowić piranie, ale czy to ze względu na pogodę, czy też nie mieliśmy szczęścia, bo brały tylko mało smaczne chińskie rybki, wyglądające jak miniaturowe rekiny, które wypuszczaliśmy z powrotem do wody. W końcu przyszedł czas na odwiedziny u lokalnej rodziny ubranej w tradycyjne stroje. Przywitał nas wódz ze swoim ojcem, 90-letnim seniorem rodu, którzy wraz z przewodnikiem opowiedzieli o życiu w dżungli.

Nasz hotel w dżungli, czyli Amazon Lodge Tambopata
Nasz hotel w dżungli, czyli Amazon Lodge Tambopata

Wódz pomalował nam twarze czerwonym barwnikiem, a następnie staruszek grał na dziwnych instrumentach, a także odśpiewał tradycyjną piosenkę. No cóż, występ nie powalał, ale przecież nie o to chodziło :-D Koniecznie musieliśmy spróbować lokalnej zabawy, czyli gry w bączki, polegającej na puszczaniu przez wszystkich graczy bączków na specjalnym stole pokrytym płachtą. Bączki odbijają się od siebie, a wygrywa ten, którego bączek najpóźniej upadnie. Potem strzelaliśmy z łuku, a na koniec kupiliśmy pamiątkowy naszyjnik z czerwonych nasion. W powrotnej drodze ponownie próbowaliśmy szczęścia w wędkowaniu, ale bezskutecznie… Po kolacji wypiliśmy pożegnalne piwo z naszym przewodnikiem i poszliśmy spać w opustoszałym lodg’u.

Lima i powrót do domu

15.10.2017 r.

Na rzece Madre de Dios
Na rzece Madre de Dios

Puerto Maldonado – Wstaliśmy bez pośpiechu, gdyż padał deszcz, a nam pozostało ostatnie śniadanie w dżungli, wykwaterowanie i o 9:00 powrót łodzią do Puerto Maldonado, skąd o 13:25 mieliśmy lot do Limy (Star Peru, nr lotu 2I 1191). Niestety na samolot musieliśmy czekać o wiele dłużej niż moglibyśmy przypuszczać. Z powodu złej pogody nad Cusco, samolot, który wykonywał trasę: Lima – Arequipa – Cusco – Puerto Maldonado – Lima, utknął w Arequipie i czekał na pozwolenie na start do Cusco. W trakcie oczekiwania na malutkim lotnisku, mogliśmy zawrzeć nowe znajomości zarówno z Peruwiańczykami, jak i innymi turystami. Obsługa cały czas czuwała, żebyśmy mieli bieżące informacje, a nawet zapewniła nam picie i drobną przekąskę. Po kilku godzinach, powiedziano nam, że po otrzymaniu zgody na wylot z Arequipy, samolot utknął nad Cusco i lata nad lotniskiem w oczekiwaniu na poprawę aury. Ostatecznie przyleciał do Puerto Maldonado chwilę przed 18:30, błyskawicznie „rozpakowano i zapakowano” pasażerów i po dosłownie kilkunastu minutach lecieliśmy do Limy.

Obiad w Limie w dzielnicy Miraflores
Obiad w Limie w dzielnicy Miraflores

Lima – Ostatecznie w Limie wylądowaliśmy z pięciogodzinnym opóźnieniem, ale na szczęście czekał na nas umówiony taksówkarz, który wygodnym samochodem, sprawnie dowiózł nas do naszego Open Guest House. Po wejściu do pokoju zaskoczył nas brak łazienki, zamiast tego otrzymaliśmy garderobę…  No cóż, obejrzeliśmy dokładnie rezerwację i okazało się, że to nasze niedopatrzenie… Pora była późna, a my byliśmy bardzo głodni, więc szybko poszliśmy na główny plac dzielnicy Miraflores, w której mieszkaliśmy, czyli Parque Kennedy.  Zjedliśmy jalea de pescado, które nie okazało się galaretką rybną, jakby sądzić po hiszpańskiej nazwie, lecz panierowaną rybą podaną z batatami i surówką z czerwonej cebuli. Do tego zamówiliśmy drink pisco sour, który wspaniale smakował po ciężkim dniu (obiad z drinkiem 85 sol za dwie osoby). Jedzenie było pyszne, a po spóźnionym obiedzie przeszliśmy się jeszcze po parku, a raczej skwerze, na którym handlowali sprzedawcy pamiątek, krążyło mnóstwo kotów oraz muzykowali uliczni grajkowie.

16.10.2017 r.

Parque Kannedy w Limie-Miraflores
Parque Kannedy w Limie-Miraflores

Lima – Miraflores – Po słodkim śniadaniu (dżem i owoce) ruszyliśmy na zwiedzanie najbogatszej  i ponoć najładniejszej dzielnicy w Limie. Od razu skierowaliśmy się nad ocean, wzdłuż którego biegnie bulwar z ciągiem sąsiadujących ze sobą parków, a raczej jak dla nas skwerów. Dzielnica Miraflores znajduje się na wysokim klifie, poniżej którego ciągnie się ruchliwa ulica, a wzdłuż bulwaru mamy kolejną arterię. Cała dzielnica, zwłaszcza bezpośrednio nad Oceanem Spokojnym, to głównie wieżowce oraz apartamentowce ze szkła i stali. Nieco w głębi znajdują się bardziej atrakcyjne wille i rezydencje. Z kolei same skwery są bardzo ładne, zadbane i rozciąga się z nich piękny widok na bezkresny ocean. Najpierw poszliśmy w kierunku latarni morskiej przez Park Miłości z olbrzymim pomnikiem pary w miłosnym uścisku. Doszedłszy do latarni zawróciliśmy i poszliśmy w przeciwną stronę do dzielnicy Barranco, kolejnej luksusowej, nowoczesnej części miasta.

Lima-Miraflores
Lima-Miraflores

Po drodze zaliczyliśmy nowoczesne centrum handlowe ciekawie wkomponowane w klif, aby zrobić ostatnie zakupy w Peru. Z poziomu bulwaru widać niewiele, jednakże, pod poziomem ulicy, tętni kilkupoziomowa galeria z mnóstwem sklepików i restauracji. Dzielnicę Barranco zobaczyliśmy tylko z daleka, gdyż obie części miasta rozdziela wąwóz i trzeba byłoby nadłożyć sporo drogi, aby dostać się na druga stronę. O 12:00 musieliśmy opuścić pokój, więc wróciliśmy do pensjonatu, zapakowaliśmy walizki i zostawiliśmy je na przechowanie. Na 14:00 zamówiliśmy taksówkę, więc mieliśmy jeszcze dwie godziny na spacer oraz obiad. Ponownie wybraliśmy się do Parku Kennedyego, potem na ostatnie ceviche, a na koniec „w kantorze na dwóch nogach”, czyli u człowieka w kamizelce, wymieniliśmy resztkę soli na dolary. Mimo wielu przeczytanych wcześniej wspaniałych opinii, na nas dzielnica Miraflores nie zrobiła większego wrażenia, gdyż jest hałaśliwa i nowoczesna, nie mająca uroku zabytkowego miasta.

Lima-Miraflores, widok na Ocean Spokojny
Lima-Miraflores, widok na Ocean Spokojny

Na lotnisku czekała nas niespodzianka i to z tych mniej przyjemnych. Okazało się, że w Bogocie jest strajk pilotów i mimo, że peruwiański oddział Avianca pracował, to nie dotarł do Limy samolot z Bogoty, który miał nas zawieźć na przesiadkę w stolicy Kolumbii. Obsługa zaproponowała nam hotel i lot dnia następnego, na co nie mogliśmy się zgodzić, gdyż Londyn nie był naszym celem. Mieliśmy przecież jeszcze oddzielną rezerwację na lot do Warszawy. I tu wielki szacunek dla Avianca i jej niezwykle uczynnych pracowników, którzy zarezerwowali nam lot konkurencyjnymi, holenderskimi liniami KLM do Londynu przez Amsterdam . W ten sposób, z zaledwie około dwugodzinnym opóźnieniem, w bardzo komfortowych warunkach i z przemiłą obsługą, opuściliśmy Limę (lot nr KL 744 o 20:00).

17.10.2017 r.

Lima-Miraflores, widok na Ocean Spokojny
Lima-Miraflores, widok na Ocean Spokojny

Do Amsterdamu dolecieliśmy o 15:25 i po przejściu kontroli bezpieczeństwa dotarliśmy na gate, z którego odlatywał samolot do Londynu (lot nr KL 1029 o 16:55). Rejs trwał zaledwie godzinę i piętnaście minut, więc o 17:10 czasu brytyjskiego byliśmy na lotnisku Heathrow. Teraz musieliśmy dostać się do hotelu, w którym mieliśmy nocleg, ponieważ lot do Polski zarezerwowaliśmy na kolejny dzień rano. Byliśmy na Terminalu 4 i zobaczyliśmy oznaczenia naszego hotelu Premier Inn. Cali szczęśliwi, że nie musimy korzystać z komunikacji, specjalnym rękawem poszliśmy na nocleg. Po dotarciu na miejsce, ku naszemu zdumieniu, okazało się, że to jednak nie nasz hotel, choć nazwa ta sama. Okazało się, że opis: Premier Inn London Heathrow Airport to nie to samo co Premier Inn London Heathrow Airport (Bath Road) :-) Dotarcie do właściwego Premier Inn było dużo bardziej skomplikowane. Najpierw musieliśmy się wycofać na Terminal 4, zjechać windą do metra, przejechać metrem na połączenie Terminali 2 i 3, pieszo dotrzeć na Terminal 2, stąd na przystanek zarezerwowanego wcześniej shuttle bus National Express nr HH H6, który ostatecznie zawiózł nas wprost pod drzwi dużego hotelu. Rejestracja w hotelu przebiegła błyskawicznie, gdyż użyliśmy maszyny, która bez problemów na podstawie rezerwacji „wypluła” nasze karty-klucze do pokoju. Szybko znaleźliśmy się w naszym ładnym pokoju (33,50 ₤ za pokój dwuosobowy z łazienką, ale bez śniadania) i poszliśmy na zakupy do pobliskiego Tesco.

18.10.2017 r.

Pierwszym shuttle busem o 4:24 pojechaliśmy na Terminal 2 lotniska Heathrow, skąd o 6:30 mieliśmy wylot liniami LOT do Polski (lot nr LO 286). Na pokład wsiedliśmy planowo, lecz długo czekaliśmy na pozwolenie na start. Wyjątkowo wesoły kapitan o naturze radiowca postanowił zabawić pasażerów różnymi ciekawostkami. Ostatecznie w kraju byliśmy z małym opóźnieniem. Pozostało nam odebranie samochodu i powrót autostradą do domu.