Meksyk

6.04.2013 – 23.04.2013

Skrócony plan podróży
Informacje praktyczne

OPIS PODRÓŻY

6.04.2013 r.

Wylecieliśmy z Gdańska o 8:15 ( LOT-em nr lotu LO 0359 – samolot Embraer 175) , we Frankfurcie byliśmy o godz. 10:00, następnie przesiedliśmy się na samolot linii Condor (nr lotu DE 6156, samolot Boeing 767), który wylatywał z Frankfurtu o 11:10. Mieliśmy troszkę stresu, bo na tak wielkim lotnisku dobra godzina to mało czasu na przesiadkę, zwłaszcza, że samolot nie dokołował do rękawa, lecz musieliśmy dojechać z płyty lotniska do terminala autobusem. Dodatkowo martwiliśmy się, że jeśli nawet my zdążymy sie przesiąść, to czy nasze bagaże zdążą zrobić to samo…   Do Cancun przylecieliśmy o 14:40 czasu meksykańskiego (czyli o 22:40 czasu polskiego). Szokiem dla nas było, że pas startowy to wyasfaltowany pas ziemi, wycięty wprost w dżungli. Na lotnisku po odebraniu bagażu (doleciał wraz z nami), wymieniliśmy małą część gotówki i podeszliśmy do stanowiska Europcar, w którym mieliśmy zarezerwowany samochód. Zawieziono nas do wypożyczalni (choć szybciej byłoby dojść). Dostaliśmy samochód Hyundai i10 (ta wersja nazywała się Dodge i10 ;-) ), jednak bez GPS-a, który zamówiliśmy. Z ledwością zapakowaliśmy nasze dwie średniej wielkości walizki, tak, że wystawały nad siedzenia i ruszyliśmy w drogę, dostawszy bardzo schematyczną mapkę okolic.

Villa Tortugas Residence - Akumal
Villa Tortugas Residence – Akumal

Zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji beznzynowej, gdzie dokupiliśmy najdokładniejszą mapę jaka była dostępna. Nie był to ideał, ale do podróżowania po Meksyku wystarczyło. Jadąc do Akumal mijaliśmy parokrotnie policję i wojsko, było to dla nas dziwne, ale musieliśmy się przyzwyczaić do tego podróżując po Meksyku. Od razu dał się odczuć brak nawigacji podczas poszukiwania zarezerwowanego noclegu. Musieliśmy zapytać tubylca o drogę do Villa Tortugas Residence, gdyż nie było żadnych oznaczeń. To był pierwszy sprawdzian dla naszej znajomości hiszpańskiego (choć intensywnie, to uczyliśmy się samodzielnie i to zaledwie pół roku).  Trafiliśmy do pięknego obiektu, na który składały się wygodne bungalowy w przepięknym otoczeniu ogrodu oraz zadbaną willą właścicieli na środku.

Pierwsza noc w Meksyku była ciężka. Ośmiogodzinne przesunięcie czasu dało się nam we znaki. Nie dość, że nie mogliśmy dotrwać do wieczora, to obudziliśmy się o północy i nie mogliśmy dalej spać. Organizm uparcie twierdził, że jest rano i ani myślał o spaniu. W zasadzie do rana prawie już nie spaliśmy.

7.04.2013 r.

Papantlas w Xcaret
Papantlas w Xcaret

Park Rozrywki Xcaret – Zjadłszy śniadanie, które mieliśmy w lodówce (codziennie uzupełniane przez gospodarzy), pojechaliśmy z samego rana do pobliskiego Parku Rozrywki Xcaret. Zaparkowaliśmy na ogromnym parkingu, odebraliśmy wcześniej zarezerwowane w Polsce bilety (tak jest znacznie taniej), otrzymaliśmy mapkę i weszliśmy do śodka. Oszaleliśmy z zachwytu, gdy zobaczyliśmy przepiękne papugi ary, flamingi i to w otoczeniu dżungli. Na terenie parku było mnóstwo atrakcji.

Sea Trek w Xcaret - podwodny spacer
Sea Trek w Xcaret – podwodny spacer

Rozpoczęliśmy od odebrania biletów na Sea Trek, czyli podwodny spacer. Idąc na miejsce, spotkaliśmy olbrzymie jaszczurki przekraczające pół metra i więcej, które chodziły po ścieżkach parku jakgdyby nigdy nic. Przeszliśmy instruktaż zachowania pod wodą i ruszyliśmy na brzeg, na którym założono nam dzwony na głowę i ramiona. Do dzwonów pompowano powietrze rurami, dzięki czemu mogliśmy oddychać pod wodą. Zejście pod wodę na niemal 10 m to wrażenie niezapomniane. Szliśmy gęsiego asekurowani przez płetwonurków trzymając się specjalnej poręczy. Dookoła nas pływało mnóstwo zwabionych w to miejsce rybek. Wiemy, że jest to czysta komercja, a jednak stanowiło wspaniałą przygodę.

Po Sea Trek ruszyliśmy na zwiedzanie parku, szliśmy różnymi ścieżkami oglądając wspaniałą, egzotyczną roślinność, zwierzęta, ogród orchidei, kolorowe grzyby, cały czas słysząc bardzo głośny śpiew ptaków. Dotarliśmy do przystani, z której odbywał się rejs tratwą częściowo podziemną rzeką. Wsiedliśmy na tratwę i rozkoszowaliśmy się egzotyką. Widzieliśmy różne zwierzęta: ary, jelenie, jaszczurki, żółwie i inne. Po rejsie przeszliśmy obok jeziorka flamingów.

Kolejną atrakcją był spektakl indian Papantlas, którzy wirowali wokół wysokiego słupa, a następnie kręcili się na wielkim kole ustawionym pionowo. Był to stary obrzęd indiański zaklinania deszczu. Bardzo ciekawe i oryginalne przedstawienie. Następnie poszliśmy snorkować w podziemnej rzece. Dostaliśmy płetwy i kapoki (maski i fajki mieliśmy własne) i płynęliśmy wewnątrz jaskini o długości około 600 m i głębokości do 1,6 m. Ciekawe doświadczenie kończące się oglądaniem kolorowych rybek.

Wioska Majów w Xcaret
Wioska Majów w Xcaret

Mocno zgłodnieliśmy. W końcu po takiej masie wrażeń musieliśmy zjeść obiad, który był wliczony w cenę wstępu. Mogliśmy wybrać dowolną restaurację, a w niej skorzystać ze szwedzkiego stołu i wybrać dowolne potrawy. Wybór bardzo duży, spróbowaliśmy wielu rzeczy, w tym np. prażonej skóry świńskiej :-) , które jednak nas nie zachwyciły (ot jedzenie dla turystów, nie mające wiele wspólnego z prawdziwym Meksykiem). Po obiedzie ruszyliśmy na zwiedzanie obszaru stanowiącego rodzaj zoo. Mogliśmy tam obejrzeć zwierzęta żyjące w Meksyku: pumy, czarne pantery, lamparty, tapiry, małpy oraz motylarnię, w której motyle siadały wprost na nas. Idąc dalej, usłyszeliśmy, że w wiosce Majów odbywa się spektakl. Natychmiasat tam poszliśmy i obejrzeliśmy widowisko z czasów prekolumbijskich. Tańce rytualne indian pomalowanych w przeróżne wzory i skąpo odzianych w skóry. Kolejne niezapomniane wrażenie.

Potem poszliśmy na cmentarz, który również był niezwykły (w późniejszych dniach byliśmy też na prawdziwym cmentarzu, który wyglądał całkiem podobnie). Groby przypominały kolorowe kapliczki, katedry, domki. Miały figurki i mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Cmentarz w takim wydaniu nie jest nic a nic ponury. Następnie przechodząc koło boiska do gry w pelotę, trafiliśmy na kolorową procesję, która przy dźwiękach muzyki przeszła wśród turystów. Trudno powiedzieć z jakiej okazji była, jednak dodawała kolorytu naszemu pobytowi. Teraz przyszła kolej na pokaz jeździecki. Na placu pojawiali się jeźdźcy w różnych strojach, kobiety i mężczyźni, którzy popisywali się umiejętnościami, a także imitowali corridę i pokazywali sztuczki na koniach. Nie obejrzeliśmy do końca pokazu, ponieważ był długi i dość monotonny, a byliśmy już bardzo zmęczeni. Obejrzeliśmy Haciendę Henequenera, w której znajduje się małe muzeum historyczne.

Spektakl historyczny w Xcaret
Spektakl historyczny w Xcaret

Ostatnim punktem programu był spektakl obrazujący historię Meksyku od czasów najdawniejszych do współczesności. Spektakularne widowisko z dużym rozmachem i mnóstwem aktorów. Po raz pierwszy widzieliśmy grę w pelotę. Okrutnie zmęczeni wróciliśmy do samochodu. Całe szczęście, zapamiętaliśmy, gdzie zaparkowaliśmy łącznie z tablicami rejstracyjnymi, bo wokół, na olbrzymim parkingu stało wiele samochodów podobnych do naszego.

8.04.2013 r.

Cobá  – Po zdecydowanie lepszej nocy wybraliśmy się na zwiedzanie pierwszych ruin prawdziwego miasta Majów w Coba. Ruiny znajdują się w dżungli na dość rozległym terenie. Rozpoczęliśmy od zespołu ruin o nazwie Coba, w której skład wchodziła zrójnowana piramida o nazwie Kościół (La Iglesia) oraz boisko do gry w pelotę.

Piramida el Castillo
Piramida el Castillo

Następnie udaliśmy się do kolejnego skupiska ruin, którego główną atrakcją jest piramida malowanych nadproży (Piramide de los Dinteles Pintados). Kolejną atrakcją jest świetnie zachowane boisko do gry w pelotę. Ścieżka prowadzi aż do drugiej co do wysokości na Jukatanie piramidy – El Castillo (zamek). Co ważne, na tę piramię można wejść, co nie jest możliwe w Chichen Itza, czy też w Uxmal. Wejście jest po bardzo wysokich i pionowych stopniach, dodawszy do tego upał i dużą wilgotność powietrza, można się zasapać :-) Za to widok ponad drzewami na niekończącą się dżunglę jest powalający! Na koniec odwiedziliśmy ostatnią grupę ruin – Macanxoc, której atutem są liczne stelle z różnymi przedstawieniami. Ogólnie wrażenie zrobiły na nas nie tylko ruiny, ale sam spacer po dżungli, wśród egzotycznych roślin i odgłosów małp i śpiewu ptaków jakiego nie znaliśmy. Coba to ruiny pozostawione całkiem w naturalnych warunkach, a większość pozostaje nadal nie odkopana.

Rybki w lagunie Yal-Ku
Rybki w lagunie Yal-Ku

Yal-Ku – Drugą część dnia przeznaczyliśmy na snorkowanie w przepięknej lagunie Yal-Ku. Zaparkowaliśmy na niewielkim parkingu, wypożyczyliśmy płetwy i poszliśmy popływać. Niesamowicie było pływać wśród ławic kolorowych ryb, które znaliśmy tylko z akwariów. Czysta woda i skaliste dno sprzyjały obserwacjom. Moczyliśmy się przez ponad dwie godziny, a moglibyśmy i dłużej… Jeden gatunek małych rybek był wyjątkowo agresywny, gdyż nas podgryzał. Całe szczęscie, że to nie były piranie ;-)

Zgłodnieliśmy, wróciliśmy do miejscowości Akumal, w której jednak nie było ani jednego baru, czy też restauracji. Postanowiliśmy zjeść u naszych gospodarzy, ale musieliśmy trochę poczekać, gdyż kucharz miał być dopiero wieczorem. Za to obiad był pyszny, gulasz i do tego tacos (małe tortille) i papka z czarnej fasoli. Na przystawkę po raz pierwszy dostaliśmy nachos z salsą z pomidorów, cebuli i świeżej kolendry, przyprawioną  bardzo ostro.

9.04.2013 r.

ZIP-Lines, czyli zjazd tyrolkami w Xplor
ZIP-Lines, czyli zjazd tyrolkami w Xplor

Park Rozrywki Xplor – Xplor był zupełnie odmienny od Xcaret. Znajdował się również w dżungli (jak praktycznie wszystko na Jukatanie) i był nastawiony na wywołanie emocji. Skałdał się z czterech atrakcji: ZIP-Lines, czyli 14 tyrolek o łącznej długości 3,8 km i największej wysokości 45 m, Amphibious Vehicles, czyli dwóch tras po 5 km każda, które pokonuje się terenowymi amfibiami, Underground Rafts, czyli pływanie tratwami w jaskini (dwie trasy po ponad 500 m każda) oraz Stalactite Rivers, czyli pływanie 400 m podziemną rzeką wśród niezliczonych stalaktytów.

Przejazd terenową amfibią po Xplor
Przejazd terenową amfibią po Xplor

Na początku dostaliśmy kaski, które musieliśmy nosić przez cały czas, ale dzięki numerom na nich umieszczonym, na koniec mogliśmy kupić zdjęcia z całego pobytu w parku. Zaczęliśmy od najbardziej emocjonującej części, czyli ZIP-Lines. Przejazd ponad dżunglą na dużej wysokości to spora dawka adrenaliny, a zarazem eksytujące przeżycie. Założono nam specjalne uprzęże. Wchodziliśmy na wieże różnej wysokości i 14 razy zjeżdżaliśmy. W zasadzie tyrolki były podzielone na dwie trasy, z których każda kończyłą się w wodzie. Przejazd z najwyższej 45-metrowej wieży trwa 80 sekund i  na 702 m osiąga się prędkość 32 km/h. Dodatkowo między wieżami poruszało się tunelami w jaskini, a nawet zjeżdżało rynną wypełnioną wodą.

Pływanie podziemną rzeką w jaskini stalaktytowej w Xplor
Pływanie podziemną rzeką w jaskini stalaktytowej w Xplor

Potem udaliśmy się na jazdę terenową specjalną amfibią z automatyczną skrzynią biegów. Jazda po dżungli przez wodę, jaskinie, po wiszących mostach była kolejnym fascynującym przeżyciem. Oczywiście przejechaliśmy obie trasy.

Pozostały nam dwie podziemne atrakcje. Pierwsza z nich, czyli pływanie podziemną rzeką w jaskini pełnej nacieków, to naprawdę fajna przygoda. Dostaliśmy kapoki i przepłynęliśmy całe 400 m. Na koniec płynęliśmy jednoosobowymi tratwami także podziemną rzeką. Sterowanie tym czymś, mając do dyspozycji coś w rodzaju rakietek do ping-ponga nałożonych na dłonie, nie było łatwe. Uznaliśmy, że jest to najsłabsza z atrakcji Xplor-a i dlatego nie zdecydowaliśmy się na druga trasę. W międzyczasie skorzystaliśmy z wliczonego w cenę obiadu, który był lepszy niż w Xcaret. Na terenie całego parku były dostępne także darmowe napoje. Ogólnie super zabawa!

Po powrocie udaliśmy się do Akumalu do kafejki internetowej, gdyż wymyśliliśmy coś zamiast nawigacji. Postanowiliśmy podrukować mapki z Google Maps z dokładnymi dojazdami do poszczególnych noclegów. Drukowaliśmy po kilka mapek w coraz większym zbliżeniu, potrwało to zaledwie chwilę, kosztowało grosze, a sprawdziło się niemal w 100 %.

10.04.2013 r.

Wstaliśmy rano, bo przed nami była bardzo długa podróż (ponad 700 km) zwykłymi drogami, przez cztery stany. Jazda była tym trudniejsza, że było mnóstwo progów zwalniających, czyli tzw. topes, które pojawiały się w najmniej oczekiwanych momentach, nawet w miejscach, w których jechało się z prędkością około 100 km/h. Były przeróżnej wysokości, a nasz samochód z małymi kółeczkami nie pozwalał na ich szybkie pokonanie.  Przeżyliśmy chwile stresu, gdy kończyło się nam paliwo, a przez 100 km nie było nawet najlichszej stacji benzynowej, ba nie było nawet siedzib ludzkich, wszędzie tylko dżungla, a ruch niemal zerowy. Na oparach, bez klimatyzacji, jadąc bardzo spokojnie, czyli oszczędnie, cudem dojechaliśmy do stacji. Ciekawostką było przekroczenie granicy stanu Quintana Roo i Campeche, na której spotkała nas klasyczna kontrola graniczna ze sprawdzeniem dokumetów i wywiadem. Parę zdań po hszpańsku wystarczyło, aby wzbudzić sympatię mundurowego. Po drodze zatrzymaliśmy się na przepyszne tacos z różnymi farszami w przydrożnym barze. Nie był wprawdzie zbyt urodziwy, ale prowadzony przez sympatycznych ludzi, a przede wszystkim z dobrym jedzeniam. Końcówka trasy była wyłącznie po górach. Obserwowaliśmy chodzących wzdłuż drogi indian, którzy zaczęli przeważać wśród tubylców, a którzy najczęściej poruszali się z maczetami w ręku lub przy pasie. Spotkaliśmy się także z próbą oszustwa na stacji benzynowej. Pracownik w dość skomplikowany sposób próbował podwójnie skasować za paliwo, ale wykłóciliśmy się po hiszpańsku o swoje.

Dojechaliśmy do Palenque na nocleg w hotelu Best Western Maya Palenque. Bardzo ładny hotel, wręcz luksusowy jak na tę część Meksyku, a jednak bardzo tani. Ciekawym doświadczeniem była wizyta w “sklepie” po colę i ciasteczka. Sklepik to raczej kram z różnościami, w którym 50 pesos, czyli mniej niż 12 zł było ogromnym nominałem, trudnym do rozmienienia.

11.04.2013 r.

Miasto Majów - Palenque
Miasto Majów – Palenque

Palenque – Z samego rana ruszyliśmy na zwiedzanie pobliskiego miasta Majów – Palenque. Wspaniałe ruiny, przepięknie położone w dżungi, a co najważniejsze nie zadeptane przez turystów. Najważniejszymi obiektami, które widać zaraz po wejściu jest kompleks świątyń z najważniejszą – Świątynią Inskrypcji oraz Pałac. Do Świątyni Inskrypcji oraz Pałacu można wejść i spokojnie oglądać wszystkie zakamarki. dalej przechodzi się do kompleksu kilku świątyń, z których trzy są najważniejsze i najokazalsze: Świątyni Słońca, Liściastego Krzyża oraz Krzyża.

Widok z Świątyni Liściastego Krzyża, na Świątynię Słońca na wprost, Świątynię Krzyża po prawej i Pałac w głębi
Widok z Świątyni Liściastego Krzyża, na Świątynię Słońca na wprost, Świątynię Krzyża po prawej i Pałac w głębi

Na każdą można się wspiąć i do każdej zerknąć do środka. Świątynie nie są duże, aczkolwiek pięknie położone na szczytach piramid. Później przez boisko do gry w pelotę przeszliśmy do grupy północnej, w której najokazalszą była Świątynia Hrabiego. Warto było jechać tak daleko, aby zobaczyć według nas najbardziej efektowne i malownicze miasto Majów, które zwiedza się w całkowitym spokoju.

 

Dżungla w Palenque
Dżungla w Palenque

Dodatkowym atutem Palenque jest możliwość wykupienia wycieczki z przewodnikiem po dżungli, z czego chętnie skorzystaliśmy. Cena nie zwala z nóg. Wybraliśmy godzinną wycieczkę, która trwała niemal półtorej godziny. Przewodnik zabrał nas do miejsc, do których nie docierają wycieczki zorganizowane. Byliśmy tam sami, mogliśmy oglądać ruiny porośnięte całkowicie roślinnością. Widzieliśmy małpy na drzewach i wiele ciekawych roślin. Mogliśmy także pobujać się na lianach. Przewodnik był niezwykle miły i starał się mówić bardzo zrozumiale i mimo, że mówił po hiszpańsku sporo zrozumieliśmy.

San Cristobal de las Casas – Natępnie pojechaliśmy do San Cristobal de las Casas, gdzie mieliśmy nocleg w Hotelu Don Quijote. Po drodze zjedliśmy klasyczny obiad: pollo asado (czytaj: pojo asado), czyli kurczaka pieczonego z surową cebulką, tacos, czarną fasolą i piekielnie ostrą salsą.

Uliczki San Cristobal de las Casas
Uliczki San Cristobal de las Casas

W Meksyku kurczaka piecze się w charakterystyczny sposób – rozłożonego zupełnie na płasko. W miarę gładko namierzyliśmy nasz hotel, ale był problem z zatrzymaniem się. Monika wysiadła zabierając mapkę dojazdu, którą trzymała w ręku, a ja zacząłem szukać miejsca do zatrzymania. Niestety odjeżdżałem coraz dalej, a uliczki były małe, wąskie i jednokierunkowe. Wydawało mi się, że łatwo znajdę drogę. Myliłem się. Bez mapy musiałem zdać się na pytanie przechodniów, którzy wprawdzie chcieli pomóc, ale było to trudne w plątaninie uliczek. W końcu dzięki pomocy policjanta szczęśliwie znalazłem Hotel. Tam czekała Monika z obsługą, która wskazała parking. Hotel był bardzo ładny, klimnatyczny w kolonialnym domu z kolonialnym wystrojem, a okno pokoju wychodziło na korytarz.

San Cristobal de las Casas
San Cristobal de las Casas

Wybraliśmy się jeszcze na wieczorny spacer po mieście, które o tej porze zaczęło żyć. Najpierw zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę do dwóch wiosek indiańskich: Zinancantan i San Juan Chamula w pobliskiej agencji turystycznej. Potem powędrowaliśmy na zwiedzanie. Przeszliśmy przez rynek, na którym trwała fiesta, obok kościoła, potem spacerowaliśmy uliczkami i doszliśmy aż na targowisko, mijając po drodze indianki handlujące głównie chustami i szalami. Kupiliśmy jeden długi i bardzo ładny, wełniany szal za równowartość 15 zł. Na targowisku handlowano niezliczoną ilością towarów, m.in. wyrobami ze złota, srebra, ubraniami, bibelotami, jedzeniem. Wyjątkowo mieliśmy hotel bez śniadania, więc w markeciku kupiliśmy lokalną wędlinę (coś a’la metka) oraz pieczywo i sok.

12.04.2013 r.

San Cristobal de las Casas – Wcześnie rano poszliśmy na zwiedzanie miasta słynącego z kolonialnej zabudowy. Oglądaliśmy kolorowe domy, głównie parterowe, w pięknym otoczeniu gór. Potem stawiliśmy się przed agencją turystyczną, skąd zabrano nas na kameralną, kilkuosobową wycieczkę do Zinancantan i San Juan Chamula.

Tkanie ręczne w wiosce Zinancantan
Tkanie ręczne w wiosce Zinancantan

Zinancantan – Zawieziono nas do tradycyjnego domostwa, gdzie mogliśmy zobaczyć jak na krośnie ręcznym powstają tkaniny. Parę z naszej wycieczki ubrano w indiański strój ślubny. Zobaczyliśmy oryginalne domostwo indiańskie. Widzieliśmy, jak indianie wypiekają tacos, mogliśmy też spróbować świeżo upieczonego taco z bardzo ostrym i smacznym sosem. Poczęstowano nas również lokalnym bimbrem. Byliśmy z turystami z Ameryki Południowej, dla których alkohol ten był niesamowicie mocny, jak dla nas Polaków słabszy niż nasza sklepowa wódka :-)

Cmentarz i ruiny kościoła w San Juan Chamula
Cmentarz i ruiny kościoła w San Juan Chamula

San Juan Chamula – Jadąc do drugiej wioski indiańskiej, zatrzymaliśmy się przy dużym cmentarzu, na którym znjadowały się różne rodzaje krzyży, z których każdy kolor oznaczał co innego: kobietę, mężczyznę lub dziecko. Widzieliśmy też indianki w tradycyjnych strojach przechodzące przez cmentarz. następnie podjechaliśmy do centrum wioski, w której nie wolno robić zdjęć i filmować. Widzieliśmy szkołę, domostwa oraz kościół. Z zewnątrz nie wyglądał szczególnie inaczej od kościołów katolickich. Natomiast to co zobaczyliśmy w środku, całkowicie nas zaskoczyło. Podłoga kościoła pokryta była igłami pinii, nie było żadnych ławek, a wzdłuż wszystkich ścian świątyni stały jeden obok drugiego ołtarzyki świętych. Wierni zachowywali się w nietypowy jak dla kościoła sposób, jedli kurczaki, pili tequilę, którą poili również dzieci. Śpiewali, modlili się, kładli, zapalali mnóstowo małych świeczek, które przyklejali do podłogi. Dowiedzieliśmy się, że w kościele tym nie ma księży i nie odbywają się msze. Każdy po prostu przychodzi i modli się na swój sposób. Trudno powiedzieć, czy jest to jeszcze chrześcijaństwo, ale na pewno wyczuwa się podniosłą atmosferę.

Ogólnie nie byliśmy zachwyceni tą wycieczką, ale elementy, które nas zainteresowały, opisaliśmy powyżej. Tego dnia pozostał nam jeszcze przejazd do Villahermosa, teoretycznie tylko około 250 km, praktycznie 7 godzin jazdy. Spowalniały nas liczne topes oraz górskie serpentyny. Do celu dotarliśmy tylko dzięki uprzejmości ludzi. Dwukrotnie pytaliśmy o drogę wojska i policji, choć ponoć nie powinno się tego robić. Potem w zupełnej ciemności zatrzymaliśmy wyjeżdżający z posesji samochód, którego kierowca kazał nam jechać za sobą, gdyż asfalt się urwał i jechaliśmy wyboistą ziemną drogą, co dotąd nie zdarzyło się w Meksyku i nie powtórzyło później, bo drogi są naprawdę niezłe. Tym samym złamaliśmy kolejną zasadę. Ostatnia pomoc potrzebna była w samym Villahermosa, gdzie kompletnie nie wiedzieliśmy dokąd jechać. Jest to milionowe miasto, a nasza fragmentaryczna mapka z Googl’a po ciemku na nic się zdała. Pozostało pytać o drogę. Zatrzymaliśmy się przy pierwszej napotkanej osobie, która na pytanie o hotel, powiedziała, że jedzie właśnie w tę stronę i chętnie nam pokaże drogę o ile zabierze się z nami. Teoretycznie nie robi się takich rzeczy w stanie Tabasco, ale co mieliśmy zrobić… Dojechaliśmy do celu, czyli do Choco’s Hotel, a uprzejmy pan, był szczęśliwy z podwiezienia i napiwku :-) Hotel był ogólnie w porządku, ale miał klimatyzację, której nie można było regulować i było głośno i zimno. Poradziliśmy sobie zatykając klimatyzator ręcznikiem. Ot Polak potrafi…

13.04.2013 r.

Słynna głowa Olmeków w Parque - Museo La Venta
Słynna głowa Olmeków w Parque – Museo La Venta

Villahermosa – W Villahermosa naszym celem był Parque – Museo La Venta. Przed wejściem zaczepiła nas grupka młodzieży, która poprosiła nas o wywiad (a raczej wywiady), ponieważ takie miała zadanie domowe z języka angielskiego. Byliśmy bardzo egzotycznym rozwiązaniem zadania ;-) Po zakupie biletu, weszliśmy do środka muzeum, które jest połączeniem zoo z parkiem archeologicznym kultury Olmeków, a wszytko to w dżungli. Zaczęliśmy od oglądania pierwszej części będącej zoo, gdzie można spotkać m.in. małpy, lamparty, pumy, pantery, krokodyle. Później przeszliśmy do części archeologicznej. Idąc ścieżkami wśród bujnej roślinności, mogliśmy podziwiać słynne 17 głów Olmeków, a także stelle, ołtarze ofiarne i posągi.

Coati - ostronos białonosy w Parque Museo La Venta w Villahermosa
Coati – ostronos białonosy w Parque Museo La Venta w Villahermosa

Podziwialiśmy rośliny rosnące tutaj w naturze, które znaliśmy dotąd jedynie z ogrodów botanicznych lub jako rośliny doniczkowe. Na ziemii leżały gigantycznych rozmiarów suche liście. Wszędzie biegały nieznane nam dotychczas zwierzęta z rodziny szopowatych zwane coati (koati), czyli ostronosy białonose. Mogliśmy też spróbować oryginalnego napoju robionego ze świeżego (surowego) owocu kakaowca, mleka, śmietany, wanilii i cukru (wersja na słodko) zwanego pozol (czytaj – posol). Fajny orzeźwiajacy i syty napój. Myśleliśmy, że ma dodatek kokosu, ale wyprowadzono nas z błędu. Wróciliśmy do obszaru zoo, w którym oglądaliśmy kolejne zwierzęta, ale szczególnie zainteresowały nas woliery z ptakami. Jena z nich była bardzo oryginalna, bo wchodziło się do ogromnej klatki w kształcie półkuli, w której swobodnie latały papugi, biegały kaczki i jakieś kuraki oraz ogromne jaszczurki.

Po zwiedzaniu, pojechaliśmy do Campeche. W drodze mieliśmy przygodę z wojskiem. Kazano nam wyciągać i otwierać walizki. I znowu przydała się znajomość hiszpańskiego. Zapytani co mamy w walizkach, odpowiedzieliśmy, że same brudne ubrania. Wywołało to uśmiech na twarzach wojskowych, którzy stwierdzili, że należy je wyprać, na co my odparliśmy, że oczywiście, ale dopiero w domu. Kolejny śmiech i nie musieliśmy nawet otwierać drugiej walizki.

Zatrzymaliśmy się również, aby coś zjeść. Wyboru wielkiego nie było, więc zaliczyliśmy pierwszy dostępny bar. Zamówiliśmy gulasz z ryżem. Nic nadzwyczajnego, ale najedliśmy się. Cud, że się nie rozchorowaliśmy ponieważ knajpa urągała podstawowym zasadom czystości. Choć w toalecie znaleźć można było instrukcję mycia rąk…

Campeche – W Campeche chwilę zajęło nam poszukanie zarezerwowanego Hotelu del Paseo Campeche. Jak zwykle pomogli nam uprzejmi ludzie :-) Hotel był bardzo ładny z balkonami wychodzącymi na wewnętrzne patio.

Fiesta w Campeche
Fiesta w Campeche

Wybraliśmy się na popołudniowo-wieczorne zwiedzanie urokliwego, kolonialnego miasteczka Campeche. Przechodząc przez ulicę w miejscu niedozwolonym, przebiegliśmy tuż przed radiowozem. Jednak policja w Meksyku nie reaguje na takie drobiagi jak przechodzenie w poprzek ronda, na czerwonym świetle, czy inne błahostki ;-) Ruszyliśmy kolorowymi uliczkami. W miarę jak zaczęło się ściemniać, na ulicach zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi. Poszliśmy do lodziarni na niezwykle dziwne lody – paprykowe. Prawdę mówiąc były okropne. Na szczęście druga gałka lodów owocowych była znacznie smaczniejsza. Gdy doszliśmy na rynek, właśnie zaczynała się fiesta. Ludzie poprzynosili stoliki, krzesełka, grali w gry planszowe, słuchali granej na żywo muzyki, tańczyli, śpiewali, na scenie pojawiła się lokalna gwiazda, witana gromkimi brawami. Ogólnie atmosfera radości i zabawy. W pobliżu tańczyła kolorowa fontanna, a nieopodal był mały jarmark.

14.04.2013 r.

Kolorowe Campeche
Kolorowe Campeche

Campeche – Następnego dnia rano udaliśmy się ponownie na spacer po Campeche, tym razem w porannym świetle. Na ulicach nie było praktycznie ludzi, a my swobodnie mogliśmy rozkoszować się pięknem kolorowych domków, które zagrały w niejednym filmie. Campeche jest miastem, które na starówce nie posiada wogóle widocznej nowoczesnej infrastruktury (kable, anteny itp.), dzięki czemu bez charakteryzacji może występować w dowolnej scenie z czasów kolonialnych. Co ciekawe krawężniki w Campeche miejscami są tak wysokie, że trzeba na nie wchodzić po dwóch lub trzech stopniach, gdyż mają grubo ponad pół metra…

Wyjeżdżając z hotelu zostawiliśmy pokojówce napiwek, a nie robiliśmy tego w tym kraju. Jaki był powód? Po pierwsze urwaliśmy zasłonę, a po drugie zepsuła się spłuczka i w tolecie została po nas niemiła niespodzianka… ;-)

Piramida Wróża w Uxmal (Piramide del Adivino)
Piramida Wróża w Uxmal (Piramide del Adivino)

Uxmal – Dojechaliśmy do ruin Uxmal, kupiliśmy bilet na zwiedzanie oraz wieczorny pokaz światło i dźwięk i ruszyliśmy w kierunku Piramidy Wróża (Piramide del Adivino). Wspaniała budowla o owalnej podstawie. Niestety na piramidę nie można wejść. Przeszliśmy do wielkiego Dziedzińca Mniszek, do którego pomieszczeń przyciągnął nas śpiew egzotycznych ptaków – piłodziobów. Na terenie całego kompleksu biegały niezliczone ilości jaszczurek. Były to iguany, czyli legwany. Gdyby miały jeszcze większe rozmiary, można byłoby poczuć się jak w parku jurajskim.

Iguana - legwan w Uxmal
Iguana – legwan w Uxmal

Te miały “zaledwie” do metra wraz z ogonem :-) Przeszliśmy dalej przez boisko do gry w pelotę w kierunku kolejnych zabytków: Pałacu Gubernatora i Wielkiej Piramidy ze Świątynią Ary na szczycie. Zwiedzaniu Uxmal towarzyszył duży upał, więc po wspięciu się na piramidę usiedliśmy w cieniu Świątyni Ary i poszukiwaliśmy jej wyobrażeń na fasadzie. Skutecznie. Po zejściu na dół oglądaliśmy kolejne kolorowe ptaszki i pięknie kwitnące krzewy i drzewa.

Podjechaliśmy na nocleg do La Casa del Mago, gdzie dostaliśmy powitalną, zimną lemoniadę (rozkosz przy tym upale) i zaprowadzono nas do naszego przestronnego, bardzo ładnego, stylowego pokoju. Postanowiliśmy schłodzić się w pobliskim basenie popijając lokalnego, alkoholowego drinka. Obiad zjedliśmy w bistro nieopodal ruin, które serwowało posiłki według zasady “jesz ile chcesz”. Wybór duży, a jedzenie smaczne.

Pokaz światło i dźwięk w Uxmal
Pokaz światło i dźwięk w Uxmal

Wieczorem poszliśmy obejrzeć spektakl światło i dźwięk na ruinach Uxmal. Pokaz odbywał się na Dziedzińcu Mniszek i była to opowieść o tym miejscu w języku hiszpańskim. Dość statyczne przedstawienie polegające na podświetlaniu różnymi kolorami ścian i budynków oraz trudnym do zrozumienia jak dla nas tekście. No cóż spodziewaliśmy się czegoś lepszego. Widać, że pokaz ma już swoje lata…

15.04.2013 r.

Hacienda Sotuta de Peon
Hacienda Sotuta de Peon

Hacienda Sotuta de Peon – Wąziutkimi, ale oznakowanymi i wyasfaltowanymi drogami dojechaliśmy do farmy, w której uprawiany i przetwarzany jest sizal. Musieliśmy poczekać aż zbierze się grupa. Nasza składała się z trzech par: Niemcy, Francuzi i my. Rozpoczęliśmy od właściwej haciendy, czyli dawnej rezydencji właścicieli farmy, która wyglądała jak przynajmniej sto lat temu. Ciekawie opowiedziana historia tego miejsca przez przewodnika, który operował zarówno angielskim, jak i hiszpańskim. Dodać należy, że zauważywszy, że trochę mówimy po hiszpańsku, przewodnik do nas zwracał się w tym języku, a do reszty po angielsku. Piękne meble, bibeloty i reszta wyposażenia dopełniały opowieść przewodnika. Potem poszliśmy do manufaktury, w której przetwarza się liście agawy sizalowej na sznurki i liny. Oglądaliśmy cały proces produkcji od miażdżenia liści, przez czesanie, aż po nawijanie na szpule. Mogliśmy spróbować także ręcznej obróbki, z czasów, gdy nie było maszyn. Do napicia dostaliśmy napój z tamaryndowca, bardzo smaczny i orzeźwiający.

Sizal rosnący w Hacienda Sotuta de Peon
Sizal rosnący w Hacienda Sotuta de Peon

Potem udaliśmy się na pole agawy sizalowej, czymś w rodzaju wozu na szynach, zaprzężonego w muła. Oryginalna uprawa. Po drodze zatrzymaliśmy się w prawdziwej chacie, prawdziwego Maja. Indianin, które całe życie spędził na tej farmie, opowiadał nam o swojej pracy. Przewodnik był naszym tłumaczem, gdyż indianin posługiwał się wyłącznie swoim narzeczem. Ostatnią atrakcją farmy była kąpiel w naturalnej studni krasowej, czyli cenote (czytaj: senote), która była  zbiornikiem wody w jaskini. Przyjemna kąpiel w chłodnej wodzie. Cenoty są bardzo głębokie i mają wyjątkowo czystą wodę. Po kąpieli wróciliśmy do Haciendy i pogadaliśmy chwilę z Niemcami, którzy okazali się bardzo mili i otwarci.

Po zwiedzaniu pojechaliśmy do Chichén Itzá, po drodze zatrzymując się na obiad w przydrożnym barze. W zasadzie trudno nazwać takie miejsca barami, gdyż znajdują się w prywatnych domach. Odniesliśmy wrażenie, że praca w wioskach zorganizowana jest w ten sposób,  że większość pracuje w polu lub przy innych zajęciach, a część przyrządza jedzenie dla całej wioski, właśnie w takich prywatnych domach. Zjedliśmy bardzo dobre tortas (bułki z nadzieniem mięsno-warzywnym na ciepło), prosząc o dokładkę. Wyglądało jakbyśmy zjedli zapas jedzenia dla całej wiosk,i ponieważ przemiła kucharka ostro zabrała się za przygotowywanie kolejnych porcji. W międzyczasie wyszła do nas i wypytywała o to skąd jesteśmy i o naszą podróż.

Następnie dojechaliśmy na nasz kolejny nocleg w Chichén Itzá, mieliśmy zarezerwowany bungalow w hotelu Dolores Alba Chichén Itzá. Hotel był ładny, postanowiliśmy poodpoczywać. Za bungalowem była już dżungla, a przed całkiem sympatyczny basen i restauracja, w które zjedliśmy smaczny obiad. Pogadaliśmy także z Belgami, aczkolwiek była to ciekawa rozmowa, bo my mówiliśmy po angielsku, a oni po francusku :-)

16.04.2013 r.

Nad ranem spotkała nas dość niemiła przygoda. W naszym pokoju zadomowił się pająk i to nie malutki pajączek, lecz konkretne, włochate, czarne stworzenie wielości dłoni kilkuletniego dziecka. No cóż… Nie wiedząc, jak sobie poradzić, wezwaliśmy na pomoc obsługę, która ze spokojem zatłukła pająka miotłą, mówiąc “no peligroso” (nie jest niebezpieczny). Skąd mieliśmy wiedzieć, przecież w Meksyku żyje sporo niebezpiecznych pająków, poza tym nie mieliśmy miotły ;-)

Piramida El Castillo w Chichén Itzá
Piramida El Castillo w Chichén Itzá

Z samego rana udaliśmy się na zwiedzanie Chichén Itzá. W drodze do ruin mijaliśmy mnóstwo straganów z pamiątkami, z których wołano do nas, a że zamierzliśmy kupić majańską maskę, zerkaliśmy na stoiska. Sama znajomość hiszpańskiego dawała nam przewagę i bardzo duży upust (dla Amerykanów ceny są zupełnie inne). Upatrzyliśmy sobie maskę jaguara i obiecaliśmy sprzedawcy, że kupimy wychodząc.

Zaczęliśmy zwiedzanie chyba najbardziej znanego miasta Majów. O tej porze nie było jeszcze wycieczek, więc mieliśmy swobodę. Wyszliśmy na wielki plac z ogromną, piękną piramidą El Castillo, czyli Zamek. Niestety nie można na nią wejść, więc poszliśmy dalej. Zobaczyliśmy ogromne boisko do gry w pelotę oraz świątynie stojące po obu jego stronach: Templo Nort (Świątynia Północna) i Templo de los Jaguares (Świątynia Jaguarów), której nazwa pochodzi od wyobrażeń jaguarów na fasadzie. Kolejna była Świątynia Czaszek (Tzompantli), robiąca wrażenie z powodu dużej ilości przedstawień czaszek, było to miejsce ich składania.

La Iglesia (po lewej) i Edificio de las Monjas (po prawej) w Chichen Itza
La Iglesia (po lewej) i Edificio de las Monjas (po prawej) w Chichen Itza

Minęliśmy pomniejsze budowle i poszliśmy wzdłuż kramów z różnorodnymi pamiątkami (ładna srebrna biżuteria) w kierunku Cenote Sagrada, czyli świętej Studni, w której składano bóstwom ofiary z ludzi. Wróciliśmy z powrotem na główny plac i poszliśmy w kierunku Grupy Tysiąca Kolumn, czyli Świątyni Wojowników, której kolumnady robią ogromne wrażenie. Następnie przeszliśmy koło bazaru, czyli placu otoczonego kolumnadą. Mijaliśmy wiele pomniejszych budowli, aż dotarliśmy do drugiej Cenote Xtoloc, z której dla odmiany czerpano wodę pitną. Z ciekawszych budowli, które widzieliśmy dalej, warto wymienić obserwatorium astronomiczne El Caracol z okrągłą wieżą oraz Edificio de las Monjas, czyli Dom Mniszek i szczególnie pięknie zdobioną, najstarszą budowlę w Chichen Itza – La Iglesia (Kościół).

Na koniec wróciliśmy na główny plac, na którym kłębiły się już wycieczki zorganizowane, a my kupiliśmy jeszcze obiecaną maskę.

Cenote Ik-Kil nieopodal Chichen Itza
Cenote Ik-Kil nieopodal Chichen Itza

Ik-Kil – Gdy wróciliśmy do hotelu, była wczesna godzina, postanowiliśmy skorzystać z kąpieli w Cenote Ik-Kil, którą nam polecili Niemcy poznani w Hacienda Sotuta, a która znajdowała się niemal naprzeciwko naszego hotelu. Rzeczywiście warto było tam podejść, nie tylko ze względu na kąpiel, ale przede wszystkim na wyjątkową urodę tego miejsca. Lustro wody znajdowało się dużo poniżej poziomu gruntu, do wody zwisały korzenie drzew i krzewów, a schodziło się schodami wiodoącymi doookoła. Woda była zimna, a nawet bardzo zimna, miała turkusową barwę i pływały w niej ryby. Dla amatorów wrażeń, była możliwość skoku z około 8 m do wody. Gdyby nie temperatura, można byłoby spędzić w Cenote naprawdę dużo czasu.

Po powrocie do hotelu zakleiliśmy plastrami wszystkie szpary w moskitierze i zabepieczyliśmy inne dziury, więc noc obyła się bez nieproszonych gości :-)

17.04.2013 r.

Flamingi w Rezerwacie Rio Lagartos
Flamingi w Rezerwacie Rio Lagartos

Rezerwat Rio Lagartos – Rano udaliśmy się do Rezerwatu Rio Lagartos, aby zobaczyć jedno z największych siedlisk flamingów. Dojechaliśmy do wioski i wynajęliśmy łódź motorową z przewodnikiem. Wyruszając z przystani dostaliśmy chrupki, którymi wprost z ręki karmiliśmy podlatujące mewy. Minęliśmy pelikany, które obsiadły inne łodzie i popłynęliśmy w rejs wzdłuż Rezerwatu. Oglądaliśmy zarośla mangrowe, przewodnik co chwilę pokazywał nam różne ptaki: jastrzębie, kormorany, żurawie, czaple, mieliśmy nawet okazję zobaczyć polującego jastrzębia, który chwycił rzuconą przez naszego przewodnika rybę dostaną chwilę wcześniej od przepływajacych rybaków. Przewodnik wypatrywał też krokodyli, bo koniecznie chciał nam je pokazać. Dotarliśmy do kolonii flamingów. Widok był niesamowity. Setki, a może tysiące różowych ptaków brodzących w płytkiej mętnej wodzie. Wysiedliśmy z łódki i podeszliśmy najbliżej jak się dało. Mogliśmy oglądać te flamingi w locie, gdyż nagle cała kolonia poderwała się i przemieściła kawałek dalej. Pamiętać trzeba, że jest to największa kolonia lęgowa flamingów w Ameryce Północnej.

Krokodyl w Rio Lagartos
Krokodyl w Rio Lagartos

Następnie przewodnik zabrał nas na teren akwenów solankowych, z których odparowywana jest woda i pozyskiwana sól morska. Za namową przewodnika natarliśmy się błotem, które jest odpowiednikiem słynnego błota z Morza Martwego. Tubylcy nazywają to majańskim spa. Wracając do przystani, przewodnik wypatrzył w końcu krokodyla i podpłynął do niego. Krokodyl był zupełnie nieruchomy. Nasz przewodnik sprowokował go, rzucając do wody klapka na sznurku. W tym momencie dowiedzieliśmy się jak naprawdę szybkie są krokodyle… Zakotłowało się i krokodyl zniknął. Po powrocie na przystań nie mogliśmy zmyć błota z siebie, a do dyspozycji mieliśmy zaledwie kiepski kran. Wycieczka była wspaniała z przesympatycznym przewodnikiem, który naprawdę bardzo się starał! Warto było wydać za ten dwugodzinny rejs 850 pesos, czyli niecałe 200 zł.

Wracając zgłodnieliśmy, zatrzymaliśmy się ponownie na pollo asado oraz zupę w przydrożnym barze. Nie wyglądał zachecająco, ale jedzenie było bardzo dobre. Było to w zasadzie domowe jedzenie. Turystki z Kanady (Rosjanki) widząc nas w barze zatrzymały się i równiez zjadły obiad. Powiedziały nam, że zatrzymały się tylko dlatego, ze zobaczyły  turystów. Chwilę porozmawialiśmy i pojechaliśmy do Cancun.

Mieliśmy okazję spróbować jazdy płatną autostradą, która była niezłej jakości. Ciekawostką byli ludzie idący wzdłuż drogi, motorowerzyści jadący poboczem pod prąd, czy samochody wyjeżdżające z posesji. Tego dnia czekał nas jeszcze lot do miasta Meksyk liniami Vivaaerobus (lot nr VIV 3147) o godz. 20:50. Były to tanie linie, więc kupiliśmy tylko bilet na jeden bagaż, czyli musieliśmy czasowo pozbyć się drugiej walizki. Wyczytaliśmy wcześniej w Internecie, że na lotnisku w Cancun są specjalne boksy na bagaże. Oddaliśmy samochód do wypożyczalni i poszliśmy na lotnisko, żeby znaleźć te boksy. Informacja okazała się nieaktualna, więc mieliśmy poważny problem. Przechowalni bagażu także nie było. Wymyśliliśmy, żeby poprosić o pomoc pracowników wypożyczalni samochodów, w której dopiero co oddaliśmy naszego Hyundaia. Po długich negocjacjach jeden z pracowników zgodził sie przechować nam bagaż. Potem wróciliśmy na lotnisko i czekaliśmy na samolot. Dodajmy, że zakup biletów na te linie (dużo tańsze od innych) z Polski był nie lada wyczynem, gdyż w zasadzie akceptowane były jedynie płatności w Meksyku. Ostatecznie o dziwo udało się nam zapłacić zwykłą kartą debetową, a nie kredytową… Dzięki temu na pokładzie byliśmy chyba jedynymi Europejczykami.

Do Miasta Meksyk przylecieliśmy o godz. 23:15. Wzięliśmy prepaid taxi (taksówkę przedpłaconą – płaci się z góry i kierowca nie pobiera już żadnych pieniędzy). Taksówka zawiozła nas na nocleg w Hotelu Isabel la Catolica. Hotel był bardzo ładny, w starej kamienicy, mieliśmy jedynie problem z namierzeniem naszego pokoju, gdyż hotel miał sporo zakamarków, ale po chwili udało się.

18.04.2013 r.

Piramidy w Teotihuacan
Piramidy w Teotihuacan

Teotihuacan – Z samego rana udaliśmy się do Teotihuacanu. Meksyk jest olbrzymim miastem, więc nie odważylibyśmy się wypożyczyć tu samochodu. Za to miasto ma dobrze rozwiniętą komunikację zbiorową, więc postanowiliśmy z niej skorzystać. Najpierw udaliśmy się na pobliską stację metra o identycznej nazwie jak hotel – Isabel la Catolica, dwukrotnie przesiedliśmy się, aż dojechaliśmy na stację Autobuses del Norte. Trudno pomylić stację, bo dworzec ma taką samą nazwę. Gdy szukaliśmy właściwego wyjścia, kierownik stacji metra (przynajmniej tak było napisane na drzwiach) zaoferował nam podprowadzenie na dworzec autobusowy i wskazał odpowiednią kasę.  Przed wejściem do autobusu musieliśmy przejść kontrolę osobistą. Autobus jechał około godziny i bez przeszkód dotarliśmy na miejsce. Zwiedzanie zaczęliśmy od świątyni Quetzalcoatla (Pierzastego Węża) na terenie Cytadeli, za którą znajduje się zrekonstruowana świątynia z bogato rzeźbioną fasadą. Następnie szliśmy Aleją Umarłych oglądając pozostałości budynków i malowidła.

Widok z Piramidy Księżyca - Teotihuacan
Widok z Piramidy Księżyca – Teotihuacan

Doszliśmy do Piramidy Słońca, która jest niezwykle imponująca i jest najwyższą budowlą na całym tym terenie, i co ważne trzecią co do wysokości na Świecie. Z piramidy rozciąga się wspaniały widok (można wejść na sam szczyt) na całe dawne miasto Teotihuacan. Schodząc z piramidy spotkaliśmy polskich turystów, podróżujących podobnie jak my samodzielnie we czwórkę, przy czym oni obrali nieco inny teren, a mianowicie stan Oaxaca. Poszliśmy w kierunku Piramidy Księżyca, ale najpierw zwiedziliśmy Pałac Jaguarów ze wspaniałymi malowidłami. Weszliśmy do połowy Piramidy Księżyca na platformą widokową (na sam szczyt nie można wejść) i mogliśmy rozkoszować się widokiem na całą Aleję Umarłych oraz Piramidę Słońca. Niezapomniany widok…

Do Miasta Meksyk wróciliśmy równiezż autobusem, który miał przystanek tuż przy bramie. Z ciekawych rzeczy podczas powrotu był patrol policji z psem, który zatrzymał autobus i skontrolował pasażerów. My również musieliśmy pokazać paszporty.

Kalendarz Azteków w Museo Nacional do Antropologia
Kalendarz Azteków w Museo Nacional do Antropologia

Miasto Meksyk – Museo Nacional de Antropolgia (Narodowe Musem Antropologiczne) – Wróciliśmy dosyć wcześnie, więc mieliśmy jeszcze czas, żeby udać się na zwiedzanie Narodowego Muzeum Antropologicznego. Po drodze zjedliśmy obiad na jakimś targowisku siedząc przy długiej ławie, która była zarazem ladą, jedząc tacos z sosami prosto z plastikowych wiader stojących tuż przy naszych talerzach. Po obiedzie ruszyliśmy do muzeum, które mieści się na dwóch poziomach wielkiego budynku, z którego parter to wystawa historyczna, a piętro etnograficzna. Na dziedzińcu muzeum stoi fontanna. Czegoż to nie można zobaczyć w muzeum! W końcu należy do najlepszych muzeów na świecie. Na dole przeważają znaleziska archeologiczne od czasów prehistorycznych, rekonstrukcje budowli, grobów, słynne artefakty z najsłynniejszym Kalendarzem Azteków, zabytki należące do różnych kultur dawnego Meksyku, takie jak: naczynia, rzeźby, obręcze do gry w pelotę, maski, itp. Jest ich ogromna ilość i niezwykła różnorodność.

Wystawa zewnętrzna w Museo Nacional de Antropologia
Wystawa zewnętrzna w Museo Nacional de Antropologia

Mało to, część wystaw to rzeźby i rekonstrukcje budynków w ogrodach muzeum, do których co i raz prowadzą zachęcające drzwi. Można dostać oczopląsu :-). Na wyższym poziome można oglądać mnósto dioram obrazujących życie różnych plemion indiańskich dawniej i dziś. Do tego słuchaliśmy muzyki i rozmów w różnych narzeczach. Mogliśmy oglądać całą feerię barw, różnorodność strojów, obrzędów oraz sprzęty domowe i religijne. Wszystko to okraszone multimediami. Niewątpliwie muzeum wywiera ogromne wrażenie. Dodać należy, że nie jesteśmy amatorami muzeów i wybieramy tylko te najlepsze. Muzeum jest wspaniałym uzupełnieniem zwiedzania tego niezwykle interesującego państwa i chyba nie sposób je pominąć.

Do ciekawych doświadczeń tego dnia zaliczyć musimy powrót metrem w godzinach szczytu. Mimo, że metro odjeżdża co 2 – 3 minuty, to i tak jest niemiłosiernie zatłoczone. Staliśmy w rzędach i z każdym kolejnym pociągiem przybliżaliśmy się do brzegu peronu, aby w końcu zostać wepchniętymi do wagonu. Takiej ciasnoty nigdzie nie doświadczyliśmy. Wysiadanie było kolejnym doświadczeniem, bo każdy pasażer był na siłę wyciągany ze ścisku przez stojących na peronie ludzi. Wszystko odbywało się w spokoju i z uśmiechem. Nieważne było, że jeden praktycznie leżał na drugim, ważne, żeby dojechać do celu.

Wieczorem, zapewnieni przez pracowników hotelu o bezpieczeństwie, poszliśmy na spacer po starówce. Poszliśmy na Zocalo czyli główny plac oraz ulicę 5 de Mayo, na której zjedliśmy przepyszne, choć drogie lody. Co ciekawe czuliśmy się zupełnie bezpieczenie i spokojnie spacerowaliśmy pośród tubylców.

19.04.2013 r.

Baylika Santa Maria de Guadelupa w Meksyku
Baylika Santa Maria de Guadelupa w Meksyku

Meksyk – Basilica de Santa Maria de Guadalupe – Rano dojechaliśmy metrem na stację La Villa -Basilica i po chwili dotarliśmy do dużego placu, na którym stała okazała Bazylika Santa Maria de Guadalupe.  Dodać należy, że po lewej stronie placu stoi nowoczesna, wielka Nowa Bazylika. Weszliśmy do środka. Wnętrze nie wyróżnia się niczym szczególnym, no może z wyjątkiem pomnika Jana Pawła II, którego jeszcze większy pomnik stoi obok bazyliki. Poszliśmy schodami w górę pośród pięknej roślinności do Capilla del Cerrito (Kapliczka na Wzgórzu) czyli miejsca objawień. Idąc słyszeliśmy śpiew ptaków, jednak okazało się, że jest to tylko nagranie. Na górze znajdowały się kramy z dewocjonaliami. W Kaplicy oraz wokół niej panowała podniosła atmosfera, a uroku dodawały piękne kwiaty, krzewy i małe wodospady. Kaplica jest dużo ładniejsza od bazyliki, jej ściany są pokryte malowidłami. Zeszliśmy drugą stoną przez Ogród Tepeyac mijając pomniejsze kaplice i najstarszy kościół na tym terenie oraz ponownie bazylikę.

Katedra Metropolitana na Placu Zocalo w Mieście Meksyk
Katedra Metropolitana na Placu Zocalo w Mieście Meksyk

Miasto MeksykZwiedzanie Miasta Meksyk zaczęliśmy od Placu Zocalo, na którym stoi Katedra Metropolitana z bogatą fasadą i masywnymi wieżami oraz barokowy Kościół Sagrario (Zakrystia). Katedra jest naprawdę monumentalna. Na uwagę zasługuje piękny złoty ołtarz. Zocalo to jeden z trzech największych placów na świecie i do tego bardzo urokliwy. Ponadto na Placu Zocalo znajduje się siedziba meksykańskiego rządu – Palacio Nacional, bardzo efektowny z czerwoną fasadą, a pomiędzy katedrą i pałacem odbywał się jarmark, na którym swoje wyroby oferowali indianie. Natomiast za katedrą znajdują się wykopaliska Templo Mayor czyli pozostałości piramidy Azteków.

Następnie poszliśmy ulicą 5 de Mayo podziwiając starą zabudowę, aż doszliśmy do Casa de los Azulejos czyli domu pokrytego niebieskimi płytkami robiącego największe wrażenie. Zerknęliśmy na Palacio de Bellas Artes i skręciliśmy w uliczkę Correo, na której znajdował się targ ze starymi książkami. Correo znaczy poczta i rzeczywiście

Calle de Honduras w Mieście Meksyk
Calle de Honduras w Mieście Meksyk

wzdłuż uliczki stoi przepiękny budynek poczty. Wyszliśmy na plac, na którym stoi monumentalny Palacio de Mineria (Pałac Górniczy) i idąc wzdłuż poczty przeszliśmy do Palacio de Bellas Artes (Pałac Sztuk Pięknych). Nie jest zbyt stary, ale jego złota kopuła przyciąga uwagę. Skręciliśmy do Parku Alameda, który słynie z dużej ilości różnorodnych fontann. Bardzo przyjemny spacer. Następnie udaliśmy się na Plac Garibaldiego, żeby zobaczyć prawdziwych mariachos. Nie zawiedliśmy się, była ich spora grupka, która ćwiczyła granie swoich utworów. Weszliśmy w wysadzaną palmami ulicę Hondurasu (Calle de Honduras) podziwiając kolorowe budynki i zmierzaliśmy na Plaza de Santo Domingo, na którym stoi ładny Kościół Dominikanów. Największą ciekawostką placu są skrybowie czyli ludzie świadczący usługi osobom niepiśmiennym, wypełniają dokumenty i piszą listy na maszynach do pisania. Oryginalne miejsce.

Wróciliśmy na Plac Zocalo na obiad. Koniecznie chcieliśmy zjeść coś innego niż jedzenie meksykańskie, które ze względu na monotnię po mału nam się nudziło. Poszliśmy więc do chińskiego baru. Był to bufet, gdzie mogliśmy posmakować różnych potraw. Właścicielka Chinka mówiła wyłącznie w języku “czina mandarina”, a nieliczne słowa po hiszpańsku wplecione były w jej ojczysty język.

W hotelu zamówiono nam taksówkę na lotnisko, gdyż  o godz. 18:10 mieliśmy przelot do Cancun liniami Vivaaerobus (lot nr VIV 3146). Lot przebiegł przyjemnie i o 20:25 byliśmy na miejscu. Musieliśmy tylko dostać sie na nocleg do Hotelu del Sol w Puerto Juarez. Taksówki na lotnisku były koszmarnie drogie. Poszliśmy najpierw odebrać swój bagaż zostawiając spory napiwek (równowartość 50 zł, ale to i tak było o wiele taniej niż gdybyśmy musieli zabrać nadbagaż na pokład samolotu) i poprosiliśmy obsługę wypożyczalni o pomoc w załatwieniu taksówki. Chwilę na nią musieliśmy poczekać, ale to nie był problem. Zapłaciliśmy z góry i to wcale nie tak mało, ale wyjaśniono nam, że taksówki z lotniska są drogie, a poza tym musimy dojechać poza Cancun. Kłopoty zaczęły się po drodze, gdy kierowca chciał wymusić drugą opłatę za przejazd. Dyskutowaliśmy częściowo po angielsku, częściowo po hiszpańsku. Znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji. Było ciemno, dojechaliśmy na odludzie, więc pozostało nam zgodzić się na jego warunki w zamian za dowóz na miejsce. Ostatecznie 70 zł to nie majątek, żeby ryzykować… Co ciekawe, kierowca nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest nasz hotel. Pytał się przechodniów o drogę. W końcu po długich poszukiwaniach dotarliśmy do celu. Na koniec bezczelnie twierdził jeszcze, że dodatkowa opłata nie jest dla niego i chciał od nas napiwek. Staliśmy już przed hotelem z bagażami w ręku i powiedzieliśmy mu, że już dostał wystarczająco dużo.

Hotel był bardzo ładny, z bardzo miłą obsługą. Chcieliśmy załatwić jakąś fajną wycieczkę na następny dzień. Jednak pan z recepcji polecił nam rejs na Isla Mujeres promem, który pływał co pół godziny z przystani naprzeciwko hotelu.

20.04.2013 r. 

Przystań w Puerto Juarez
Przystań w Puerto Juarez

Isla Mujeres – Rano zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na przystań. Popłynęliśmy na Isla Mujeres (rejs trwał 15 minut). Wyspa Kobiet jest niewielka (8 km długości i 1 km szerokości), więc postanowiliśmy poruszać się po niej wynajętym skuterem. Mieliśmy do dyspozycji dwa rodzaje skuterów: 50 cmi 80 cm3. Ponieważ chcieliśmy jeździć wspólnie jednym, więc wybraliśmy ten z większym silnikiem. Pan z wypożyczalni, gdy dowiedział się, że nigdy nie jeździliśmy takim pojazdem, zapytał czy jednak nie chcemy tego mniejszego. Wybraliśmy jednak większy i po chwili jazdy zaczęliśmy się do niego przyzwyczajać. Ot rower z

Isla Mujeres
Isla Mujeres

silnikiem ;-).  Ruszyliśmy na drugi koniec wyspy do latarni morskiej. Po drodze skuter systematycznie zahaczał o topes czyli progi zwalniające, których, jak wszędzie w Meksyku, było sporo. Rozkoszowaliśmy się przepięknymi widokami na południowy kraniec wyspy z wioską karaibską, ruinami świątyni Majów i latarnią morską. Przejechaliśmy wzdłuż wyspy na północny kraniec, zatrzymując się co kawałek. Podziwialiśmy klify, skamieliny na brzegu morza oraz zatrzymaliśmy się, aby obejrzeć prawdziwy kolorowy cmentarz pełen nagrobków, głównie w kształcie kaliczek i kościołów. Potem podjechaliśmy na plażę północną w miasteczku Isla Mujeres. Prawdziwa rajska, karaibska plaża z przecudnego koloru

Isla Mujeres
Isla Mujeres

wodą, białym piaskiem i palmami. Do tego biegające gdzieniegdzie iguany. Przeszliśmy wzdłuż morza, a następnie wsiedliśmy ponownie na nasz skuter i pojechaliśmy do Centro de Investigaciones, czyli Ośrodka Badawczego żółwi morskich. Odtwarzana jest tam populacja sześciu gatunków żółwi morskich, które trzymane są zależnie od wielkości w rożnych zbiornikach. Są tam również akwaria z innymi stworzeniami morskimi (koniki morskie, ryby, kraby). Bardzo ciekawe miejsce, do którego naprawdę warto zajrzeć. Kolejnym celem była Hacienda del Pirata Mundaca. O dziwo nie był to zbyt okazały budynek, a otoczenie niezbyt zadbane. Wróciliśmy do miasteczka, oddaliśmy skuter i poszliśmy poplażować. Wynajęliśmy leżaczki, kupiliśmy piwo z limonką i wypoczywaliśmy. Wspaniała, ciepła, płytka i bardzo słona woda wprawiła nas w wyśmienity nastrój. Na koniec pobytu na wyspie wybraliśmy się na przepyszny obiad, czyli ogromną rybę. Idąc z powrotem na prom podziwialiśmy śliczne karaibskie uliczki z kolorowymi domami.

21.04.2013 r.

Rano poszliśmy się wykąpać na pobliską plażę, z której korzystają wyłącznie tubylcy. Nie było tam turystów, a plaża nie była już taka ładna jak na Isla Mujeres. Po kąpieli poszliśmy jeszcze na spacer w kierunku Cancun, gdyż chcieliśmy zrobić ostatnie zakupy (przecież nie można wyjechać z Meksyku bez tequilli ;-) ). Po południu zjedliśmy jeszcze ostatni obiad w Meksyku (zresztą przepyszny), posiedzieliśmy na przystani i taksówką wziętą sprzed portu pojechaliśmy na lotnisko w Cancun. Na lotnisku okazało się, że do odprawy kłębią się tłumy niemieckich turystów. My jednak, zupełnie przypadkiem i za wyjątkową niską cenę mieliśmy bilety Premium Economy, co oznaczało, że mogliśmy podejść do innego okienka, przy którym nie było nikogo, co wzbudziło niekłamaną zazdrość u Niemców :-) Wylot do Polski mieliśmy o 19:15 Condorem (nr lotu DE 7157, samolot Boeing 767).

22.04.2013 r.

We Frankfurcie byliśmy planowo o godz. 12:40. Bagaży nie odbieraliśmy, ponieważ lecieliśmy dalej. Od razu zaskoczyło nas, że tak dużo lotów jest odwołanych. Poszliśmy się odprawić w maszynie, ciesząc się, że będziemy wylatywać planowo (dostaliśmy karty pokładowe, na których godzina była bez zmian). Po chwili jednak doczytaliśmy, że data wylotu to dopiero dzień następny… Poszliśmy się dowiedzieć co jest grane i usłyszeliśmy się, że trwa strajk Lufthansy i wszystkie loty tych linii oraz linii partnerskich (w tym LOT-u) są odwołane. Byliśmy wściekli, bo nasz powrót do domu opóźniał się o dobę. Na szczęście mieliśmy ubezpieczenie, dzięki któremu wynajęliśmy pokój w Hotelu Holiday Inn Express. Poza tym mogliśmy kupić jedzenie i podstawowe kosmetyki, gdyż nasze zostały w bagażu głównym. Przedtem musieliśmy sie wykłocić z obsługą lotniska, aby wydano nam zaświadczenie o strajku (z polisy wynikała taka konieczność). Rozważaliśmy też możliwość powrotu do Polski pociągiem, ale był to karkołomny pomysł (mnóstwo godzin, przesiadek, a pociągi nie były ze spobą skorelowane). Po obfitym obiedzenie na koszt ubezpieczyciela do hotelu zawiózł nas bus. Tam już tylko odpoczywaliśmy po długim locie i przygodach na lotnisku. Noc znowu była ciężka z uwagi na różnicę stref czasowych.

23.04.2013 r.

Do godz. 12:00 musieliśmy opuścić pokój. Wylot do Gdańska mieliśmy o 17:55 (LOT-em nr lotu LO 0356 – samolot Embraer 175), dlatego też spędziliśmy jeszcze sporo czasu na lotnisku. W perfumerii “wypróbowaliśmy” różnego rodzaju kosmetyki, których nam brakowało z rana :-) Cóż, trzeba sobie jakoś radzić… Zjedliśmy lunch i polecieliśmy. W Gdańsku byliśmy o 19:35. Potem zostało już tylko odebrać samochód i autostradą wrócić do domu.